Koza na drzewie

Wychodzę na spacery w dobrze znanym mi kierunku. Jedną drogą prowadzącą do zwalonego drzewa. To około sześć kilometrów w obie strony. Zdobywam drzewo i wracam. Co jakiś czas, bez harmonogramu i bez napinki, żeby koniecznie odbyć ten spacer. Tydzień temu była piękna, rozmoczona temperaturą i słońcem pogoda. Polną, szeroką drogą doszłam do drzewa omijając kałuże. Nie umiałam ich tak cudnie wykorzystać, jak jeżdżące po tej drodze rozpędzone samochody wzbijające pióropusze brunatnej wody. Doszłam do pnia, pogłaskałam go witając się i weszłam. Pień główny jest na wysokości dwóch metrów. Stanęłam na nim oglądając nizinną mazowiecką okolicę w pełnym, południowym słońcu. Wspięłam się wyżej zostawiając kurtkę na złamanej gałęzi i usiadłam na wilgotnym pniu. Niebo było magiczne. Nie zrobiłam zdjęć, ale ponieważ życzenia płynące prosto z serca się spełniają, tego dnia na fb przyjaciółka zamieściła piękne obrazy nieba wykonane swoim aparatem. To czego pragniesz się spełnia, choć często inną drogą niż planujesz.

Długo siedziałam na drzewie i cieszyłam się słońcem. Niewiele osób przechodziło pobliską drogą, nie miało to dla mnie żadnego znaczenia. Zrobiłam kilka pozycji jogowych na pniu, takich, jakie da się wykonać w górskich butach z grubą podeszwą, a potem włączyłam muzykę głośniej w słuchawkach i odtańczyłam na wysokości taniec ze stopami w pełnym kontakcie z podłożem i uwolnionym muzyką ciałem.

Koza, taka jak ja, jest bardzo ziemska, stąd moja silna potrzeba kontaktu z podłożem, ze zrozumieniem i czuciem, gdzie i dlaczego jestem. Nie czuję się komfortowo kiedy coś lub ktoś mnie zaskakuje, wybiegam w przód, żeby przewidzieć sytuacje i zagwarantować bliskim mi ludziom jak największy komfort. W moim horoskopie jednak tkwi Wodnik oprócz Koziorożca. To silny wpływ powietrza, dlatego nie zaspokaja mnie sama ziemia, muszę się od niej czasem oderwać żeby czuć ruch, dynamikę, zmienność. Czyli życie wewnątrz siebie. Znalazłam idealny stan do pogodzenia tych dwóch żywiołów we mnie. Wchodzę na drzewo, które jest mocno osadzone w ziemi i chwytam powietrze.

Był taki czas, kiedy czułam się zmuszona do życie wbrew sobie tylko przy ziemi. Nie pozwalałam sobie na takie ekscesy jak brykanie po drzewach. Byłam poważna, ustatkowana, ułożona, przewidywalna i zmęczona swoją egzystencją. Teraz brykam i myślę, że moim dzieciom moja powaga wcale nie służyła tak, jak sądziłam. Wolą taką mnie, jaka teraz zaskakuje ich wspinaniem się na drzewa, brykaniem i nie przejmowaniem się zupełnie dowolną opinią innych ludzi.

Kiedy przypominam sobie swoje dzieciństwo, wchodziłam z pasją na drzewa od momentu, kiedy tylko mogłam sięgnąć jakich gałęzi, co by mnie uniosły. Wspinałam się tak daleko, wysoko, na ile się dało i siedząc na wątłej gałęzi, huśtana wiatrem czułam niezwykłą wolność. Nie miałam odpowiedzi na pytania, dlaczego i po co wchodzę, akceptując, że są na tym świecie rzeczy, jakich natury zupełnie nie rozumiemy a jednak żyjemy w nich w pełni zadowoleni. Wchodziłam na drzewa nie przejmując się sensem tego co robię i delektowałam się do syta.

Jakiś czas temu weszłam na wysokość 8miu metrów na sosnę u znajomych w ogrodzie. Prościzna, gałęzie równomiernie rozłożone wzdłuż pnia, żaden dwumian Newtona, albo akrobacja cyrkowo-wspinaczkowa. Schodek za schodkiem, coraz wyżej. Kiedy siadam na wysokości, a gałęzie są cienkie i z delikatnym trzaskiem przyjmują moją wagę, rozkładam się wygodnie i pozwalam drzewu mnie nieść, jakbym stawała się gigantycznym liściem, albo szyszką. Adaptuję się. Czuję wtedy zapachy drzewa, żywicy, igieł, albo kory i wtapiam się, a jednocześnie wiem, że jestem odrębną istotą, całkiem odmiennym gatunkiem, który niesiony z wyrozumiałością wielowiekowego drzewa korzysta z gościny na wysokościach.

Może byłam Elfem w poprzednim wcieleniu? Wcale bym się nie zdziwiła. Dziś, w wilgotnym, zimnym powietrzu doszłam do drzewa i je pogładziłam po pniu, jak zazwyczaj. Nauczyłam się rozmawiać z moim drzewem. Mówić do niego i czasem mam wrażenie, że mi odpowiada, że jeszcze śpi, że odpoczywa, że ktoś przyszedł i uciął mu gałęzie, że ono zgadza się na każdą interwencję ze strony sił, na jakie nie ma wpływu, że kiedyś się zwaliło, ale przystosowało się, że wzniosło koronę w niebo po zwaleniu i trwa, że bierze rzeczywistość, pogodę, ludzi zostawiających pod nim butelki, mnie wchodzącą na pień i wszystko inne, co w życiu takiego drzewa się zdarza, bez sprzeciwu, bez walki, bez odwetu, z poszanowaniem własnych ograniczeń i prawa innych istot do wyrażania siebie. „Oby nikt nie pragnął go zniszczyć”- pomyślałam, bo na to też nie mogłoby nic odpowiedzieć. Wszak nikt go być może nie słucha, oprócz mnie.

Kiedyś weszłam na to drzewo z córką. Pokazała mi, że można zejść z niego inną drogą. Od tego są dzieci, żeby pokazywać coś nowego, coś czego sami nie umiemy zobaczyć. Martwiła się, że spadnę, ale ja na tym drzewie czuję się jak u siebie. Leży nad strumieniem, korzeń tkwi w ziemi, gałęzie muskają powietrze sięgając nieba. A ognista gwiazda oświetla je w słonecznie dni. Wszystkie żywioły w jednym. Nawet eter, którym płynie energia życiowa od dostojnego w swojej wielkości przyjaciela moich spacerów, bo kiedy posiedzę na nim, czuję się oczyszczona, spokojna, swojska.

Mijałam to drzewo wiele razy i nie zwracałam na nie uwagi, aż przyszedł dzień, że stało mi się bliższe niż piękne widoki zagraniczne, egzotyczne i piękne wytwory architektury, myśli ludzkiej. Zobaczyłam piękno jego prostoty, symboliki powstawania z popiołów i siły przetrwania. Odwiedzam je, kiedy chcę, kiedy mam siłę, albo właśnie mi jej brak. I kiedy wchodzę, Koza czeka spokojnie pod drzewem na mój powrót z krainy, jaka nie mieści się pod tą szerokością ani długością geograficzną. Z miejsca w innym punkcie przestrzenni, innym czasie. Skubie sobie trawę nad kanałkiem albo tarza się w rzadkich, wysokich i piaszczystych starych wydmach Wisły, która pewnikiem tutaj była, zostawiając białe piaski na łąkach.

Wiem, że na tę chwilę odwiedzanie drzewa mi służy, ale nie zamierzam bronić go przed czasem, przykuwać się, by go nie wycięli, stawiać mu pnia w pionie, żeby rosło „jak powinno”. Jest takie, jakie jest i na ten moment zupełnie na miejscu w moim życiu. Doceniam szorstkość jego kory, ale nie wiem, czy za miesiąc będę chciała je odwiedzić. Nie mam do niego sentymentu, a wdzięczność, że w tej chwili istnieje i mogę do niego dojść w sensownym czasie i poprzebywać w jego przestrzeni, w towarzystwie jego gałęzi.

– Jak odejdzie, w ten czy inny sposób, zrobi się miejsce na coś nowego – mówi Koza kiedy Ją pytam – bo wszystko odchodzi, żeby zrobić miejsce na nowe, z czym możemy się mierzyć. Na tym polega życie, żeby je brać z pochyłości pnia w pełnym słońcu z uwagą na kroki przy wchodzeniu i zeskakiwaniu, bez oczekiwań, że nazajutrz wszystko będzie takie samo. Nie będzie, po to, żeby można było sięgać dalej w tej przestrzeni, spotykając coś nowego, co za rogiem, gotowe czeka już na spotkanie.

Dlatego cieszę się tym drzewem teraz, ale nie rozsiadam się na nim z myślą „po wsze czasy”. Kiedyś coś innego znajdę, albo to coś mnie znajdzie, a moja ciekawskość już się cieszy na to odkrywanie.

Czemu Koza się dziwi?

– Ludzie są dziwni … – powiedziała Koza przesuwając się bliżej kaloryfera. Zmarzłyśmy odbierając samochód z warsztatu. Śnieg piękny, ale mokry i nieszczególnie przyjemny, jak się dwadzieścia minut czeka na autobus na przystanku.

– Czemu? – spytałam niezbyt zainteresowana odpowiedzią.

– Kiedy zwierzę jest głodne – je, śpiące – śpi, złe – warczy – mlasnęła dla podkreślenia wagi swoich słów – a człowiek na odwrót.

– To znaczy?

– Jak jest głodny, to leci do łazienki sprawdzić czy ma wystający brzuch i się waży. Jak jest śpiący, żłopie kawę, aż mu głowa przed magicznym ekranem sama opadnie – zerknęłam znad komputera na przenikliwe spojrzenie Kozy – a jak jest zły – znów mlasnęła – to się uśmiecha.

Wyszczerzyła zęby czekając na moją reakcję.

– Znaczy co? Jesteśmy nienormalni? – spytałam sarkastycznie.

– Nie – odparła ugodowo i z gracją przytknęła zadek do ciepłej stali – ale na pewno nie jesteście zwierzętami.

Wytrzeszczyłam oczy ze zdumienia. A ta ciągnie dalej…

– Jak nie zwierzętami, to czym jesteście? – popadła w zadumę i zasnęła.

W pewnym filmie nazwano nas wirusami. Niszczycielskim czynnikiem jaki drąży planetę z dobroczynnych zasobów. Faktycznie nie zachowujemy się rozsądnie podcinając gałąź, na której siedzimy. Patetyczne postawy w stylu rewolucji ekologicznej jednak do mnie nie trafiają. Po pierwsze dlatego, że zapaleni w walce rewolucjoniści często sami mało dbają o swoje zdrowie, przede wszystkim psychiczne, a po drugie, że żaden gwałt, nie ważne czy w dobrych intencjach, nie naprawi świata, a jedynie wzbudzi uzasadniony opór. I tak opór i agresja po obu stronach barykady nasilają się w nieskończoność, przy czym każdy jest przekonany do własnych racji, a pod ostrzałem krytyki tylko bardziej się upiera. Koza wie coś o tym, bo choć teraz śpi, to niezłe z niej ziółko, jak się uprze.

