O miłości do dzieci

Można czytać książki jak wychować dzieci,  co i jak robić, co mówić, to pewnie pomaga. Ja zdaję się na instynkt, ale wiem, że warunkiem podstawowym dobrego wychowania jest miłość. Miłość prawdziwa, która wypełnia serca człowieka kochającego w sposób pełny, mądry i zdrowy. Z niej pochodzi cała zdolność dobrego wychowania. Bez tego, wychodzi coś co nazwę przewrotnie, tresowaniem do wizerunku z głowy. Dziecko bez miłości wyrośnie czasem na człowieka pozornie normalnego, spełniającego swoje role życiowe, ale niepełnego tam gdzie tej miłości zabrakło najmocniej. W pewności siebie, w kochaniu innych, w zdolności pokonywania barier, w asertywności, również w stosunku do nas. W szczęściu i wyrażaniu radości. Ogólnie w sercu.

Nie będę pisać co robiłam źle i gdzie się myliłam, co wyniosłam z domu, ze środowiska, czego się potem nauczyłam, jak było mi ciężko i lekko zarazem. Do czego czasem tęsknię, gdy widzę jak moje dzieci są już duże. Tego mi chyba zabrakło kiedy dzieci były małe,  żebym czasem mogła wyjść i odciąć się, zrestartować, pobyć ze sobą sama. Samą siebie też kochać, sobie też coś dawać. Teraz są już duże.  Muszę odrobić swoją lekcję na to życie. Jedną z wielu, może najważniejszą. Świadoma bezwarunkowa miłość do dzieci. Bez oczekiwań, planów, bez pouczania.. Wsparcie i poczucie bezpieczeństwa, że cokolwiek się stanie, przydarzy, ja ich będę kochać, rozumieć i dawać azyl. Wtedy każde z nich wyrośnie na pełnego, kochającego, mądrego człowieka. To mnie czeka, nawet wbrew wszystkiemu, wbrew okolicznościom, wbrew regułom, wbrew środowisku i wbrew rodzinie. Biorę to na siebie. Jestem za nie odpowiedzialna i przy mnie niech czują tę energię do wzrastania, czystą i nieskrępowaną miłość. Jest im potrzebna jak powietrze. I ja jestem im potrzebna, jako przykład człowieka, jako drogowskaz, parasol, ciepły szalik i moc do przezwyciężania siebie, do wzrastania. Stopień do nieba i materac do spadania. Ja w całej krasie, jak kiedyś mówił Iwo: „Mama jest do naklejania plasterków”. I to cała moja rola. On może się kaleczyć, zmagać, ja czekam i patrzę, jeśli chce doradzam. I czekam z plastrem. Plastrem o nazwie miłość.

O miłości do doskonałości

Doskonałość to cudowna bajka, jaka się podobno zdarza za górami, za lasami i oczywiście innym. Zdarza się, jak powiada legenda miejska, komuś w telewizji, albo w wielkim świecie. Wtedy ta doskonałość wydaje się aż nadto nęcąca. Doskonałość w życiu, urodzie, pracy, postępowaniu, w pisaniu ;). Tak,… należy wyraźnie zaznaczyć, że doskonałość jest nietrwała. Zmieniają się gusta, dążenia, ale i my się zmieniamy. I dobrze, gdyby jakaś doskonałość się utrwaliła cóż byłoby do zmiany, po co byłoby nam jeszcze błąkać się po tym świecie, gdzie wędrujemy od przemiany do przemiany.

Doskonała bywa miłość. Czasem, kiedy akurat nie chrapie, nie zgubiła kapci w szkole i nie krzyczy, że choćby ją trafił meteoryt nie wsiądzie do tego autobusu, bo chce jechać samochodem 😉 Czasem ją czuję. Nie na zewnątrz. Wewnątrz. Ona tam jest, taka lokalna doskonałość i pełnia. Kiedy idę ulicą i dostaję sms: „Cudownie było się dziś przy tobie obudzić :)”, albo gdy kobieta w cukierni wybiera mi lepsze ciastko, a sprzedawca sera dokłada mi parę deko, bo mam piękny uśmiech. Wtedy właśnie czuję doskonałość chwili. I nie tylko wtedy, wtedy to jest proste, sygnał idzie z zewnątrz. Najciekawiej jest, kiedy rano budzę się i czuję, że przede mną długi dzień, pęd do szkoły, pracy, jakiś nawał obowiązków, i wtedy włącza mi się obserwator. Ja mogę, ale nie muszę poddać się pędowi życia w takiej chwili i stresowi, smutnemu nagromadzeniu lęków. Mogę również, i właśnie to robię, zaobserwować jakie mam w tym momencie myśli, jakie obawy te myśli kreują i skąd pochodzą, jakie moje głęboko skrywane lęki je karmią. Czuję wtedy, jakbym była Doktor Jekyll diagnozująca Pana Hyde’a. Takie niespełnione marzenie o medycynie wspaniale mi się odkrywa i spełnia na poziomie duchowym.

