Właśnie napisałam nty wiersz i coś czuję, że wystarczy chwilę poczekać, a następny sam wyskoczy mi z kapelusza, jak w jakimś magicznym rytuale oczyszczenia. Co się dzieje, że ten kanał się nie zamyka? Otwieram go czasem szeroko, jak serce i zdumiewa mnie jego głębia i odwaga w wyrażaniu nmie, siebie, sobą w słowach. Idę za myślą, ale nie myślotokiem, bo on się nie powtarza, nie precyzuje, jak te myśli, za którymi podążam bez końca.
Patrzę przez ramię i widzę oceany myśli, wrażeń, jakbym zatapiała się w Źródle wszystkiego. Umiem powoli coraz lepiej pływać, choć tak jak dziś, nie mogę wyjść z niego wcale i odciąć kanału między moim umysłem, a tą jasnością, która go spowija.
Wiem dlaczego, mam takie wrażenie, że oczyszcza mnie przed czymś do czego się zbliżam. Przed sobą, jaka na prawdę jestem. Czysta, silna, giętka, niewinna, rozległa jak przestrzeń rozpięta na nieskończonej ilości punktów w widocznej realności. Zwinięta do jednego ciała w codzienności, nieśmiała w swojej niezwykłości. Potężna i pokorna przed swoją mocą sprawczą, jak ocean przed księżycem, żyzna dla życia i jego wszelkich okoliczności. Jak światłocień, kompletna.
Taka jestem, taka byłam, taka zawsze.
Ps. Na koniec, zza kożucha chmur wyszło słońce, żeby mnie wygonić zza klawiatury.