Stawiam bardziej na ekologię indywidualną, czyli zdrowe podejście do siebie, bo to, jak siebie traktujemy, przekłada się na stosunek do innych, a w przedłużeniu, na stosunek do całej planety.

Większość z nas wyrosła w poczuciu, że nie mamy prawa o siebie zadbać, bo od dziecka uczono nas wypełniania rozkazów, zwanych dobrymi radami na przyszłość. „Ucz się i pracuj, a dojdziesz do celu”, a na drugim biegunie spraw dokumentnie zakazanych „Rób na co masz ochotę”.

Druga połowa życia na szczęście odblokowuje nas na to, jak powinniśmy się prowadzić, żeby sobie nie szkodzić, a z czasem się z własnych ograniczeń uwolnić. Z miłości do swojego biocybernetycznego bolida – ciała, trzeba jeść, ruszać się, spać. I jak bolid sprawnie działa, to się spożywa strawę duchową. Ja się żywię na ten przykład muzyką, pseudojogą, tangiem, czytaniem, oglądaniem filmów, rozmawianiem z ludźmi i przebywaniem w ich towarzystwie, z dokładnością do tych, co mają trudne dla mnie charaktery i ich raczej wolę nie widzieć. To też jest dbanie, otaczam się spokojem wtedy. Czasem nie odbieram telefonu, kiedy mi nie pasi.

– I dobrze – stęknęła Koza odwracając się na drugą stronę. – Nie pracujesz w pogotowiu.

Z opiniami na wszelkie tematy jest tak, że każdy z nas ma swój własny balon rzeczywistości, w którym się te opinie sprawdzają. Nazywamy je wtedy prawdami. Te prawdy nie pokrywają się z prawdami w balonach innych ludzi, bo są uzależnione od doświadczeń i naszego stosunku do danej sprawy, jakiej opinia dotyczy. Któż się nie spotkał z prawdą „nie wolno kłamać”, a i tak nam się zdarza, każdemu w innym stopniu i sferze. Ponieważ jesteśmy zmienni, możemy zmieniać z czasem nasze prawdy. „Mogę kłamać szefowi, ale nie żonie”. A za jakiś czas odwrotnie. Podobni ludzie mogą mieć podobne prawdy i się wzmacniać w nich, a przeciwni mogą zwalczać. Dla jednych kłamanie żonie to zdrada, dla drugich szefowi, szczególnie, jak jest prezydentem i zwierzchnikiem sił zbrojnych. Niemniej jednak, zawsze jest to subiektywna prawda, konstrukt powstały, żebyśmy sensownie się odnajdowali w świecie. I tyle.

Dlatego w trosce o siebie i swoje otoczenie trzymam się swoich prawd dopóki mi służą. Potem puszczam je wolno i pojawia się nowa prawda. Ci co się zakleszczają na swoich odwiecznych prawdach, a tak zwyczajnie są to przypuszczenia dotyczące rzeczywistości, po prostu boją się puścić, przyznać się do błędu, upierają się, że obiektywne prawdy istnieją i oni właśnie, przez „swę mądrość” do niej doszli. Tacy też często w mniej lub bardziej agresywny sposób domagają się uznania dla swojej prawdy. Na takich zwyczajnie uważam i raczej nie lubię w ich towarzystwie przebywać.

W głębi mojej duszy mieszka bardzo tolerancyjna istota. Też ma swój system, model rzeczywistości, mówiący o tym, co jest dla mnie prawdziwe. Ta istota widzi, czy czyjeś rozważania, nawet błyskotliwe, albo ujmujące, są moją prawdą. To, że trzeba mi spać, jeść, bawić się i być odpowiedzialną, nie krzywdzić innych z rozmysłem, pilnować swojego podwórka, kochać dzieci, (mniej złośliwego kota, co mi łazi po papierach) i słuchać Kozy, jest dla mnie na ten moment oczywistą prawdą. Nie mam też potrzeby udowadniania wszem i wobec swojej racji. I tak wiem swoje, jak „każden” inny, bo każdy ma swoje prawdy.

– Za dużo główkujesz – stęknęła Koza wstając. – Idziemy pić gorące kakao.

Ot tak …

Zawsze podejrzewałam, że jestem niezniszczalna. Na swoją obronę muszę przyznać, że moje życie tak się układało, że okazja za okazją pojawiały się sytuacje, w których sprawdzałam się, testując swoje granice i niemalże wszystko stawało się prędzej czy później osiągalne większym lub mniejszym wysiłkiem. Wystarczyło spiąć się do celu, skumulować siły i skoczyć w dobrze obranym kierunku. A jeśli coś w skoku przeszkadzało, zwalczyć to, rozebrać kawałek po kawałku czasem przenosząc góry z miejsca na miejsce. I tak szłam przez życie z przekonaniem, że zawsze znajdę sposób, siły, strategię do wszelkich potrzeb swoich i moich bliskich.

Aż pewnego dnia, ot tak, zachorowałam. Początkowo miałam nawet na tę chorobę plan. Pochoruję tydzień a potem zrobię całą masę zaplanowanych rzeczy, również tych spiętrzonych przez opóźnienie. Ale po tygodniu okazało się, że to nieosiągalne. Choroba okazała się silniejsza i mimo, że walczyłam z nią fizycznie i intelektualnie, wygrywała na wszystkich polach, aż poddałam ostatnią bitwę i zatrzymałam się. Zarzuciłam wszystkie plany, a nawet wyobrażenia o tym co jutro, za tydzień, za rok i weszłam w pozorny bezczas, gdzie istnieje tylko to co aktualnie się zdarza. Odkleiłam się od kalendarza i ambicji wypełnienia swoich obowiązków, jak je nazywałam, a które tak bardzo ze sobą utożsamiałam. Stałam się, siłą rzeczy, niezależna od tego jaki tworzę na siebie plan i czy go spełniam.
I stało się tak, że niezależnie od tego czy coś robię czy nie, czuję się pełna siebie. Moje działanie jest oczywiście gdzieś tam potrzebne, ale już się z nim nie utożsamiam. Przekonałam się, kim jestem kiedy nic nie robię, tak bardzo potrzebnie jednocześnie, skupiona świadomie na sobie. Żyjąc do niedawna na zewnątrz w rolach tego świata, jako mama, pracownica, partnerka, przyjaciółka, gdzieś ten rdzeń siebie odczuwałam, pionizował mnie po burzach i sztormach, ale nigdy na taką skalę nie byłam go świadoma.

Rzeczywistość po puszczaniu kierownicy elastycznie dopasowała się do mojego stanu. Praca weszła mi w wolne chwile w domu, żebym mogła spać w dowolnie wybranym czasie, domowe sprawy przekierowały się. Otoczyłam się bezpiecznym kokonem bliskich i spokoju. Przeszłam boleśnie przez poczucie winy, że wszystkich zajmuję swoją osobą, że zaraziłam kochanego człowieka, który w wyższej konieczności naraził się na to. Odpuściłam czując jak życie i tak się toczy, artykuł kiedyś się napisze, obiad ugotuje, albo nie, i to też jest ok. Porównałabym to co się dzieje do unoszenia z prądem, opływam kamienie w rzece, przyspieszam i zwalniam bezwysiłkowo, skupiona na tym, żeby utrzymać się nad powierzchnią i to wystarcza. Nurt mnie niesie a ja nawet nie jestem specjalnie zainteresowana, żeby się przekonać dokąd.
Bywają chwile, że cieszę się, ale bez ekstazy, że oddycham bez przeszkód, że wracam do zdrowia łagodnie i powoli, już bez walki, i czuję do siebie wdzięczność, że umiałam w porę odpuścić i pozwolić życiu siebie poprowadzić.

Zaszyłam się w lesie, chociaż wszystkie moje urlopowe plany wzięły w łeb, jak to często bywa, okazja sama się pojawiła i bez wahania z niej skorzystałam. Myślałam nad sensem tej choroby, ale nie jestem nawet tego pewna, że miała jakiś cel, na pewno jednak pokazała mi granice mojej wytrzymałości. Pokazała też do jakiego fantastycznego stopnia mogę liczyć na pomoc bliskich. Nauczyła mnie cierpliwości i akceptowania bardzo niewygodnych dysfunkcji mojego organizmu. Zdałam sobie sprawę, że kolejny raz zyskałam wiedzę o sobie, o tym z czego bez żalu zrezygnowałam chorując, a co dla odmiany stało się tak jaskrawo ważne, a co parafrazując mogę nazwać „bliskością w czasach zarazy”, bliskością z moimi bliskimi i ze samą sobą na nowo. Uporządkowała mi emocjonalne sprawy, odsiała wątpliwości, napędziła do zmian tam, gdzie chciałam już iść, ale myślałam, że może jeszcze pozwlekam.

Na koniec z ciekawości zapytałam o tę chorobę Kozę, ale nie miała nic szczególnego do powiedzenia. Patrzyła na mnie beznamiętnie przeżuwając liście i rzuciła widząc, że uparcie czekam na jakiś komentarz:
– No co, no życie! Raz się tańcuje, raz zdycha. To chyba oczywiste. Tylko człowiek musi mieć sens we wszystkim co się dzieje. Dzieje się i tyle. Bądź w tym, albo to zmień, o ile jest to możliwe.
Na ten moment nie jest, więc w tym jestem, a jak się zmieni, zobaczymy. Nie roję sobie żadnych nadziei, terminów, działań. Być może o to chodziło, a może zupełnie się mylę i za jakiś czas zobaczę inną perspektywę. Z pewnością nie będę jej szukała, jak ma przyjść, przyjdzie sama.

Postanowienia

Wraz z przełomem noworocznym pojawia się pokusa poczynienia planów i założeń na nowy rok. Robimy te zobowiązania wobec siebie i stawiamy sobie cele do zrealizowania. Cały nasz zapał zwykle szybko się spala i po miesiącu jedziemy na oparach, buty do joggingu kłują nas w oczy, wpadamy w depresję, irytację albo znudzenie i szukamy pretekstu, żeby się wycofać z zaplanowanych czynności. Zaczynamy podjadać pokątnie to czegośmy się wyrzekli do końca życia, żeby jakoś zrekompensować sobie psychiczne męki i koło zmiany się zamyka zawracając nas do początku procesu. Im więcej takich nieudanych prób, tym bardziej zaczynamy wierzyć, że coś jest dla nas nieosiągalne, zdrowa sylwetka, poznanie nowego języka, nowa umiejętność. Odkładamy z czasem próby i utwierdzamy się w przekonaniu, że dla nas pewne rzeczy się nie zdarzą. Impas. Dodatkowo, żyjemy w poczuciu niesprawiedliwości i zawiści, że komuś się powiodło jakieś wyzwanie i zmienił sposób życia na bardziej dogodny. Napisano niezliczoną liczbę książek jak osiągnąć to, czego chcemy, więc wiedza „jak” jest dostępna od ręki. Co się więc dzieje takiego, co nie pozwala nam dojść do określonego celu?

