2 lipca 2019

Za każdym razem, gdy piszę i publikuję na facebook’u moje przemyślenia, wychodzę ze strefy komfortu, gdzie czuję się bezpiecznie. Niezależnie od tego co piszę, czego dotyczy temat, narażam się na kontrowersje, bo mogę trafić na krytyka, malkontenta. Nie wystarcza mi odwagi jeszcze na publikowanie treści, jakie rodzą się we mnie głębiej. Może kiedyś, może w mojej książce …
Niekiedy myślę, że jestem zbyt odleciana od tego miejsca we wspólnej przestrzeni, żeby mnie zrozumiał przeciętny człowiek, a potem widzę się na faktach, jak wygląda moje życie, dzieci, dom, praca. Chyba nie różnię się tak diametralnie od innych. Może wszyscy jesteśmy inni, tylko próbujemy się do siebie upodobnić na kształt pszczół, albo mrówek. Może nas coś do tego zmusza. Taka strefa komfortu właśnie, wszyscy tacy sami, więc nikt nie zacznie nas wytykać palcem. Te same aspiracje, małżeństwo, dzieci, samochód, praca na stanowisku, wakacje w ciekawym miejscu. Ostatnio się zastanawiam, jak bym się czuła nie mając tego wszystkiego i żyjąc w ciemnej głuszy w chacie z pająkami, z kurą przed domem, psem, kotem, ogrodem, trochę jak Gosia w Sopatowcu, ze swoją filozofią czynienia z życia misji. Misja mnie odstrasza, ale można tak żyć.
Obserwuję ludzi tanga na milongach, na kursach. Większość poszukuje tego dla czego warto żyć. To są różne rzeczy dla różnych ludzi, równowaga między męskim i żeńskim pierwiastkiem w sobie, nowy partner, odwaga do stawiania sobie wyzwań, otwartość na innych. W pewnym momencie to się pojawia, kiedy przepracowują swoje strachy, lęki. Tańczą z życiem i ono im odpowiada. Nawet jeśli jest w tym trochę pozerstwa, pychy, jakie widzę na spotkaniach tanecznych, kiedy kobiety nie tańczą z mniej wyrobionymi tancerzami, albo faceci proszą tylko najlepsze partnerki. Gdzieś w tej społeczności gubi się balans. Zadarte nosy, przeprostowane kolana, a tango to sensualny kontakt, wirtuozeria prawdziwych emocji z wnętrza.
Ja tańczę z premedytacją ze wszystkimi tancerzami, na jakich się odważę, bo mało tej odwagi nadal mam. I czasem zdarza się taki tancerz, który bez techniki kupionej na indywidualnych lekcjach zabłyśnie w tandzie, a wyjadacz milongowy skopie po palcach, bo usiłuje zalśnić na parkiecie bez kontaktu z partnerką, jakby mu ona przeszkadzała, kiedy on gwiazdorzy. Lubię tańczyć z kolegami, których znam, bo ich lubię i niezależnie od poziomu ich umiejętności, widzę jakie sama robię błędy, gdzie niedomagam. Z dobrym partnerem nie sztuka ładnie zatańczyć. Z dobrą tancerką w szczególności, bo ona zatuszuje każdy błąd i partnerzy robią wrażenie bardzo biegłych. Zupełnie jak w życiu. On ledwie przędzie, a ona wywija aż iskry lecą, albo przeciwnie, ona pachnie, a on się stara.

Jestem w Rzeszowie. Moja konferencja zaczyna się jutro od rana. Hotel piękny, goście gotowi, sale otwarte. Dziś wszystko sprawdziłam z moim teamem. Przeszliśmy po mieście, po kampusie, po budynku. Zainicjowałam wspólne zdjęcie przed konferencją. Potem będzie tyle działań, może nie zdążymy. Wieczorem poszliśmy na rynek, na piwo ważone w naszym hotelu, kadzie widziałam przez szybę. Miedź pięknie się złoci na czerwono w ciemnym oświetleniu. Rozmowa była męska, zaskakująca. Tak się śmiałam, że bałam się o zakwasy na policzkach, a jutro mam tyle mówić, tyle zadbać. Zebrałam wokół tej konferencji ludzi tak moich, jak to tylko możliwe. Kreatywnych, mądrych, otwartych, obowiązkowych. Patrzę i uśmiecham się sama do siebie, bo takich teraz jest wokół mnie coraz więcej. Kiedy się zmieniamy ludzie przychodzą i odchodzą, jakby spełniali przy nas jakąś misję, o jakiej pewnie nawet nie wiedzą. Pokazują nam gdzie jesteśmy, co robimy ze swoim życiem, co nam już idzie, a co nie. Mnie idzie robienie czegoś dla innych, tak, ale dla siebie jeszcze nie. Tu się zacinam, umiem załatwić miliony dla innych, ale nie umiem docenić swojej pracy. Powoli to akceptuję. Może nie będę w stanie się docenić? Czy to takie złe? Może nie. Robię błędów na pęczki, w tangu, w docenianiu siebie, w kontaktach z dziećmi, w relacjach z ważnymi dla mnie ludźmi. Gdybym tańczyła tylko z dobrymi partnerami, nigdy bym nie zauważyła swoich błędów. Musi się pojawić błąd, żeby powstał zwrot, skok na nowy poziom zrozumienia i umiejętności. Tak po prostu jest, błąd nas wytrąca ze strefy komfortu, z samozadowolenia. I wtedy robimy postęp.
Jutro będę patrzyła, jak moja konferencja toczy się, i gdzie, jakie błędy wypłyną na powierzchnię, żeby za trzy lata, o ile jeszcze będę chciała, zorganizować ją w nowym miejscu, z ludźmi, jacy będą chcieli ją zrobić ze mną dla innych. Może będzie trudno, może błędy będą częste, przywykłam ostatnio do akceptowania najtrudniejszych swoich błędów. Może się jutro okaże, że się do tego jednak nie nadaję. Cóż, nie można wszystkiego umieć. Zobaczy się. Nawalę, to polegnę i tyle. Raczej mnie tu nie powieszą, ale nie zamierzam uciekać przed odpowiedzialnością i konsekwencją.
Jutro, a dziś słucham Stinga, Chrisa Botti i nie śpię, bo czekam. Czekam na sen, nie dlatego, że się martwię, zrobiłam wszystko co było potrzebne, przewidziałam co było możliwe. Czekałam na tę jedną refleksję, że mogę się mylić, że mogę popełniać błędy i mimo wszystko iść ze strefy komfortu w nowe, zmienione okolicznościami życie i nie karać się za te błędy, tylko mieć je na uwadze. Tak już czas na spanie.