29 czerwca 2019

Dziś jadę do moich przyjaciół pod Warszawę. Chciałam kiedyś o nich napisać, ale to tak dostojna, pełna mądrości para, że się bałam, że nie umiem. Zbyszek był promotorem mojej pracy doktorskiej. Jego żona Hania często mawia, że jestem jego młodszą żoną. Taką żoną naukową. Niech nikt tego źle nie zrozumie. Pracuję ze Zbyszkiem od wielu lat nad różnymi problemami naukowymi. Zbyszek nauczył mnie wszystkiego niemal, co należy wiedzieć o nauce i o tym, jak ją uprawiać. W pewnym szczególnym okresie mojego życia, pokazał mi również, czym jest autorytet, nie z poziomu dumy, ale światłości umysłu i pokory. Bo Zbyszek, przy całej swojej wiedzy i doświadczeniu naukowym, życiowym jest człowiekiem niezwykle pokornym. Gdybym chciała o nim rzetelnie napisać, wyszłaby tysiąc-stronicowa pozycja.

Ograniczę się do wyrażenia, że takich ludzi w naszych czasach prawie już nie ma. Nikogo nie ocenia, umie ważyć słowa. Zwraca się do ludzi z niewymuszonym szacunkiem i jest ze wszech miar autentyczny. Cenię go bardziej od butnych i widocznych wszędzie autorytetów moralnych, państwowych, tytularnych. Słucham go z uwagą, bo nawet jeśli mam odmienną opinię, cenię jego spojrzenie na świat, ludzi, życie. Jest człowiekiem renesansu, taternikiem, ostoja swojej rodziny. Nie naruszę jego prywatności pisząc, że nikogo tak w nauce nie cenię, jak jego, bo uprawia on naukę całkowicie i w sposób nie przystający do obecnej, zbiurokratyzowanej rzeczywistości, wyłącznie z ciekawości. A ciekawość to warunek konieczny w nauce i nie tak częsty. Nie każdy pracownik naukowy ma ciekawość swojej pracy, dlatego często powstają gnioty wypocone dla punktów ministerialnych, albo dla prestiżu i forsy.

Od Zbyszka zaraziłam się ciekawością, a raczej ją w sobie odkryłam i zrozumiałam przy nim, jakie mam możliwości. Podczas pisania doktoratu mawiał, że jego rola się kończy na trzymaniu mnie za kołnierz, żebym się nie zapędziła w ślepą uliczkę, bo praca szła mi gładko. Samodzielna praca z pasji, z chęci dowiedzenia się „co będzie, jeśli”. Ta fantastyczna strategia, jaką na mnie zastosował spowodowała, że doktorat pisałam lekko, przy pełnym obciążeniu domem i dziećmi. To było jak koło zamachowe. Zmęczona kontaktami z maluchami, siadałam wieczorem do komputera i symulowałam oddziaływania atomowe. I paradoksalnie nabierałam przy tym energii. Trochę to były podobne światy, moje dzieci wokół mnie biegały jak elektrony, a atomy na monitorze drgały i się przemieszczały. Niby chaos, ale zbieżny, powtarzalny. Samowzbudny mechanizm.

Opowiem tylko jedną historię osobistą z życia mojego wspaniałego mentora. Kiedy miał 10 lat wybuchło w Warszawie powstanie. Chciał do niego pójść, ale matka złapała go w porę i powstrzymała. Zdążył tylko pomóc wybudować jedną barykadę. Bardzo się wzruszam, kiedy o tym myślę, patrząc na moich synów i zdając sobie sprawę, że gdyby go mama nie powstrzymała, może by go nie było. Może bym nie miała okazji spotkać go w moim życiu i docenić wielkości jego serca i umysłu. Bardzo jestem dumna, że go znam i dziś wypiję z nim kawę żartując w towarzystwie jego cudownej żony, z którą nie tak dawno, w kościele na Gubałówce obchodził złote gody.