Odpowiedź jest prosta. My sami. To my sami na nieświadomym poziomie blokujemy zmiany. Ktoś może zaprzeczyć, że przecież sam, osobiście zdecydował się schudnąć kilogram w dwa tygodnie, więc skąd ten sabotaż? Mechanizmy naszej podświadomości działają nielogicznie z punktu widzenia świadomego umysłu. Strata kilograma, może oznaczać dla nas głęboko zapisane doświadczenie głodu, które dla naszej podświadomości oznacza śmierć i choćbyśmy świadomie wiedzieli, że zmniejszenie posiłków nie grozi mam śmiercią, podświadomość chcąc nas bronić, zasabotuje każdy proces powodujący uczucie głodu. Podświadomość ma za zadanie chronić nas przed tym, co w niej jest zapisane jako zagrożenie dla naszego istnienia. Chodzenie z nadmiarem kilogramów nas nie unicestwia, co więcej jesteśmy bardziej widoczni dla społeczeństwa, zajmujemy więcej miejsca, trzeba się z nami liczyć i, również w taki sposób może nas podświadomość warunkować, abyśmy rośli w ważności. Jeśli podświadomość poczuje, że brak nam pewności siebie, rozdyma nas wagą, abyśmy zajęli dostatecznie widoczne, obszerne miejsce w społeczeństwie. Każdy z nas ma swoje indywidualne zapisy, na podstawie których, pozornie świadomie dokonujemy wyboru. Co można zrobić, żeby zmienić zapis na bardziej adekwatny do naszych potrzeb? Dogadać się z podświadomością. Nie wystarczy afirmować celu przymuszając się do zmiany. Trzeba wejść w sieć podświadomych powiązań przyczynowo-skutkowych i rozplątać ten supeł, który decyduje o naszej blokadzie. Wejście w hipnozie w obszar podświadomości jest łagodnym procesem kaskadowej zmiany. Umiejętne zmienienie zapisu podświadomości na taki, który podświadomość jest w stanie zaakceptować, jest skuteczną metodą pracy z niekorzystnym nawykiem, wzorcem.

O spójności czyli prostocie istnienia

Lato rozciąga się na wrzesień i początek października. Cieszę się każdym ciepłym dniem, bo jestem z natury czuła na światło i, kiedy go brakuje jesienią i zimą, tracę energię. Niedawno w taki właśnie dzień jak dziś, słoneczny i piękny, pożegnaliśmy wspaniałą kobietę, mamę, babcię i prababcię, żonę, pedagoga i przewodnika życiowego wielu ludzi. Nadal się wzruszam kiedy myślę, że nie ma Jej już z nami, ale to co pozostawiła w naszych duszach na zawsze zostanie. Długo by pisać o zaletach i odważnym życiu Hani, człowieku opozycji, nauczycielce z powołania, kobiety prawej, uczciwej i pełnej energii do zmian na lepsze, aktywnej przez całe swoje życie i osobiste, i zawodowe. To co najbardziej jednak utknęło mi w pamięci to coś, co obecnie jest ogromnie rzadkie. Jedna z przyjaciółek, współtwórczyni autorskiej szkoły, powiedziała o Hani, że była człowiekiem spójnym. Zapadło mi to w umysł i serce, i cały ten czas, od powrotu z Powązek, gdzie Hania spoczęła w rodzinnym grobie wśród pięknych kwiatów i łez żegnających Ją ludzi, myślę co też się stało z naszą spójnością, ze spójnością współczesnych nam ludzi?

Spójność dla mnie, to myślenie, mówienie i robienie tego samego. Można to nazwać prostotą istnienia. Człowiek wyznający swoje ideały, wierzący w nie, mówi w ich duchu i postępuje zgodnie z nimi. Zdałam sobie sprawę, jakie to unikalne w naszych czasach, gdzie ludzie zmieniają poglądy jak rękawiczki, mówią co innego niż robią, a na dodatek zaprzeczają oficjalnie, wbrew faktom, że coś zrobili. Taka powszechność postępowania rodzi ogromne problemy w zaufaniu do świata i ludzi. Nie sposób dziś założyć, bez odpowiednich testów, a i to się może zmienić z czasem, że człowiek zrobi co powie, albo nie zrobi czegoś, z czym się nie zgadza.

I nie chodzi wyłącznie o kanciarzy, czy polityków. O nas samych. W sprawach małej i dużej wagi, potrafimy się zarzekać, potrafimy drwić z postaw innych ludzi, ale kiedy dochodzi do podobnych, trudnych życiowych sytuacji, stajemy w obliczu wewnętrznej walki i wybieramy to, co nie jest nasze. Jakbyśmy żyli w dobie nieważności, nieważności w co wierzymy, co myślimy, a w konsekwencji – co robimy. Zawsze skutecznie umiemy się obronić, że inni przed nami też to zrobili i czemu mamy być frajerami tracąc, albo zgrywając świętego w domu publicznym.

Podam przykład. Nie jestem religijna. Nie tłumaczę się z tego, bo to moja osobista sprawa. Nie mówię jednak, że jestem wierząca, ale nie praktykująca, bo Kościół mi się nie podoba. Już od dawna czułam, że to nie moja droga, od podstawówki, ale ciężko byłoby mi przetrwać w społeczności dzieci chodzących na religię, więc rodzice mnie na nią wysłali. Mimo to, kiedy mogłam już podjąć decyzję, zrezygnowałam z religii i nie poszłam do bierzmowania, bo nie czułam się częścią chrześcijańskiej społeczności. Pamiętam strach w oczach mojej przyjaciółki, która w siódmej klasie w poniedziałek po niedzielnym bierzmowaniu, spytała mnie na szkolnym korytarzu: „Aga i jak ty teraz będziesz żyła?” Nie rozumiałam jej pytania, tak jak ona mojej decyzji.

Brak bierzmowania podczas mojego ślubu kościelnego skutkował tym, że przystąpiłam do niego jako osoba niewierząca i obiecałam wspierać wychowanie dzieci w wierze katolickiej z czego się wywiązałam. Nie kryłam się jednak nigdy z moją niekoherencją z wiarą katolicką i żadną inną, i w tym też byłam spójna. W końcu postanowiłam wypisać się oficjalnie z Kościoła, do którego nie przynależę i też to zrobiłam przez apostazję. Ksiądz czytając moje podanie spytał, czy jestem antyreligijna. Odparłam, że nie, jestem areligijna i jako taka nie chcę być na żadnych listach. Z mojej strony to już finał, bo reszta, wypisanie, bądź nie, leżą po stronie administracji kościelnej, na jaką nie mam wpływu. Nie walczę też z systemem, wystąpiłam z powodu swoich przekonań i potrzeby spójności właśnie, jakiej potrzebowałam, choć wcale nie wiedziałam, że o tę spójność mi chodzi. W tamtym momencie była to decyzja intuicyjna, bo należenie do Kościoła uwierało mnie jak kamień w bucie. Czułam, że muszę coś z tym kamieniem zrobić dla własnej wygody podróżowania przez świat i poszło gładko, bez dramatów, straszenia piekłem i grożenia ze strony księdza, bo moja spójność była tak widoczna jak tarcza na wszelkie ataki, fochy, niesmaki i kompleksy osobiste proboszcza. W swojej spójności szanuję ludzi ze wszystkim w co wierzą i nie mam problemu z tym, gdzie przynależą, jeśli są spójni, albo dążą do spójności.

Nie chcę abyście odnieśli wrażenie, że to jest jedynie słuszna droga. Można mieć absolutnie gdzieś, czy się jest na listach przynależności. Dla mnie to był rozdźwięk wewnętrzny i dlatego to zrobiłam. Nie namawiam też do apostazji, ani żadnej innej postawy, to prywatna sprawa, intymna, osobista.

Po pożegnaniu Hani, dużo myślałam, gdzie jeszcze czuję się niespójna i przyznam, że nie łatwo wytropić takie miejsca, ale warto na bieżąco sprawdzać. Ja swoją niespójność czuję w ciele. Robi mi się ciężko, gdy występuję przeciw własnym zasadom. Oczywiście można sobie wmawiać, że to tylko jeden raz, że tym razem to nieważne, ale to pozostaje w ciele, pozostają jak cierń takie niespójne sytuacje.

Ostatnio na festiwalu tangowym zatańczyłam z kimś, kto stanął przede mną i zabrakło mi odwagi mu odmówić. Tak się generalnie w tangu nie robi, ale ugięłam się i poszłam wiedząc, że tancerz jest kiepski, gwiazdorzący, roszczeniowy i pełen pychy. Wzięłam na klatę swoje tchórzostwo, ale obiecałam sobie po tej tandzie, więcej nie tańczyć nie tylko z nim, ale z żadnym panem, który nie stosuje się do zasad i tańczy „po bandzie” czyli „partnerką” a nie „z partnerką”. Raz już zeszłam panu z parkietu w podobnych okolicznościach, zostawiając go w wielkim zaskoczeniu i „hańbie”.

Z człowiekiem spójnym łatwo się żyje. Mnie samej z sobą też, kiedy jestem spójna. A innym, coż, chyba też dobrze. Moje relacje rodzinne są dobre i bardzo dobre. Partnerska relacja … kwitnie. Zawodowe relacje w normie. Spójność jest lepsza od kluczenia, manipulacji, kłamstw i piętnastu wersji na swój temat. Dobrze mi też robi izolacja od niespójnych ludzi. Po co mam za nimi nadążyć, jak mogę iść prostą drogą z kimś, kto ma podobne wartości i działa spójnie w ich duchu. A że świat przepełniony jest fejkiem. Mnie to niespecjalnie obchodzi, bo słucham ludzi i widzę, gdy ktoś jest rozbieżny w tym co mówi, a tym co robi. Tego co myśli często nie sposób po takich ludziach zobaczyć i, cóż, chyba też nie warto.

Nie musimy mieść spójnych wartości, wszyscy razem. Możemy mieć podobne w tej części naszej wspólnej przestrzeni, gdzie najbardziej się poruszamy w relacji. W miejscu pracy – wartości w odniesieniu do pracy, w związkach – do miłości, sposobu budowania relacji, w rodzinie – do miłości, przyszłości, wzajemnego wsparcia, uczciwości itd. Dlatego rozmawiam z kimś z kim chcę być bliżej i badam stopień podobieństwa, a potem opieram się tylko o te wspólne rzeczy. Jak mój partner woli czerwone wino a ja białe, to da się spokojnie pogodzić. Jeśli ma inny model relacji niż mój i cele, nie zawsze. Każda relacja inaczej trochę wygląda. Wiem kiedy mogę liczyć na szczerość, a kiedy nie i nie mam focha, że ktoś mi kłamie, jak polityk, którego wybrałam, albo prezes banku w którym trzymam pieniądze, bo wiem, że tacy są politycy, tacy są tzw. ludzie interesu, z takiej ulepieni są gliny. Ich system wartości rozmija się z moim wielopłaszczyznowo, jak z wieloma innymi osobami, które albo toleruję, jeśli muszę wejść z nimi w interakcje, albo unikam kontaktu, jeśli nie muszę.