Analiza emocji. Bardzo ważna sprawa, trudna i kosztowna w gabinecie terapeutycznym. Ale w moim łóżku nad ranem niezwykle łatwa, klarowna, kiedy umysł jeszcze śpi niemrawy, ale jaźń już się odzywa niezaburzona knowaniami mózgu. I wtedy właśnie, pojawia się prawda, również o naszych pragnieniach, lękach, jak w snach, gdy nasza podświadomość pokazuje wszystko takie, jakie jest. Czuję się wtedy wolna od umysłowego zaciemnienia, uwikłania w analizę i widzę prostą drogę do zrozumienia siebie samej. W tym właśnie upatruję doskonałość. Ale … nie dążę do niej. W żadnym aspekcie swojego życia. Nie obarczam się tym programem dla głodnych duchów, więzami niedoskonałości. Nie dlatego, że czuję się doskonała, bo nikt nie jest, ale dlatego, że w każdej chwili jestem najlepszą wersją siebie na jaką mnie stać, i to samo w sobie, jest doskonałe, bo prawdziwe. Chwila, w której jestem, jest doskonała. Każdy aspekt tej chwili, napisałam wręcz parę wierszy o tej niezwykłej obserwacji po skompilowaniu wielu informacji przepuszczonych przez moje serce, mój najlepszy miernik jakości we wszechświecie. Bardzo polecam, odczuwanie zamiast myślenia. Emocje mieszczą w sobie tysiące myśli z różnych chwil naszego życia i pojmowania, tysiące doświadczeń. Pełen wachlarz emocji prowadzi nas do prawdy o nas samych. Pozwalajmy sobie na emocje, wszystkie emocje i uczucia, bo to one są jak kompas do najlepszego wyboru drogi, kolejnej chwili, jaka się zaraz wydarzy. Idźmy za tym co czujemy, sercem, doskonałym kompasem życia. Nie chodzi o egoizm, ale o prawdę, prawdę o nas samych. Prawdę, jaką sprzedajemy często za marne zainteresowanie, za względny spokój, przystosowanie. Nie warto wyzbywać się takiego doskonałego narzędzia. Mózg, czyli umysł jest przecież taki ograniczony. Wystarczy pomyśleć o tym, że nawet kiedy nim zwyciężamy np. na olimpiadzie chemicznej 😉 czy w dyskusji, pamiętamy nie tyle zmagania umysłowe ile towarzyszące temu emocje, uczucie zwycięstwa. To co zapamiętujemy sercem zawsze jest z nami. To co nas uwzniośla i to co nas pogrąża w smutku. Nasz doskonały ster na wzburzonych falach oceanu czasu. A jego główne zadanie – skierować nas na bezpieczny ląd … ku sobie, ku miłości.

O miłosnych potyczkach

Każdy z nas potyka się o różne miłości. Już od wczesnej młodości pragnęłam kochać naprawdę i wciąż się rozglądałam, za tym kogo by tu pokochać. Już wtedy wiedziałam co jest dla mnie ważne. Wciąż się zakochiwałam, zwykle w starszych od siebie chłopcach i marzyłam …
Ostatnio zrobiłam sobie mały przegląd moich miłości i zauważyłam po co zdarzało mi się kochać. Oczywiście główną przyczyną była miłość, ale …

Pewien mężczyzna, z którym byłam, mówił, że lubi duże blondynki. Trochę się obruszyłam, jestem małą brunetką. Pomyślałam: „Impas”. I go uwolniłam. Nie miałam w związku z tym żadnych negatywnych emocji. Tak jest racjonalnie, a ja przy okazji bardziej uwierzyłam w siebie i doceniłam swoje ciało. Inny chciał bym się uczyła matematyki, by mu pomagać w genialnych fizycznych badaniach, które planował. Ja się nauczyłam, on studiów nie skończył. Znowu zapadł „Impas”. Ale za to jak się pięknie wykształciłam. Jeszcze inny chciał mnie uczyć partnerstwa, ale nie opuszczać żony. Też mu odpuściłam. „Impas” na dwie strony 😉 Nauczył mnie wierzyć swemu instynktowi.