Nie twierdzę, że mój system zasad wewnętrznych jest lepszy od innych. Jest inny i czasem wyklucza akceptację pewnych zachowań. Ostatnio od znajomej terapeutki usłyszałam, że jej pacjent był zdumiony, kiedy po ustawicznym zdradzaniu żony, usłyszał, że może powinien się rozwieść. „Dlaczego? – odparł. – Ale ja chcę być żonaty.” Ten człowiek ma inne zasady. Nie moje, ale inne i ja tego nie oceniam, ale nie wybrałabym go na partnera.

Ludzie nie zdają sobie sprawy ze swojej niespójności. Znałam kobietę, uważającą się za bardzo oświeconą, nazywaną guru, która nauczała o miłości i jednocześnie mówiła, że nie lubi ludzi. I dawała im to poczuć na każdym kroku wytykając publicznie ich osobiste potknięcia,  oczywiście w celu oświecenia. Jeśli całą sobą stoisz w sprzeczności do tego czego nauczasz, to po prostu błądzisz. To jak ci co namawiają do odwetu po atakach agresji w imię „słusznej” sprawiedliwości, albo obrażają tych co mają inne poglądy, z poziomu pychy. Pycha zawsze jest przykrywką do niespójności. Spójność nie musi się bronić, jest widoczna na kilometr. I niespójność też niezależnie jak umiejętnie umalowana duchowymi i ideowymi, w tym religijnymi, frazesami.

Bywam niespójna, na niewielką skalę, bo swoją osobistą, ale też staram się uspójniać dla własnej wygody życia i sprawdzać, czy przekonania i zasady według jakich żyję są słuszne, dobre dla mnie i innych, czy należy je zmienić jeśli źle pracują w jakimś aspekcie. Traktowanie dzieci jest takim przykładem. Dzieci dorośleją i zaczynamy przenosić na nie z czasem konsekwencje ich własnych wyborów. Elastyczne dopasowanie. Zauważyłam, że we wszystkich relacjach chodzi o wzajemne poszanowanie człowieka jako całości. Szacunek, jaki z założenia, i to jest moja zasada nadrzędna, należy się każdemu. I z tą zasadą żyję w zgodzie, a za każdym razem jak słyszę plotki, czuję niesmak. Czym innym jest wymiana faktów, informacji, opinii, a czym innym drwina, złośliwość dla uciechy. Z reszta od tak dawna mało mnie obchodzą smaczki towarzyskie, społeczne, narodowe, medialne, fejsbukowe, międzynarodowe, że słaby ze mnie słuchacz takich spraw. Nie kojarzę nazwisk i wydarzeń, bo żyję swoim życiem i ma ono tak wiele kolorów, że szkoda mi czasu na rozpraszanie uwagi. Nie mam czasu i chęci łapać puste kalorie tak odległych światów. Dlatego jak mówię, że nie interesuję się polityką, to się nie interesuję, chyba, że przed wyborami żeby podjąć w miarę rozsądny wybór, ani mediami, ani plotkami, ani trendami, ani modą, ani rozwojem duchowym cudownie nazwanym przez moją znajomą „rozwojówką”, nie wyznaję żadnej religii i nie mam gotowego systemu otaczającego mnie świata, nie wiem co było na początku i do czego to wszystko zmierza, nie wiem i nie muszę, a nawet nie chcę. Moja mentalna abnegacja wyeliminowała wiele pokus niespójnego postrzegania tego świata, gdzie konsumpcjonizm i hedonizm wylewają się z każdej reklamy, a iluzja szczęścia oślepia spragnionych. Dzięki mojej abnegacji zobaczyłam ważną cechę podrasowywaną przez współczesny świat – chciwość, i pewnie o niej kiedyś napiszę, bo jest wszechobecna i ogromnie destrukcyjna.

Na ten moment moja spójność mi wystarcza i niedoskonałość, i inność, i szacunek dla każdego, tego z większości i tego z mniejszości. I łagodność wobec ludzkich uczuć i cierpliwość dla ludzkiego cierpienia. Wartość odnalezienia spokoju jak oka w szalejącym emocjonalnym cyklonie, i bycie spójnym w emocjach, jak złość to złość i potupię czasem, i pokrzyczę, jak radość to śmiech i to na głos na całą ulicę. A przede wszystkim odwaga do samostanowienia, nawet tam, gdzie ludzie uznają mnie za dziwaczkę albo frajerkę – feminatywną formę od frajera.

Nic nie jest proste

– Dlaczego nie ma nowych wpisów na „Kozie”? – spytała Julia.
– Jakoś nie mam czasu pisać – odparłam. – Tyle się dzieje, że żyję życiem na bieżąco i nie mam potrzeby siadać do podsumowania.
Wypuściłam Kozę samopas i obie mamy się dobrze. Ona zażywa wolności od moich niekozich rozterek, a ja … cóż, życie nie jest proste. Spotkałam się ostatnio z dość powszechną iluzją, że inni mają lepiej, prościej, pełniej. I nie chodzi tylko o fotki w internecie, ale o fikcję jaką zwykliśmy roztaczać wokół, iluzję dobrobytu i „wszystko w porządku”. Nie tak jednak, żeby nam zazdroszczono, na zawiść nie chcemy się narażać, stąd więc wtrącenia, że chociaż u nas wspaniale w pracy to szef sknera, albo fanatyk. Z żoną cudnie, ale dzieci mają humory. Finansowo rewelacja, ale strzyka w kolanie. A tak w ogóle to stara bieda.

A u mnie ani stara, ani bieda. Wszystkiego po trochu, problemów, spraw, pracy, dzieci, miłości i zagubienia. Normalny proces zwany życiem w akcji. I każdej nocy zamykając oczy jestem pełniejsza od nowych doświadczeń. Trywialnie mówiąc robię co mam robić i nie winię się za nic. Mój mocny gorset bezpieczeństwa okazuje się nie krępować ruchów i dzięki temu, że ufam sobie w każdej sytuacji idę pewna przed siebie, nawet w to zagubienie. Ludzka rzecz czuć zagubienie. Ludzka rzecz poszukiwać. Przeglądałam się kiedyś w lustrach szczęścia przyjaciół i znajomych, aż znudziło mi się to kryształowe medium. Patrzę tylko do środka, na to nieskończone pole mojej Kozy, która naprawdę wie, gdzie mam szukać szczęścia i spełnienia. Ona nie jest podatna na opinie z zewnątrz, ona od zawsze wie i czuję tę Jej pewność. Pole naszego szczęścia jest bardzo specyficzne, zbudowane indywidualnie. Pewne rzeczy pozornie nas wszystkich uszczęśliwiają, ale kiedy jesteśmy ze sobą bezwzględnie szczerzy, okazuje się, że to co nadane społecznie, rodzicielstwo, relacje, sukcesy zawodowe, szeroko pojęte spełnienie życiowe, jest tylko próbą uporządkowania kategorii „szczęście” na tej zagadkowej trzeciej planecie od słońca i często, jeśli nie zawsze, ma niewiele wspólnego z tym, co nam się naprawdę kojarzy z tym stanem.

To wszystko nie jest proste. Bezdzietna ciotka spędzająca czas na podróżach od bieguna do bieguna, może być obiektem zazdrości, albo współczucia. I z perspektywy każdego oceniającego istnieją argumenty w systemie wartości, jakie poprą tę konkretną opinię. Tylko po co w ogóle to wartościować? Systemy kulturowe i społeczne narzucają nam konkretne wartościowanie atrybutów w postaci istnienia, albo braku partnerów, dzieci, przedmiotów, wykonywanych zawodów, hobby i doświadczeń życiowych, a nasz mózg dążący do uproszeń szybko przeszukuje jak coś ocenić, żeby się w tym odnaleźć. A gdyby tak zostawić sprawy jakie są, i niczego nie oceniać? Nie dzielilibyśmy się wtedy na grupy tych, co potępią bezrobotnego szwagra, co jeździ kampem i naucza o pranie, a tych co widzą w tym nieziemski potencjał.

„Aby być naprawdę szczęśliwym i naprawdę bezpiecznym, trzeba mieć co najmniej dwa lub trzy hobby i wszystkie muszą być prawdziwe” – powiedział Winston Churchill, ten sam wybitny Brytyjczyk, który stwierdził, że życie to nieustający ciąg spraw do załatwienia. Jakaś część mnie załatwia więc sprawy a inna się pasjonuje. Potem spotykają się na kawie i wymieniają uwagi. Ta część mojej osobowości, która dąży do zabawy i spełnia pasje umie też włączyć się do pracy z jakimś kreatywnym, szalonym pomysłem, a potem ta sprzątająca codzienność i kochająca rutynę składowa mnie układa plan i wypełnia pieczołowicie listę ptaszkami. Aż się mimowolnie uśmiecham na samą myśl o rysowaniu ptaszków, a ta szalona część śmieje się jednocześnie przyjaźnie z takiej niezrozumiałej dla niej pasji do porządku. Jakiś czas temu te dwie strony mojego księżyca zwalczały się z pasją zamiast wspierać i była to bezużyteczna bijatyka. Zrozumiałam, że moje osobiste szczęście zależy od tego jak te dwie strony, a jest ich przecież więcej, poukładam w sobie i jaką dam im przestrzeń. Kiedy się bawię wypuszczam na swobodę tę zabawną stronę, pracuję tą uporządkowaną, wchodzę w kontakt tą co lubi ludzi i umie słuchać, a przy czytaniu, pisaniu włączam romantyka i krytyka. Cała gromada, stado podosobowości do użycia. Bogactwo. Zarządzania tym stadem siebie uczyłam się na bieżąco i z różnym skutkiem. Nadal mam przypadki osobliwości, kiedy w czasie seminarium włącza mi się romantyk zamiast krytyka, a krytyk przy dzieciach zamiast mentora. Bywa. Szczęście, że to zauważam i się widzę. Myślę, że widzenie siebie w swoim działaniu to połowa sukcesu i skuteczności. Ale to właśnie nie jest proste, nie jest prosty taki osobisty, wewnętrzny dystans.

Lubię mieć spokój. Utożsamiam nawet spokój ze stanem szczęścia, pewnie dlatego, że miałam go, spokoju, mało w życiu. Wydaje nam się, że tam nasze szczęście, gdzie mamy mało. Będę szczęśliwa, kiedy zdobędę to czy tamto, kiedy będę tym, bądź tamtym. Skutecznie się odkeiłam ze szczęściem od stanu posiadania. Nic i nikt mi go nie da, bo ono jest wewnętrznie jako reakcja na świat. Jeśli cieszy mnie, albo wywołuje spokój jakaś sytuacja to opisuję to poczuciem szczęścia. Niektórzy w celu wywołania szczęścia prewencyjnie nakazują wdzięczność. Jak okażesz wdzięczność, przyjdzie do ciebie szczęście. Na siłę się nie da być wdzięcznym, a powtarzanie mantr bez wewnętrznej motywacji i zgody tylko rozpina pustkę. Czuć wdzięczność, gdy jest, gdy sama się pojawia, to jest sztuka, chwytać ją i zauważać. Taka naturalna uważność sprowadza prostotę widzenia spraw jakimi są, czasem bolesnych, czasem wypartych, które zasłaniamy obrazami pozornego szczęścia, protezami rzeczywistości. Tak widzenie, że mamy szczęście, bo mamy zdrowie konieczne do tańczenia tanga może się wydawać trywialne, a jednak, a jednak… dla mnie to jest szczęście.