Teraz mała rada. Kiedy ktoś się zbliża do naszego świata wychodzimy z domu i na powitanie stawiamy mu płoty, to nasze granice. Nie wpuszczamy za nie i obserwujemy. Zwykle ktoś przychodzi, by jak lustro wskazać, gdzie nam pękła deska, gdzie trzeba dogrodzić, gdzie rura przecieka i trzeba to łatać, łatać szybko, sprawnie. Po to do mnie przyszli wszyscy ci panowie. Załatałam z trudem. Teraz to rozumiem. Wiem już, że się z sercem trzeba zmierzyć czasem jak w życiu z kompasem. Zawsze wskaże północ, choćbyś stał na głowie. Gdy wszystko gotowe, będzie można usiąść i popatrzeć …

Kiedyś, albo wcale,
przyjdzie taka chwila,
że za moim płotem
ktoś zjawi się w porę,
kiedy będę czytać
w słoneczny poranek
na werandzie
w ciszy.
Wtedy najpierw powie
co serce słyszy.
Podejdę do furtki
i mu ją otworzę,
bez lęku,
że w drodze zerwie tulipany,
podepcze mi wrzosy,
albo kopnie kota.
Zrobię mu herbatę.
Usiądziemy w cieniu.
Będzie pił, bez słowa.
Będzie patrzył wokół,
będzie się uśmiechał
łagodnie,
oczami.
Ja będę spokojna,
bez skoków ciśnienia
i motyli w brzuchu,
bo będę wiedziała,
że to on i tyle.
Ot historia cała.
Kiedy nam się znudzi
milczenie,
czekanie,
może go zaproszę
na smaczne śniadanie,
pójdę z nim nad morze,
może nad ocean.
Może mnie przytuli,
może mi coś powie.
Albo się nie zjawi,
będę mieć go w głowie.
I nie będę czekać,
wciąż się zastanawiać,
czy jest taki w świecie.
Będę żyła sama,
szczęśliwa i pełna
plotąc wszystko wokół
aż do końca świata
wierna
przy swym boku.

O miłości i nieważkości

Kiedy byłam dzieckiem byłam bardzo rozmarzona. Siedziałam z głową w chmurach i uwielbiałam ten stan. Można powiedzieć, że trochę uciekałam przed światem, bo był dla mnie trudny wtedy, ale teraz wciąż kocham ten stan rozmarzenia. I daję go sobie kiedy tylko mogę. Przed snem, po obudzeniu, w samochodzie, po spotkaniu w kawiarni, zanim się zbiorę do wyjścia, i w drodze po mieście. Nie wpadam na słupy, nie potrzebuję mechanika do szlifów na karoserii, nie zapominam o ważnych rzeczach i mam czas dla dzieci. Spotykam się z ludźmi, tańczę i oddycham. Oddychanie jest ważne, bo uczę się lepiej pływać. Ciężka sprawa, ale się uwzięłam. Koziorożce są uparte, więc poradzę i temu, bo to dla mnie ważne. Bałam się wody, utopienia, teraz już mniej się boję i lubię wyporność swojego ciała, jak nieważkość w kosmosie … cudne uczucie, kiedy pływam i się nie topię. Kolejny ruch wskakiwanie na głowę, coś dla postrzelonych starszych pań, jak mówi moja córa. Super, że jeszcze mogę takie rzeczy planować i mam zdrowie. Kiedyś wskoczę na głowę i popłynę pod wodą jak delfin, i będę się czuła, jak delfina, wodna nimfa, albo syrena, bo zaczynam też śpiewać. Trochę się wydzieram i fałszuję, ale nie popuszczam, bo kiedy śpiewam, moja dusza się zjawia i dotyka mojego serca, i Bóg mi świadkiem, czuję zastępy aniołów zatykających uszy, ale obecnych też duszami i kocham  śmiać się z siebie, a nie peszyć pomyłkami w nutach, dźwiękach, intensywności oddechu. Zapominam o lęku i lecę, jak rakietą, albo rydwanem na księżyc, nucąc i, aż zamykam oczy, żeby się oderwać od ziemi, choć na chwilę. I płynę, unoszę się w przestrzeni, nieważkość … znowu. Śpiewam i płynę, by choć na chwilę w ciemności nocy grawitacji powiedzieć … dobranoc.

O miłości i przekonaniach

Kiedy wracam pamięcią do moich pierwszych chwil macierzyństwa, powiem krótko, byłam zmęczona. Pamiętam przyciemniony pokój w szpitalu i głos lekarza, że będzie musiał wykonać zabieg ręcznego usunięcia łożyska. Chwile potem zasnęłam. Córeczkę dostał na czas mojego zabiegu mąż i zgodnie z zaleceniem włożył maleńkie ciałko pod koszulkę. Zawsze z przejęciem wspomina, jak córeczka szukała sutka na jego owłosionej piersi, i jakie to było niezwykłe uczucie. Pierwszy dotyk rodzicielstwa. Prawdziwy kontakt z nowym wymiarem siebie.

Niedawno ktoś próbował mnie przekonać, że urodzenie dziecka powinno być trendy, czyli w domu, w obecności doświadczonej akuszerki, bez cięcia pępowiny itd. Nie mam nic przeciw takim porodom i początkowo przyznałam rację. Tyle się mówi o nieludzkim traktowaniu rodzących w szpitalach… Teraz jednak zrozumiałam, że bardzo często wpadamy w pułapkę przekonań. Na dodatek nie swoich, a zaszczepionych przez innych. Rozważyłam więc problem od nowa i zobaczyłam, że prawda jest zgoła inna. Rodząc córeczkę poszłam na szkołę rodzenia i bardzo się do tego przyłożyłam. Byłam okazem zdrowia i energii w ciąży, tryskałam radością i miłością, byłam szczęśliwa. Rodziłam w najlepszym warszawskim szpitalu w obecności męża, przy jego wsparciu tak fizycznym, jak i duchowym. To moja i jego siła pozwoliła nam wydać na świat cudowne dziecko i następne nasze dzieci. Siła miłości i bezpieczeństwa, jakie maż potrafił dla mnie stworzyć, bym mogła czuć się komfortowo i swobodnie. Rozpiął nade mną ten parasol i ogrzał mnie swoim spokojem, choć w pierwszych chwilach, kiedy odeszły mi wody zbladł i usiadł z wrażenia. Szybko się jednak pozbierał i kiedy prowadził mnie do taksówki, czułam się na tyle zrelaksowana, że koleżanka, która nas mijała, myślała, że żartujemy, mówiąc, że jedziemy rodzić. A poród domowy? Patrząc z perspektywy czasu na swoje porody połowa z nich skończyłaby się moim pożegnaniem ze światem, więc dobrze, że rodziłam tam, gdzie ryzyko było minimalne i udzielono mi szybkiej pomocy.

Przekonania bywają szkodliwe. Źle trafione potrafią doprowadzać do rozpaczy, obarczać winą i zamykać w pułapce przeszłości, rozważań co lepiej mogliśmy zrobić. Nie upieram się więc, że znam sposób na prawidłowe wybory innych osób, bo to co mi służy, innym może dotkliwie szkodzić. W każdym razie po tej konfrontacji ze samą sobą i swoimi przekonaniami zrozumiałam, że wtedy, gdy rodziłam zrobiłam absolutnie wszystko co mogłam, by urodzić zdrowe dziecko i dzięki temu jestem teraz pewna, że w wielu innych sprawach słysząc czyjeś poglądy należy uważać i przepuszczać je przez siebie, przez swoje własne filtry świadomości.

Poglądy są różne i zmieniają się wraz z nami, są płynne. Zaczynam ostatnio od nich odchodzić, albo traktować je mało poważnie, raczej jako opinie, tyleż ważne, co chwilowe, jak wyznaczniki pewnych lęków, które moim zdaniem kryje fanatyczne trzymanie się określonych poglądów, a lęki są złośliwe. Zwykle nie służą tym, co je wyznają. Wierzę w to co mi generalnie służy. Czas i tak weryfikuje opinie i poglądy, a gdybanie jest puste, bo to o czym gdybamy i tak już minęło. Wszelka więc przesada w przekonaniach jest zamachem na moją wolność do zmiany. Również zmiany opinii, więc z opiniami uważam i nie oceniam, i nie przekonuję zanadto innych.

A o miłości, jaką czułam, gdy szczęśliwa do szóstego miesiąca biegałam po górach i w kilka dni po porodzie ze śmiechem biegałam z wózkiem na Pola Mokotowskie, jest zasługą dobrego wówczas przekonania, że miłość wystarcza do pokonania wszystkich przeciwności i buduje w nas pomost między przeszłością a przyszłością lecząc nasze lęki i dodając skrzydeł. Bez miłości nawet wyposażona w najnowsze technologie, pomysły na siebie, nie zrobiłabym niczego lepiej, niż wtedy, gdy uzbrojona w płaszcz miłości, jak pelerynę „niewitkę” chroniącą przed wszelkim nieszczęściem, wkraczałam w świat macierzyństwa i dojrzałości. Jeśli więc mogę coś poradzić na powszechne istnienie tych, co lubią innym kształtować życie swoimi poglądami i wiedzą lepiej, jak nam pomóc, nie dajmy się omamić, że ktoś nas zna lepiej od nas samych. Tylko my mamy szansę poznać siebie do końca i stanąć w świetle swojej prawdy. Odkrycie tego co w nas prawdziwe jest największą przygodą na jaką czekamy już od narodzin aż do końca dni, przez czas, kiedy sami zmieniając się z chwili na chwilę docieramy do tego, co w nas najważniejsze i najtrwalsze, a co moim zdaniem wyraża się przez to, jak okazujemy sobie miłość.