Zapisałam sobie ostatnio taką myśl: „Szczęście mieszka w prostych rzeczach”. W tym, że idę ulicą i wiem dokąd, w radosnym spojrzeniu bliskiego człowieka, w ciszy między słowami, gdzie dużo się dzieje, w tym, że mam ciarki przy muzyce i śmieję się w głos w kinie bez obawy o utratę majestatu i powagi, w tym, że atomy nie powypadały mi z pudełka a białko zwija się i rozwija. Na zewnątrz mija czas, zjawiają się i odchodzą ludzie, zmienia się nasz stosunek do wielu spraw i poczucie szczęścia mieszkające w wygodnym tangowym bucie. A wewnętrzny świat przyjmuje wszystko co się dzieje i Koza raz zbliża się, raz ucieka, to skacze po wierzchołkach, żeby potem zasnąć w gęstwinie, której nie zdążyła objeść z liści. Nic nie jest proste, jak wolałby nasz mózg i dzięki temu rośniemy w mądrości dzięki gromadzeniu coraz większej liczy nowych doświadczeń życiowych. Taka jest nasza ludzka misja. Poszukiwanie szczęścia ma tylko nas napędzać do lepszego zrozumienia siebie w tym świecie. Ale możesz mieć na ten temat dowolny inny pogląd i to jest zupełnie w porządku, bo jesteś innym człowiekiem i Twoje szczęście prowadzi Cię inną drogą.

Nieoczywista sztuka wyboru

Jakiś czas temu w moim życiu nastąpiła bifurkacja, czyli rozszczepienie drogi życiowej na dwie równoległe, wzajemnie się wykluczające ścieżki. Jakież to typowe, prawda? Zanim to się stało, poczułam w sobie głęboki niepokój, przeczucie, że czeka mnie wielka zmiana. Kiedy świat rozpadł się na dwa światy, znieruchomiałam, nie umiejąc dokonać wyboru, stając przed chyba najgorszym koszmarem swojego życia, świadomością, że mogę źle wybrać.

Przez jakiś czas trochę tchórzliwie, trochę z zagubienia, nie wybierałam obserwując, jak te dwie drogi mojego życia rozsuwają się coraz dalej i dalej, aż do miejsca, gdzie nie dało się już przed sobą udawać, że mogę nie wybierać, albo, że rzecz rozwiąże się sama.

Zawsze mam problem z wyborem. Uczyłam się z tym żyć na wiele sposobów, narzucając sobie na przykład konsekwentne tkwienie przy pierwszym co mi przyjdzie do głowy, albo wypisując listę powodów na tak i nie. Wszystkie jednak techniki, jakichkolwiek się nie imałam, zawodziły mnie w jednym ważnym aspekcie, pogodzeniu się z faktem, że mój wybór może mi zaszkodzić i, że z czasem będę sobie zarzucać to, że źle wybrałam.

Powszechna iluzja, w jakiej żyjemy, jest taka, że dokonujemy dobrych, albo złych wyborów. Cofając się wstecz w swoim życiu łatwo pokazać, że każde nasze wybory przynosiły nam i smutek, i radość, i spełnienie, i porażkę w jakimś aspekcie. Wybór jest po prostu pewną sytuacją i lokalnie może być łatwy, gdy coś nam daje, czego nam na ten moment trzeba, ale nie ma żadnej pewności, że ta lokalna korzyść zaowocuje czymś, co za dziesięć lat ocenimy jako dobre. Nie łudźmy się więc, że wybieramy dobrze, albo źle, po prostu perspektywa czasowa oceny się zmienia, my się zmieniamy i nie ma co żałować, albo wbijać się w dumę swymi wyborami. Co więcej, każda porzucona ścieżka dałaby nam coś po prostu innego i nikt mi nie powie, że wie co, bo tam nie był, to coś się nie stało, więc nie ma tego. Jako ludzie skutecznie sobie to coś wyobrażamy na bazie przeszłości i naszych uwarunkowań, ale nie ma żadnej pewności, że to czego się baliśmy, albo co nas pociągało, byłoby tam, więc nie ma sensu tego rozważać.

Są tacy co pewnie zaprzeczą takiemu rozumowaniu. Nie upieram się przy mojej perspektywie, jest moja i podobnie, jak nie ma prawdy obiektywnej, nie ma obiektywnej oceny zdarzeń.

Dokonałam w życiu wielu wyborów i blokada, że źle wybieram, wynikała z prostej ludzkiej przypadłości – samooceny. Wynika ona z prostego faktu, że powszechnie bardziej zawieszamy się na tym, co czujemy jako „złe”, a „dobre” wybory, czyli te, które teraz widzimy jako korzystne, zapominamy, bo łatwo przyzwyczajamy się do tego, że coś idzie dobrze. Oceniałam się więc dość surowo i nieprawdziwie. Z całkowitą pewnością dokonywałam wyborów korzystnych i niekorzystnych wielokrotnie, ale licznik przykładałam do tych co mi, sądziłam, nie wyszły. Błąd. Nawet lokalnie patrząc z loży obecnego czasu, moje wybory doprowadziły do cudownych sytuacji, sprzyjających i zachwycających, powołały na świat moje dzieci, pozwoliły mi obejrzeć świat, ludzką radość, ale też cierpienie, po to, żebym lepiej mogła w siebie wejrzeć tym szczególnym spojrzeniem obserwatora, który zebrał dużo danych, żeby sprostać opisaniu swojego świata z wielu kamer. I tu nie da się jechać tylko prostą, jasną autostradą „właściwych” wyborów; trzeba zbaczać z drogi na niepewnych rozstajach, a czasem nauczyć się cofać, czyli po prostu zawracać.

Kolejną iluzją jest nieodwracalność wyboru. Wybór zawsze można zmienić. Zawsze. Oczywiście sytuacja będzie już inna, gdy zmieniamy zdanie, ale tkwienie w czymś, co z naszego wyboru robi nam krzywdę jest niesłuszne, i w trosce o siebie należy się z takiego wyboru wycofać, czyli wybrać ponownie. Może wybrać już coś innego, aktualnego na czas wyboru. Możliwe, że zniknie jakaś alternatywa z horyzontu, jak sukienka sprzedana na portalu przez koleżankę, ale pojawi się coś innego, bo wszechświat tak działa, że wypełniony jest alternatywami, tylko my nie widzimy wyraźnie. Tak już jesteśmy ukształtowani, upierając się przy naszych wyobrażeniach o przyszłości, czyli oczekiwaniach. Wyobrażenia zamykają wybór w skrajnych przypadkach do jednej opcji. Jak dzieci w sklepie z zabawkami, chcemy tylko to czerwone autko tupiąc na ten zły dla nas świat obcasikami i roniąc łzy rozczarowania, gdy ktoś w kolejce nam go podkupi, a nie widzimy złotej rakiety na półce obok.

Mój wybór był trudny i naszpikowany, jak minami, analizami mojego umysłu, szarpaniną serca i ogólnym pomieszaniem. Dopóki chciałam go dokonać rozsądnie, umysł mi szwankował podstawiając lęki jak gotowe sytuacje. Serce biegało między opcjami jak szalone, aż do absolutnego wyczerpania, wyszukując znaków na drodze to w jedną, to w drugą stronę. Aż nie mogąc wybrać, wypuściłam z rąk wszystkie argumenty i w kompletnym pomieszaniu … zaufałam. Nie sobie, bo sobie nie mogłam w tym stanie zaufać. Zaufałam Życiu. Ono jest większe niż ja i Ono zawsze nas prowadzi, tylko czasem przed Nim uciekamy.

I wtedy nastąpiła cisza. Poobijałam się jeszcze parę razy nieszkodliwie o swoje racje, o za i przeciw, jak o konary zwalonych drzew w brzegach rzeki niosącej mnie przed siebie. Jeszcze na chwilę wysiadłam na ten brzeg z pretensjami do bóg wie kogo, chyba do siebie, że co to w ogóle za sytuacja, że mam taki mętlik, aż spokojnie, weszłam do tej rzeki z powrotem i pozwoliłam się jej ponieść.

Bywają sytuacje, że nie da się inaczej. Pożegnałam wszystko to, co wyobrażałam sobie jako konsekwencję wyboru jednej, a potem drugiej drogi i zamknęłam oczy. I zaniosło mnie na miejsce, gdzie nie walcząc już ze sobą, jestem.

W tym długim i męczącym procesie zrozumiałam, że przeceniam swoją moc przewidywania, swoją moc wpływu na rzeczywistość, że przytłacza mnie moja odpowiedzialność za siebie i innych, ale wiem, że niezależnie od tego jakie będą konsekwencje moich wyborów jestem dość silna, by je przyjąć. Tego nauczyło mnie Życie, że jeśli coś możemy wybrać, to jest to szyte na miarę naszych możliwości. Może czasem trzeba stanąć na palcach, żeby do tego czegoś sięgnąć, albo podwinąć rękaw, żeby się nie zamoczył, ale zawsze potem można wysuszyć go, gdy coś takiego się stanie. Życie daje wiele możliwości równolegle i po każdym naszym wyborze następuje fala zmian, albo wąski, prawie niezauważalny strumień rozpoczynający nowy etap. A jeśli nie dokonujemy wyboru, on i tak się dokonuje, bez naszego udziału, bo tak skonstruowana jest rzeczywistość naszego ludzkiego istnienia. Wolna wola, dar, albo przekleństwo człowieka.

Wiele napisano na temat tego jak, i dlaczego dokonujemy wyboru. Cała branża konsumencka drąży temat. Staramy się wyrwać z nieświadomości i rozsądnie podejmować decyzje. Przekonałam się, że tylko do pewnego stopnia mamy wpływ na to, co wybieramy i czas przestać się obwiniać. Nasze wychowanie, kultura, programy, jakie wchłonęliśmy i racje, przy jakich obstajemy, decydują za nas. Mamy wgląd w siebie tylko do pewnego poziomu świadomości. Reszta jest nieprzenikalna i czasem dostrzegamy powody naszych wyborów poniewczasie, albo wcale. I nie ma w tym nic strasznego, nawet jeśli na jakimś poziomie zrozumiemy, że wybraliśmy marynarkę nie dla marki, co jest reklamowana, ale dlatego, że wyszczupla nas w pasie, to zapewniam, że za rok może się okazać, że ekspedientka patrzyła na nas tak, że ulegliśmy jej urokowi, licząc na bliższe poznanie, a za dwa lata, po intensywnej psychoanalizie, przypomnimy sobie, że mama była dumna kiedy w podobnej tkaninie szliśmy w pierwszej parze w polonezie na studniówce, i to wyda nam się bardziej autentyczną intencją niż wszystko, co do tej pory myśleliśmy na ten temat. Wyda się, bo co jest prawdziwym źródłem naszego wyboru, rdzeniem, nie wiemy; jesteśmy jak Shrek, jak cebula, warstwa za warstwą inna, ale nikt nas lepiej nie zgłębi niż my sami, mimo, że będą się różniły z czasem te nasze obrazy – szkicowane świadomością aktualne autoportrety. Jesteśmy zmienni i nadal jesteśmy sobą. Ot, cała tajemnica wielości, jedności i nieustającej zmienności.

Nostalgia we mnie jest silna, dlatego pewnie jeszcze wiele razy zapuszczę się w iluzję tego, co by było, gdybym wybrała inaczej, a mając silną, kreatywną wyobraźnie stworzę niemal równoległe światy pełne szczegółów, ludzi i sytuacji, ale nadal będzie to tylko miraż, bo nie istnieje nic poza tą chwilą i tym, co JEST. I zanurzona w tę namacalną rzeczywistość zgłębiam ją z ciekawością dziecka, wiedząc, że sama ją wybrałam po to, żeby nauczyła mnie na nowo siebie i świata. Wiem jedno na pewno, Życie zaprowadza mnie w piękne, nasycone miejsca, gdzie świat aż śpiewa swoją autentycznością i jestem mu za to wdzięczna nawet wtedy, kiedy trudno mi akceptować pewne jego aspekty. Bo drogą miłości nie jest łatwość, ani trudność wyborów, pójście za rozsądkiem, albo sercem, ale zgoda w sobie na wszystko to, co się dzieje. Wtedy to, co się dzieje zyskuje do nas dostęp, wpływa w naszą rzeczywistość szerokim, łagodnym strumieniem pełni Życia.

Rozmowy po pełni

Następnego ranka po pełni Krwawego Księżyca, kiedy tłumy pijanych, po otrzymaniu dyplomów, studentów chrapały w okolicznych domach, po tym, jak całą noc wyły jak wilkołaki za moim płotem robiąc poruszone zdjęcia naszego boskiego satelity, siedziałam w upragnionej ciszy w ogrodzie Beth pijąc kawę i usiłowałam rozmawiać z Kozą.
– Wiesz co? – zagadnęłam.
– Wiem.
– Och, nie fochuj …
W milczeniu żuła trawę. Przez chwilę głaskałam Jaszczura, który owinął się wokół mojego ramienia na kolanie i zasnął.
– Rozmawiam z Nim – powiedziałam.
– Wiem.
– Wiem, że wiesz, ale może byś się zniżyła do mojego poziomu i czasem mnie wysłuchała!
– Nie fochuj.
„No jasny gwint” – pomyślałam – „ale sobie Kozę wyhodowałam!”
Wzięłam łyk kawy, połknęłam i westchnęłam. Jaszczur beknął przez sen i przewrócił oczami po czym ponownie znieruchomiał.
– On mówi poprzez czucie – powiedziałam cicho do Kozy, żeby Go nie budzić. – To znaczy, ja czuję co On mówi.
– Yhy – strzepnęła sierść i wyciągnęła szyję w kierunku Jaszczura. – I co ci „powiedział” – dodała mrużąc jedno oko.
– Że cisza wyraża więcej niż słowo, że uczucie jest pojemniejsze niż dowolna myśl, że przestrzeń jest nieskończonym potencjałem zdarzeń.
Pokiwała głową.
– To grubo – podsumowała i polizała gada po szorstkim ciele. Zmienił kolor z niebieskiego na zielony, potem na czerwony i różowy. Przez chwilę wydawało mi się, że uśmiecha się przez sen.
– I co wierzysz Mu?
– Zobaczymy.
Położyła mi głowę na niezajętym kolanie i zamknęła oczy. Pogłaskałam Ją delikatnie po gładkiej sierści między oczami. Pomyślałam, jaka to piękna chwila pełna autentycznej bliskości. Jaszczur zamigotał tęczowymi kolorami jak łagodny dla oczu stroboskop.
– Wiesz, że parę dni temu przytulałam takiego dwudniowego koziołka na farmie pod Lawrence? – zaszeptałam. – Był taki bialutki, całkiem duży, jak na niemowlę, i miał taką mięciutką sierść jak Ty – uśmiechnęłam się.
– Wiem.
– I chciałabym żebyś przytulała się do mnie czasem jak teraz.
– Wiem.
– I nie musisz być zazdrosna o Jaszczura.
– Wiem.
– Bo nadal potrzebuję, żebyś mi pokazywała to i owo.
– Wiem.
– Żebyś mi tłumaczyła to, co do mnie nie dociera inną niż przez Ciebie drogą.
– Wiem.
– Bo jestem tylko człowiekiem, wiesz?
– Wiem.

Jaszczur usnął na różowo. Koza delikatnie wysunęła swój mądry łeb z moich kolan i zaległa w cieniu.

Dopiłam kawę i wspięłam się na wzgórze uniwersytetu mijając po drodze porzucone stoły zastawione pustymi butelkami, puszkami, z kłębami śmieci naokoło. „Jak po festiwalu rockowym” – pomyślałam- „Każdy słuchał wczoraj jakiejś innej muzyki, ale wszyscy byli poruszeni”. Dzieciaki spały, ja szłam a Księżyc nadal w milczeniu zaszczycał drugą półkulę swoim niezwykłym widokiem, podczas, gdy na moim niebie pyszniło się wielkie błękitne powietrze i roześmiane o poranku słońce.

Milczenie Granatowego Jaszczura

Obudziłam się dziś w nocy zupełnie nagle i doznałam takiej jasności myśli, że przez następną godzinę śmiałam się bez ustanku z różnych rzeczy, które samoczynnie przychodziły mi do głowy, jakbym siedziała na scenie w teatrze, a jednocześnie robiła sobie samej standup i płynął we mnie skecz za skeczem. Śmiałam się w głos i w poduchę, a biedna Beth pewnie pomyślała w sąsiedniej sypialni, że tej biednej Polce odbiło pod wpływem upałów, co nawiedziły ostatnio Kansas. Może mi odbiło, może.

Kiedy już skończyłam zaśmiewanie się z samej siebie, z różych przeszłych i hipotetycznych sytuacji, które jak parada klaunów wędrowały po deskach sceny mojej wyobraźni dotarło do mnie, nie w formie myśli, ale przeczucia, że coś się diametralnie znowu zmienia. Ten spontaniczny wybuch radości mojego wnętrza był tak piękny, niezwykły i osadził mnie zupełnie w tamtej chwili, trwającej ponad godzinę, że pojęłam kim na ten moment jestem. To nie jest takie oczywiste kim się jest. Warto się czasem o to zapytać, ale nie rozumu, a serca, wnętrza. Ono wie lepiej, rozum nas tylko naznacza imieniem, nazwiskiem, oceną naszych talentów i antytalentów. Zwartościuje nas od stóp, po czubek i nie wymkniemy się temu warunkowaniu.

Kiedy mój śmiech przeszedł w łagodne radosne bycie, a za oknem nadal było ciemno, tylko ptaki przeczuwały świt i jazgoliły uparcie, pomyślałam, że to jest właśnie spokój, którego szukałam. I z tą myślą, wpraszającego się do mnie rozumu, ponownie zasnęłam. Miałam trzy bardzo symboliczne sny, ale tylko jeden tu opowiem.

Śniło mi się, że jakiś zwierzak, którego moje ja widziało jako psa, ale równie dobrze mógł być to niedźwiedź, coś miłego, przytulnego, pomocnego i życzliwego podeszło do mnie w jasnym pokoju, w którym stał fotel.
– Spójrz – powiedział Psioniedźwiedź – jaki On jest biedny. Leży tu sam i cierpi.
Podeszłam powoli do zwierzęcia i myśląc, że to również jest pies, bo tylko nos wystawał spod okryć,  dotknęłam delikatne wilgotnej skóry. Nagle zwierzak skoczył i zwalając kokon kocy okazał się Granatowym Jaszczurem.
Krzyknęłam zaskoczona, a Jaszczur wylądował na podłodze i zamiast uciec wspiął się po mojej nodze aż na szyję i tam się zawinął jak kołnierz.
– On bardzo potrzebował Twojego przytulenia – powiedział łagodnie Psioniedźwiedź.
Poczułam, że przytulam pięknego, granatowego, mieniącego się na brzegach kolorami od niebieskiego do zielonego, gada, w którego wnętrzu jest jakaś siła niezwykłej persfazji. Przytuliłam Go do siebie bez wstrętu i walki, przyjmując z akceptacją Jego pojawienie się w moim wewnętrznym świecie.

Dziś, kiedy wstałam, przed budzikiem, a jakże, zobaczyłam i Kozę i Granatowego Jaszczura. Pijąc kawę w ogrodzie spytałam Kozę:
– Jak myślisz, kim On jest?
– To Twój Jaszczur, sama się dowiedz.
– Nie pomożesz mi?
– A jak mnie odkryłaś? Nie potrzebujesz pomocy, żeby się tego dowiedzieć. Może raczej zadaj sobie pytanie dlaczego tak usilnie musisz wszystko wiedzieć.
– I rozumieć, masz rację. Obsesyjne to we mnie,
Jaszczur tymczasem położył się w plamie słonecznej na trawie i wyglądał, jakby zasnął.
– Przytulałam Go we śnie – powiedziałam na głos. – Ciebie nie przytulałam.
– Spróbuj – powiedziała uśmiechając się ni to ironicznie ni to ostrzegawczo.
– Chodź tu – krzyknęłam – zaraz Cię poprzytulam.
– Ręce precz od mojego futra!
Rzuciłam się w pogoń za Kozą, a w przelocie zobaczyłam jedno odwracające się, śledzące nas czujnie oko Jaszczura.
– Patrzysz na nas? – powiedziałam cichutko podchodząc. – Wygłupiamy się. Koza nie lubi być dotykana, dlatego zwiewa, aż się kurzy!
Wybuchnęłam śmiechem i z oddali usłyszałam jak Koza śmieje się ze mną.
– Oj nie lubi, nie lubi. A musi lubieć? Nie musi – pomrukiwała zsuwając się ostrożnie ze świerka.
Podeszłam jeszcze bliżej i usiadłam naprzeciw otwartego oka. Patrzyło wprost na mnie, nie ludzkie, ale magnetycznie piękne z tęczówką o zmiennym kształcie i głębi.
– Kim Ty jesteś?
Jaszczur zamknął oko i otworzył znowu. Popatrzył to na Kozę, to na mnie i zamknął je z lekkim westchnieniem. Zasnął.
– On nie mówi – powiedziała Koza – tyle mogę Ci powiedzieć. To stworzenie sprzed powstania słów, określeń, co jest czym.
– To jak się będziemy porozumiewać.
– On wszystko rozumie – powiedziała Koza i odchodząc dodała. – O wiele więcej niż jesteś w stanie sobie wyobrazić, kochana.