O miłości i o tym czego nie wiem

Moja dusza mówi do mnie „Usiądź do pianina, a zobaczysz jak łatwo jest żyć”. Moja dusza jest staromodna i nie rozróżnia pianina i klawiatury, albo jest jej wszystko jedno. W końcu każdy wygrywa na czymś utwór swojego życia. Komponuje go tworząc, malując obraz, śpiewając, tańcząc, pisząc. Każdy używa innego instrumentu, ale przede wszystkim, i stąd to wypływa, tworzy sercem. Twórczość bez serca jest chybotliwa. Łatwo o niej zapomnieć. Nie chodzi o kunszt, jak się okazuje, nie chodzi o uznanie krytyków i gremiów, chodzi o autentyczność naszych uczuć przelanych w tę twórczość.
Więc piszę, trochę się nadal kryguję i martwię, ale coraz mniej mi to przeszkadza. Piszę dla siebie, albo raczej przez siebie piszę, bo tak mi łatwiej w życiu dostrzec i ułożyć pewne aspekty życia. A jeśli ktoś na to patrzy i czyta, i coś dla siebie znajdzie, to dobrze. To oznacza tylko, że w pewnych sprawach, spojrzeniach jesteśmy podobni i to nam daje poczucie wspólnego przeżywania, głębsze poczucie wspólnoty, nie wyuczone w szkole, ani w domu, ani przyjęte społecznie. Głębsze zrozumienie współistnienia nas wszystkich.
Kiedy się zachwycam dziełami impresjonistów, czuję jak wchodzę w sferę, jaką tworzą dusze zatopione w to cudowne przeżywanie piękna chwili uchwyconej przez wprawne ręce artysty. Czuję stapianie się wielu wspólnych wizji świata, uczuć, pragnień tożsamych dla innych. Od tego jest już tylko krok do wspólnego tworzenia. Widzę jak ludzie się otwierają na nowe duchowe przeżycia i piękno, i czerpię z tego radość. Bo jest nas wiele, kobiet i mężczyzn, którzy nagle widzą jak ważne jest wyrażanie siebie, bez strachu, bez leku o krytykę, z radością samego oddawania światu siebie w swoich twórczych wzlotach do nieba.
Moja dusza jest specyficzna. Rozmarzona, trochę nieobecna i nieprzystosowana do tego świata. Patrzy na niego i czasem sama nie wiem czego chce, czy chce banana, czy gruszkę. Więc próbuję i jednego, i drugiego, a czasem wcale nie próbuję tylko mówię „Sama się zdecyduj, ja poczekam”. I czekam. Nauczyłam się czekać i mówić „Nie wiem”. To ważne czasem przyznać się do tego, że się nie wie i poczekać, aż przyjdzie odpowiedź. W tym nie ma nic złego, że się nie wie. To stan zwykle przejściowy, który ma nas nauczyć czekać na właściwą odpowiedź.
Dlatego czasem czuję się trochę przerażona widząc tabuny ludzi pędzących drogą duchowego rozwoju, od terapii do warsztatów rozwojowych, z jogi na ustawienia, z Ayałaski na rytualne picie kakao. Moja dusza jest leniwa. Siedzimy razem na kamieniu przy drodze i patrzymy na biegnących ludzi. Czasem ktoś się zatrzymuje i pyta: co ja robię? Czemu nie biegnę jak inni? Nie teraz, już biegłam, przez chwilę. Teraz siedzę i myślę sobie czego chcę. Co mi teraz jest potrzebne i nie boję się powiedzieć sobie „Nie wiem” i nic nie robię. Wiem za to, że jeśli czegoś zapragnę, wstanę z kamienia i pójdę za tym, bez wątpliwości, bez planu, bez strategii rozwoju, bez nauczyciela. Bo moim największym nauczycielem jestem ja sama, ta wewnętrzna, ta pełna. Na razie ją odkrywam, czyli siebie i nie biegnę, nawet w miejscu. Czasem siedzę, stoję. Lubię leżeć. Patrzę na obłoki płynące i wiem, że wszystko jest w porządku, jest jak być miało, jestem, jaka jestem, dusza wpleciona w ciało, i płynę z czasem.
Czasem wstaję i idę do pobliskiej sali tanecznej, gdzie moje ciało cieszy się płynąc w tangu z zupełnie obcym mężczyzną, a potem w drodze powrotnej śpiewam o zakochanej kobiecie. I wracam na mój kamień przy drodze i znów patrzę. Słońce zachodzi i wschodzi, a ja tak trwam i czuję się prawdziwie szczęśliwa. Dlaczego? Nie wiem. Z samego istnienia, z harmonii z sobą w duszy.
Na wiosnę wsiądę na konia. Czuję, że tak będzie. W lutym jadę do stolicy fado i może zobaczę ocean. Latem jeszcze nie wiem co będzie, ale się za bardzo nie martwię i nie nastawiam. Może pojadę na jogę z Magdą, i znów będę się urywać z zajęć, żeby pobyć czasem gdzie indziej.
Wiem, że kiedy się zmęczę, mój kamień zawsze na mnie czeka przy drodze. I niezależnie od wszystkiego, w każdej chwili mogę na nim usiąść i pobyć, poza czasem, ludźmi, kosmosem. W jednej nieskończonej chwili bycia ze sobą … w sobie.