Zrozumiałam, że zanim powstają słowa, którymi nadajemy rzeczom nazwy, coś istnieje, bo przecież, nawet jeśli nikt nie nazwie krzesła krzesłem, to ono tam jest. A jeśli to jest krzesło elektryczne, ktoś przypisze mu nową dodatkową funkcję niż samo siedzenie, a nawet historię, jeśli było w użyciu. Nazwy, definicje, wszystko opiera się na słowach i naszym rozpoznaniu tych słów. Ktoś mówi do nas swoim językiem, my tłumaczymy sobie ten język na swój i doszukujemy się w bazie naszych doświadczeń – znaczeń.
Ktoś może mówić; „Kocham Cię”, mówiąc, „Idź odpocznij.” Może mówić: „Nienawidzę Cię”, mówiąc „Taka jesteś blada, może masz białaczkę?” Popatrzyłam na Granatowego Jaszczura mieniącego się w słonecznym świetle jak rzadki minerał i pojęłam, że czeka mnie nowa przygoda rozumienia rzeczywistości poza słowami.

Przed pójściem do pracy, a po wypiciu kawy, położyłam się na trawie przy moim Jaszczurze i otuliłam Go szczelnie ramionami. I przez krótką chwilę wdychając zapach porannej trawy, zobaczyłam pod zamkniętymi powiekami Wielkiego Granatowego Węża, który rozwija nade mną ogromne błony skrzydeł bezgłośnie unosząc się w powietrzu. I zrozumiałam, że nic nie jest takie jakie się wydaje, jak wygląda z pozoru, nic nie jest oczywiste.
Otworzyłam oczy, podniosłam się, a Koza stała na najwyższej gałęzi wielkiego kanadyjskiego świerku i wypinając dumną pierś, i przecinając strugi wiatru ostrymi, długimi rogami, spoglądała w niebo.

Seria fortunnych pomyłek

–  Znowu się pomyliłam – powiedziałam do Kozy.
– Podjęłaś decyzję, którą uważasz za pomyłkę -odparła – nie ma pomyłek, są wybory.
Skubała majową trawę w moim ogródku i łypała na moją twarz wystawioną na słońce.
– Gdybym wiedziała, domyśliła się …
– Nie wiedziałaś i na podstawie znanych danych podjęłaś decyzję – odwróciła się zadem i dodała – nudzisz. „Gdyby” nie istnieje.
– Założyłam coś co było nieprawdą – powiedziałam po namyśle.
– O, i to ma sens – odparła – teraz zapytaj siebie czemu zakładasz coś zamiast się dowiedzieć, jaka jest ta prawda.
Popełniłam pomyłkę w ocenie, bo nie chciałam uwierzyć w coś, co samo pukało do mojego umysłu, a co zignorowałam. Wolałam iluzję, że jest inaczej. Tak się czasem zdarza, że iluzja jest na tyle kusząca, że w niej zostajemy. I oszukujemy się. Nie ma więc mowy o pomyłce, jest intencja niezobaczenia prawdy i tyle. Czasem nie chcemy zobaczyć, bo coś jest bolesne i nas przekracza w danym momencie, ale już za chwilę, gdy iluzja się rozwiewa, możemy zobaczyć prawdę, stajemy się na nią gotowi. Nawet jeśli prawda jest bolesna.

Pozostawanie w iluzji kosztuje o wiele więcej niż oswojenie bólu po jej rozwianiu. Iluzja pochłania naszą energię, bo wciąż się nami zasila, żeby istnieć a brak siły nie pozwala iść dalej. Zatrzymuje nas w pułapce, którą sami na siebie zastawiamy, kiedy jednak ją zwalczymy, rozwiejemy skutecznie, znika i nie wraca, chyba, że świat chce nas sprawdzić, czy nadal wpadniemy w jej sidła. Taka dawka przypominająca na okoliczność odbytej już lekcji.

Lekcje, które nazywam pomyłkami, mogą ciągnąć się przez pół życia, dopóki nie wyjdziemy z oparów własnych słabości skrzywionego spojrzenia na rzeczywistość. Wybieramy iluzje, żeby komfortować się w kontakcie z trudnymi sytuacjami zwykle powiązanymi z naszym dzieciństwem, kiedy jak gąbki wchłonęliśmy różne programy przetrwania. Dokopanie się do tego jaki program nas zatrzymuje w iluzji, to z jednej strony niezwykły wysiłek, z drugiej, wyzwanie i, już po fakcie, dobra zabawa.

Przyznanie sobie prawa do „pomyłki” jest konieczne, żeby zrobić postęp. Poczucie winy, że znów się pomyliliśmy, tylko odbiera nam siłę. A wtedy się nie uczymy tylko samobiczujemy, że znów to zrobiliśmy. Warto mieć takiego beznamiętnego obserwatora, którym dla mnie jest Koza.

– Następnym razem dopytam o wszystko co będzie istotne z mojego punktu widzenia.
– Odrabiasz lekcję – potaknęła Koza.
– Nie bardzo się też martwię, że w przyszłości znów wpadnę w jakieś pułapki iluzji. Jestem chyba podatna – powiedziałam.
– Bez ci schnie – rzuciła Koza bez związku.
– Przycięto go bez mojej wiedzy – odparłam.
– Czyli nie mogłaś temu zapobiec – powiedziała – tak jak wielu rzeczom, które robią ludzie w tak zwanej dobrej wierze.
– Tak.
– ” Nie mam wpływu, że ktoś chce mi zrobić dobrze z niewiadomych powodów i zrobi źle” – pomyślałam. Nie odpowiadam za intencje i działania innych ludzi, nie mogę ich przewidzieć, zapobiec im, mogę tylko zareagować na skutki podjętych przez nich decyzji. Mogę się złościć i nawrzeszczeć na nich, że mi szkodzą, zemścić się w odwecie, albo co najefektywniejsze, odciąć ich od siebie, żeby więcej nie wkraczali w moją przestrzeń. To załatwia wszystko na ten moment. Co prawda bez nie odrośnie, ale może przetrwa jaśmin, jak nie będą mi bezrefleksyjnie buszowali po ogrodzie.

Można też poczekać i poobserwować czy się zmienią. To słaba strategia i czasochłonna, ale bywa, bywa, że coś ludzi natchnie i przestają być wielką pomyłką naszego życia, a stają się jego skarbem. Rzadko, bo ludzie nie kameleony i zmieniają się opornie. Wolą tkwić we własnych iluzjach niż w prawdzie, tak już jest, nie ma na to rady. W końcu łatwiej zobaczyć czyjeś iluzje niż swoje.

–  Boję się pomyłek – powiedziałam zamykając oczy – szczególnie gdy chodzi o ludzi.
– Ludzie są wielką niewiadomą. Czasem jakiś chwast okazuje się lekiem na nieuleczalną chorobę. Zjedzenie go, staje się bezcennym doświadczeniem.
– Nawet jak się porzygasz i prawie zejdziesz …
– A tak. A jak staniesz na nogi stajesz się zupełnie innym człowiekiem. Włączasz swój nowy przemodelowany układ odpornościowy i już stare choróbsko nie ma szans.
– Ale to trwa …
– Trwa ile potrzebuje. Nie przyspieszysz, nie zatrzymasz. Dostosuj się.

Nie lubię tego momentu oszołomienia, kiedy budzę się z iluzji i okazuje się, że to fikcja. Czuję się wtedy zagubiona, jakbym nie była sobą, choć to przecież ja wybrałam, ja byłam, ja stworzyłam tę iluzję. Zbieram wtedy swoje zabawki, wsiadam w tramwaj i wracam do siebie. Tym razem, po „pomyłce” wsiadłam w rakietę. Szybko poszło.

– Bo się wyrabiasz, szybko dostrzegasz brak przylegania iluzji do prawdy. Zuch dziewczyna. Zjem ci trawę, żeby było ładnie.
– Tylko nie zjedz za dużo, żeby odrosła.
– Zaufaj mi – wypaliła – znam się na trawie.
– Zaufaj…
– Zaufaj. Radzisz sobie, więc nie obawiaj się próbować, nawet jeśli znów wejdziesz na minę. Złapiesz lekcję i podciągniesz się znowu w tej grze, zwanej dla niepoznaki, życiem.
– A może przestać próbować, zostać tam gdzie się jest?
– Twój wybór, ale życie i tak się toczy. Z tobą, czy bez ciebie, poniesie cię, albo wybierzesz drogę sama, ucząc się na „pomyłkach”.
– To niesprawiedliwe, że mi się zdarzają „pomyłki” -zajęczałam.
– Poużalaj się nad sobą przez chwilę, masz prawo być zła i bezsilna, ale potem przestań, bo to odbiera siłę. Idź dokąd chcesz iść, zaufaj sobie.
– Brzmisz abstrakcyjnie …
– Tak? – zaśmiała się Koza – Jesteś mną a ja tobą! Sama jesteś abstrakcyjna. Polub siebie taką!
– Wolę polubić ciebie.
– Zawsze bliżej, ale skup się na tej części jaką kwestionujesz. Tą, która wydaje Ci się nierozsądna. To ona robi odważny  postęp myląc się, albo mając rację, próbując. Pamiętasz kiedy ostatnio podjęłaś prawidłową decyzję?
Zamyśliłam się. Faktycznie, kiedy się nie mylę, nie odnotowuję tego, skupiając się na „pomyłkach”.
– Masz rację, wyolbrzymiam.
– Jesteś zła na siebie. To minie. Zjedz mlecz.
– Wystarczy mi pomyłek na jeden miesiąc! – krzyknęłam ze śmiechem. – Ale ty wcinaj, smacznego.
Ten pysk wypełniony żółtym kwieciem, przy całej swojej powadze, Koza potrafi być komiczna.
– Bierzesz to wszystko za bardzo na serio. Baw się tym co przychodzi, co odkryłaś. Nikt tego lepiej nie zrobi od ciebie, nikt lepiej nie pozna twojego życia niż ty. A skoro jesteś skazana na myślenie, baw się nim i przeżywaj wszystko takie, jakie jest.

Zrobiłam wieczorem test na Covid i oblałam go, więc niestety, bo nie mam ochoty, ale jutro znowu lecę do Kansas. Czeka mnie miesiąc czegoś nowego. Niedawno cieszyłam się tym wyjazdem, teraz jestem zagubiona. To taki odmienny stan, że nie zna go nawet Koza. Powiedziała mi na koniec, że jestem w miejscu, w jakim jeszcze nie byłam podczas swojego życia. Wszystko jest nowe, stąd to zagubienie, po przekroczeniu granicy samej siebie, lądując w miejscach nie odkrytych i fascynująco innych niż sądziłam, mając o sobie jakieś w miarę ugruntowane wyobrażenie, czuję, że znów się co do siebie pomyliłam.

– I tu też się pomyliłam – szepnęłam smętnie idąc się pakować.
– No widzisz, jesteś ciekawym obiektem eksploracji. Wciąż zaskakujesz samą siebie.
– A ciebie?
– Mnie też. Ale niezależnie z czym przychodzisz, zawsze tu będę, żebyś miała inną kamerę do wydobywania prawdy o twojej rzeczywistości.