O miłości i innych uczuciach

Dziś, pierwszy raz w życiu, poczułam, że wszystkie uczucia są piękne. Jako istoty ziemskie przychodzimy na świat, aby doświadczać uczuć. Ja w każdym razie właśnie po to przyszłam. Wszystkich uczuć, bez wyjątku, od rozpaczy i uczucia głębokiej straty, po miłość i ekstazę. Zawsze głęboko wchodziłam w uczucia, mocno je czułam. Byłam jak magnes na nie, przylepiały się, a ja próbowałam się od nich opędzać. Bez skutku. Ale niekiedy zanurzałam się w nich cała, aż do utraty tchu.

Ludzie sądzą, że tylko te tzw. „dobre” uczucia należy przeżywać, te „złe” należy z siebie wyrzucać, co często prowadzi do zaprzeczania. A zaprzeczone uczucie wraca jak bumerang. W swojej książce „Teoria uwalniania” David R. Hawkins pokazuje metodę odpuszczania uczuć, pozwala im płynąć, by te, nie karmione naszym wewnętrznym oporem, uczucia z dolnej półki, jak gniew, apatia, zazdrość czy wstyd, ginęły. Same z siebie. To dobra metoda. Pozwalać na istnienie w sobie wielu, również destrukcyjnych uczuć, by mogły przyjść i już z przyjściem ich nie blokować, potem dać im przepłynąć przez nas i na koniec odejść. Prawda jakie to proste? Uwalniamy się w ten sposób od lęku, nienawiści, poczucia straty, żalu, robiąc miejsce dla wzniosłych uczuć współczucia, spokoju, radości, miłości. Zgadzam się z Hawkinsem, warto pozwalać uczuciom przechodzić przez nas, by nas te wyparte i osadzone gdzieś w przestrzeni ciała nie atakowały znienacka.

Dziś jednak poczułam zupełnie nagle kolejną warstwę analizy uczuć. Od jakiegoś czasu przeżywałam bardzo skrajne uczucia, w spektrum których mieściło się tak wiele emocji, że można by z łatwością dostrzec we mnie objawy dwubiegunowości. A jednak nie zwariowałam a doświadczyłam czegoś na pozór prostego, że po każdej emocji ciągnącej mnie w stronę rozpaczy, zagubienia, pojawia się silne pełne uczucie radości, błogości i szczęścia. Jakby dla uzupełnienia komplementarnego świata, który jest dwoisty, bo każda energia jest jednocześnie i falą i cząstką, i dlatego im silniejsza emocja z dolnej gamy uczuć, tym potem silniejsze jej uzupełnienie.
Nie chodzi tylko o intensywność, ale przede wszystkim i powód tego przeżywania. Jestem człowiekiem. Przeżywam co chwilę, emocje lekkie, mocne, wznoszące i pikujące. Jestem jak doskonały instrument do przeżywania. Mam wielkie mocne serce, by podołać wyzwaniu przeżycia uczuć z całej gamy ludzkich doświadczeń. Pomyślcie tylko, jak słabo cieszą się ludzie o małych sercach. Cóż z tego, że nie mają zbyt wielu zmartwień, że nie są podatni na smutek, zwątpienie, jeśli nie mogą w pełni przeżywać tego po co, moim zdaniem, trafili na ziemię.
Nie w tym jednak sztuka, aby oddać się uczuciom i emocjom jak żagiel na wietrze, ale by ich energię umieć wykorzystać i płynąć tam gdzie nas prowadzi serce. Kiedy czuję smutek, piszę, kiedy czuję pożądanie kocham się, kiedy czuję ciekawość czytam i szukam, kiedy czuję radość śmieję się, kiedy czuję żal, płaczę, nie tłumię, nie przeinaczam emocji, nie chojraczę, że mnie to nie bierze. Oj, bierze i to jak, ale pozwalam wybrzmieć każdej wysokiej i niskiej emocji jak nucie w sonacie. I wtedy czuję pełnię, życia i uczuć w sobie, pełnię godności mojego człowieczeństwa w całej krasie, od śmiechu, do łez. Piękną operę pisze moje życie emocjami 🙂