Wylądowałyśmy z Kozą w Minneapolis, gdzie przesymaptyczny piesek wykrył w moim bagażu podręcznym zakazanego banana.

– No rzesz – burknęłam do Kozy – że też go wcześniej nie zjadłam.

Następny lot miałam tuż, tuż, a tu nagle muszę przedzierać się przez odprawę celną i za karę odbywać pogawędkę z celnikiem pilnującym granic przed przekraczaniem ich z owocami.  Duża Pakistańska rodzina przede mną wwoziła kawę, przyprawy i chleb. W trakcie ich rozmowy przestałam się spieszyć, odpuściłam sobie winy za niezjedzenie banana i z nagłym zainteresowaniem obserwowałam czy się spóźnię na lot do Kansas.

–  Tylko banan? – spytał uroczy celnik.
– Tylko banan. Nie zdążyłam zjeść przed podróżą.
– A polska kiełbasa? – podchwytliwie zapytał po zajrzeniu do paszportu.
– Ani grama – odparłam z szerokim uśmiechem całkowicie zrelaksowana.
Uśmiechnął się uroczo, nabazgrał czerwonym flamastrem na pomarańczowej kartce i puścił wolno konfiskując mojego banana na obczyźnie.

Po próbie przemytu, leciałam na ostatnie połączenie z lekkim przyspieszeniem w nogach. Dotarłam dokładnie w momencie kiedy moja zona wchodziła do samolotu.

– Fajna bananowa przygoda – powiedziałam Kozie na koniec. – Ale lekcja odrobiona. Nie przemycać bananów do Stanów. I nie denerwować się, jeśli się nie ma wpływu na sytuację.
– Poszło naprawdę gładko. A w nagrodę, jeszcze dzisiaj, zobaczymy różowiące się judaszowce.

Szczerze, ale przekornie, o wojnie

Długo się wahałam, czy pisać o wojnie, nie dlatego, że to taki gorący temat i wszędzie o nim trąbią, a każdy staje się ekspertem od strategii międzynarodowej, ale dlatego, że nie lubię podsycać niewłaściwych idei. A wojna, jej idea, tak czy siak, jest podsycana i karmi się naszą wzmożoną uwagą. Chciałabym wyraźnie zaznaczyć, że czym innym jest przyjmowanie faktów o wydarzeniach, a czym innym popadanie w emocje wzbudzane tymi faktami, więc kiedy czujemy słuszny gniew, że ludzie tam gdzieś giną, za absolutną niewinność, jedyne co możemy realnie zrobić, to nie dać się ponieść temu gniewowi tam, gdzie wcale nie chcemy, by nas ta emocja zaprowadziła, w nienawiść, w chęć odwetu, a nawet masakry, w strach i panikę, ze wszystkim tym nieracjonalnym, co za głębokimi emocjami stoi i prowadzi do nieprzemyślanych, nierozsądnych działań, bo kompletnie zaślepia.

Nie jestem strategiem, ani specjalistą od stosunków ze Wschodem, dlatego nie wtrącam się do dyskusji co, i jak należy zrobić w sytuacji ewidentnej agresji Rosji na Ukrainę, ale nie zamykam też oczu i nie piszę, że liczę na to, że naród rosyjski się obudzi, bo to świadczyłoby o mojej wierze w magiczne siły, które nie mają żadnego potwierdzenia w rzeczywistości. Czytam co piszą specjaliści i ludzie, którzy tam, w Rosji, żyli, niektórzy nawet znali Putina, na tyle, na ile ten fasadowy człowiek dał się poznać. Nikt z nich nie potwierdza szczerych nadziei na zmiany w tamtejszej polityce, w której tradycje przywódcze z sukcesem stworzyli podczas najazdów mongolskich władcy psychopatyczni, z taką samą obojętnością zabijający nie swoich, co swoich. I charakter tej władzy nie zmienił się od tamtych zamierzchłych czasów, nie dlatego, że nikt Rosjanom nie wytłumaczył, ani nie są w stanie zobaczyć, że mogą wybrać charyzmatycznego mądrego przywódcę, który pociągnie ich kreatywny naród w nowe czasy, ale, że oni nie mają w swojej świadomości zbiorowej żadnych innych doświadczeń na temat władzy.  Cyklicznie, ze sztucznie podsycanego strachu, wybierają okrutne, ale znajome wzorce, zaburzone persony na swoich absolutnych władców, zachowując pamięć ich rządów, w tym morderczych podbojów i wewnętrznych, krwawych czystek,  jako „wiek złoty”. I dopóki to się nie zmieni, nie ma co marzyć w nadziei na przełom ich świadomości, a żaden medialny przekaz społeczny, nawet globalny , żaden intelektualny dyskurs, ani fotografie zabitych dzieci podsyłane matkom żołnierzy, tego nie zmienią. Tam, gdzie panuje zbiorowy mit, o tym, że bezpieczeństwo daje tylko morderca, którego wszyscy się boją, zwłaszcza krajanie, tam nie ma miejsca na fakty, rozsądek i na zmianę.

Nasuwa się proste pytanie, raczej nie do mnie, a do tych co zjedli na polityce światowej zęby, co w takim razie może zmienić imperialne zapędy Rosji? Nie wiem. Ale w całej tej napiętej sytuacji, która jest bardzo dotkliwą lekcją dla świata, warto się przyjrzeć, kogo sami wybieramy, skoro tak dotkliwie oceniliśmy wybór rosyjskiego narodu. Jakie osoby są u władzy w innych krajach, w Europie, w Azji, w Ameryce, w Afryce, w Australii? Przyjrzyjmy się temu na spokojnie, zobaczmy, jak z lekkością oddajemy odpowiedzialność politykom o narcystycznych zapędach do władzy, jakim nie powierzylibyśmy osobiście na tydzień samochodu, a co dopiero opieki nad kotem, albo psem. Z jakich magicznych powodów uznajemy, że są odpowiedni do odpowiedzialności za nasz dobrobyt, nasz rozwój, naszą przyszłość? Dlaczego z taką rezygnacją przechodzimy nad powszechnym przekonaniem, że w końcu wszyscy oni są skorumpowani i nie mamy na to wpływu, że tak jest. Może jednak ten wpływ mamy? Na pewno mamy wpływ na to, czego uczymy nasze dzieci. Mamy wpływ angażując się w lokalnej społeczności, mamy wybór przy urnach, mamy wpływ na to, co mówimy innym, mamy wybór myśleć, kiedy zalewa nas propaganda medialna. Ludzi poznaje się po owocach ich działań, a nie po strzelistych słowach na wiecach i w wywiadach. Dlaczego czcimy misterne maski w pozłacanych czasach celebrytów, zamiast autentycznej niedoskonałości, w której tkwi ludzkie piękno, bo stoi za tą niedoskonałością prawda?

Co do wojny i moich odczuć, zachowałam spokój. Chwilę się pobałam, czy moim dzieciom nic nie zagraża i jak mogę im pomóc. To jest mój zasięg, i odpowiedzialności, i wpływu. Popomagałam tam, gdzie czułam, że robię to najefektywniej, ale w dbałości o swój spokój i swojego otoczenia, nie lecąc na poświęcającego się bohatera, który spala się w ratowaniu świata. Wyczerpany człowiek nie myśli racjonalnie, jest słabym obrońcą tych, co uciekają przed wojną. A uchodźcy liczą na nasz spokój i racjonalną pomoc. To przywróci im siłę i wiarę w normalność.

Jeśli jednak ktoś się musi spalić w gniewie i nienawiści do Rosji, albo Putina, to proszę mi wierzyć, siła rażenia tego uczucia kończy się na naszym podwórku. Ani Rosja, ani Putin nie zostaną odczarowane przez nasz wspólny gniew.  Putin na tym właśnie gra, na zaślepieniu emocjami, na naszym martyrologicznym nastawieniu do zbawiania świata i innych pogubionych, w naszym mniemaniu, nacji. Stąd taka łatwość manipulacji, taka łatwość wzbudzania naszego zaślepienia. To jest gra, w której Putin chce nami kierować z drugiego, psychospołecznego planu. Liczy na pospolite ruszenia, na nieprzemyślane oburzenia w dyplomacji, na nasze dziecięce tupanie nóżkami. A nam potrzeba dojrzałości w nieangażowaniu się w tę grę, w nierzucaniu pionkami w przeciwnika, a zejście z pola bez utraty energii. Nieangażowanie polega na tym, żeby nie podburzać, nie wyolbrzymiać, trzymać się faktów i umieć nimi zarządzać. Pomóc uciekającym, wesprzeć ludność cywilną, siebie i wszystkich przybyłych do naszego gościnnego kraju obronić na naszym terytorium, jeśli coś nam zagrozi. Rozważyć fakty, a nie mity, stworzyć inteligentną politykę budowania przyszłości w tym szczególnym geograficznie miejscu, nie ideologicznie, nie z agresja i, co chyba najważniejsze, wytrwać przy swoim. Nie wdawać się ani w kłótnie, ani w kompromisy, jeśli łamią nasze poczucie bezpieczeństwa. Nie wychodzić z pozycji ofiary oczekując ratunku, albo wyniosłego w swoim męczeństwie bohaterstwa, ale … szukając drogi środka, mistrzowskiej drogi. Stać nas na to, zapewniam was. Nawet jeśli teraz nie w pełni nam się ona uda, to jest właściwy kierunek dla przyszłych pokoleń. Ale żeby tego dokonać, trzeba znaleźć drogę środka w sobie, osobiście, i na poważnie dojrzeć.

Wojna weszła mi do domu z przyjacielem Syna, którego tata w drugim dniu wojny dostał powołanie do ukraińskiego wojska. To było dla mnie tak irracjonalne, że trudno uwierzyć. Od tej pory widzę tę wojnę jako wyzwanie dla swojej własnej racjonalności, nie karmienia świszczących od emocji idei, ale prawdziwego rozeznania się w sytuacji, zobaczenia nawet najokrutniejszych faktów, czy najgłupszych decyzji, żeby na tej bazie podjąć najwłaściwsze, racjonalne działanie. I jednocześnie uczę się weryfikacji, czy mam prawo osądzać innych w ich zaślepieniu, jeśli nie wyjdę z własnego w kierunku prawdy? A uniwersalna prawda, czyli fakt, jest taki, że na wojnach giną biedni, a zyskują bogaci. Dlatego zamiast lecieć z szabelką na znienawidzonych pomieszanych ideologicznie ludzi dowolnej maści, warto zdjąć własne buty ideologii i przez chwilę pochodzić boso, bez bagażu wpojonych nam patriotycznych teorii, i może się okazać, że dojdziemy wtedy do własnych, zaskakujących wniosków nie mających nic wspólnego z ogólnie i szumnie przyjętymi przekonaniami dowolnej strony. I to podjęcie samodzielnego myślenia, ta wolność, pozwoli nam na wyjście z gry, która nas, ludzi na świecie, rozgrywa, a bynajmniej nie rozgrywa w żadnym naszym interesie, w żadnym aspekcie naszego wyjątkowego życia.