I na tym można by właściwie postawić dużą kropkę, ale dziś wyjątkowo poczułam, jak żal i strata stają w innym świetle. Hawkins pogrupował emocje na te „lepsze” i te „gorsze”. Sumarycznie lepiej mieć te lepsze, a gorsze uwalniać, niech znikają. Może jestem jakimś dziwnym egzemplarzem istoty ludzkiej, ale ja czuję, że nie ma lepszych i gorszych emocji. Wszystkie we mnie są równe. To, że przy pewnych czuję się lepiej, cóż …, kto się nie czuję lepiej jak mu strzelają endorfiny? Fizyko-chemicznie jesteśmy zaprogramowani na czucie się lepiej przy tych dla nas z jakichś powodów właściwych uczuć orbitujących w pobliżu miłości. Ale, i nie mylić tego z masochizmem albo innym –izmem, odkryłam, że ja mam inaczej. Ja przeżywam od niedawna każdą emocję i uczucie wyjątkowo. Przyjmuję je jednakowo i czuję w każdej niezwykłe piękno. W smutku, radości, żalu, miłości, gniewie i czułości, w każdej widzę niezwykłość ludzkiego odczuwania. Wyjątkowość i dar, do zgłębiania siebie, swoich motywów, bo emocje są jak znaki na mapie naszego JA. Dają nam głębokie zrozumienie naszej człowieczej natury, i dlatego nie powinniśmy się pozbywać, przez ich blokowanie, wypieranie, tego co staje się częścią naszej drogi, narzędziem do jej poznawania. Mózg jest ograniczony, emocje, uczucia mieszczą w sobie tysiące wyrażonych bądź ukrytych myśli. Nie musimy ich znać wszystkich, ale czuć powinniśmy. Czuć sercem, które jest prostym drogowskazem. Moje wskazało już dawno na przeżywanie wszystkiego co przychodzi i na pozwalanie, poszerzanie go i wspieranie w wysiłkach zrozumienia dokąd zmierzam. Nie po to, by cel osiągnąć, ale po to by czuć po drodze wszystkie kamienie i słońce rozpostarte nad szlakiem, a czasem księżyc, każde źdźbło trawy na stopie i zapach pajęczyn. Wszystko co mi zgotuje człowiek i natura, wszechświat, gdy przez niego idę.

Jestem człowiekiem, więc czuję, … i tego się nie wstydzę.

O miłości i akceptacji

W moim poprzednim tekście napisałam o wspomnieniu związanym z pojawieniem się na świecie mojej pierwszej Córki. O poczuciu braku kontroli nad światem i swoim życiem. I o tym, jak szybko udało mi się dzięki miłości i poczuciu bezpieczeństwa zapewnionym przez Męża wrócić do poziomu akceptacji faktu, że od tej pory Maleństwo dyktuje mi życie. No tak, o Mężu nie pisałam, a powinnam. O Jego miłości do mnie, z której wynikło moje poczucie bezpieczeństwa. Jeszcze to kiedyś rozwinę.

Teraz chcę się z Wami podzielić moim ostatnim odkryciem. Akceptacja była niekompletna, była częściowa. Oczywiście musiałam zająć się dzieckiem, iść z nim i sobą w życie, ale nie byłam w pełni na to gotowa. Można powiedzieć, że nikt nie jest. W końcu to nowa perspektywa, nowe doświadczenie. Nie da się przewidzieć na ile jesteś już gotowy i czy podołasz. Skłaniam się ku temu, że życie stwarza nam sytuacje tylko takie, z jakimi jesteśmy w stanie sobie porazić. Co więcej taki,e jakie mają odkryć w nas talenty do radzenia sobie, do uczenia się, aż w końcu do kreowania rzeczywistości w jakiej się znaleźliśmy. Nie oznacza to jednak, że ze wszystkim poradzimy sobie bez wysiłku, zadyszki i stresu, czasem strachu o przetrwanie. Ja wyparłam część lęku o przyszłość tamtego dnia, by działać. I działałam. Bez przerwy, latami, na najwyższych obrotach, zapominając o sobie i swojej wizji siebie w świecie. Aż pojawił się kryzys. Wyparcie emocji i uczuć na dłuższą metę nie sprzyja naszej psychice, naszemu otoczeniu. Lepiej wyrażać najgłębsze emocje, jakie rodzą się w nas na bieżąco niż zasypywać je codziennymi sprawami. Odczuć je i zauważyć. Dać im miejsce i uważność. Pogodzić się z ich istnieniem. Wtedy odchodzą, rozpuszczają się przeżyte i już niepotrzebne.

Zatrzymałam się nad tym wyparciem i okazało się, że w dużej mierze był to lęk, że sobie nie poradzę, że czuję osamotnienie, że muszę temu podołać sama. Gdybym wtedy była w stanie emocjonalnie się wypowiedzieć, większość mojego strachu pierzchła by sama. Bo czemu czułam się osamotniona, byłam z mężem i on mi pomagał w dzień i w nocy. Czemu miałabym sobie nie poradzić, kiedy naprawdę dobrze mi szło! A co z utratą kontroli? Myślałam, że nie będę mogła już sama o wszystkim decydować, że będę musiała dostosować życie do dziecka. I racja przez długi czas życie z dzieckiem właśnie tak wygląda, ale … Przychodzi taki moment, gdy można zostawić dziecko koleżance, babci, mężowi i wyjść na miasto bez wyrzutów sumienia i przypomnieć sobie o sobie samej, takiej jaką się jest wewnątrz. I taki czas docenić.

Zakleszczenie części tych niewybrzmiałych emocji w działaniu spowodowało, że skupiłam się na swojej niezastępowalności i związanych z tym uwikłaniach, i zamknięciu przed światem poza domem. Na szczęście świat o mnie nie zapominał i podesłał mi pracę, którą mogłam zintegrować z dziećmi, ale wymagało czasu, aż otworzyłam się na inne, łatwiejsze doświadczenia życiowe, jak tango, basen, restauracja, kino, sabat w gronie cudownych czarownic, joga, czy zwykłe poczytanie książki przed snem bez roztrząsania, czy dzieci już śpią i czy umyły zęby. Moja zadaniowość w sferze dzieci ostatnio spadła. Ktoś mógłby powiedzieć, że je zaniedbuję, ale ja widzę, że przyszedł czas na naukę życia w inny sposób. Dla mnie i dla nich, i dla wszystkich osób ze mną związanych. Bo właśnie wychodzę dla siebie na pierwszy plan z głębokiego cienia. Dbam o swoje wnętrze, przemyślenia, ruch i dynamikę. Nie muszę spełniać niczyich oczekiwań jako matka. Spełniałam je z nawiązką, a te, które spełniam teraz są wystarczające, by moje dzieci poprowadzić w życie. Mogą brać to co najlepsze z tego co daję, również przykład jak żyć również dla siebie. Wciąż wiele daję, ale nie to czego samej mi brak. I to jest sedno, kochać na tyle siebie, dbać o siebie, by mieć z czego dawać innym. Jeśli się innym rozdasz do dna, co z ciebie zostanie? Jak chcesz dawać miłość, zainteresowanie nie mając go w sobie? Siwiutki Salomon by się uśmiał.

Dlatego ostatnio jestem dobra, bądź prawie dobra dla wszystkich, ale przede wszystkim dla siebie. Hołubię wręcz to działanie. Słucham wnętrza, które mi podpowiada czy chcę czegoś, czy nie chcę i to się udaje. Udaje mi się rozróżnić co robię dla siebie, co dla innych robię i czy chcę to robić. Takie moje wyłamanie się ze stereotypu matki-polki. Oddycham i widzę, jak moje ciało się odbudowuje, mój duch się pręży w ciele i uśmiecha. A ja uśmiecham się wraz z nim, bo to najważniejsze, mieć zadowolone wnętrze w życiu człowieka. Pełne dobroci, spokoju i miłości własnej, która się rozprzestrzenia i zmienia przechodząc z człowieka na człowieka. Fala miłości z epicentrum w Tobie, najważniejszej istocie z jaką przyszło Ci żyć i doświadczać na co dzień … szczęścia.

Zaproszenie

Zaprosiłam wszystkich Was do mojej doliny wspomnień i teraźniejszości. Już od dawna nosiłam się z zamiarem pisania publicznie. Każdy kto coś tworzy, maluje, pisze, ma tę potrzebę, potrzebę podzielenia się swoją twórczością z innymi. Ja piszę o miłości. Wydaje się trywialne, ale zapewniam Was, że nie jest. Trudno pisać o czymś tak niezwykłym, co zjawia się pewnego dnia przed nami i cóż … Nic już nie jest takie samo.

Kiedy urodziła się moja córka było właśnie tak. W dzień po powrocie ze szpitala położyłam ją spać i usiadłam z przytłaczającym uczuciem, że już nigdy moje życie nie będzie wyglądało jak dawniej. Poczułam, jakbym traciła nad nim kontrolę. Teraz wszystko co będzie zdarzać się w moim życiu zależne jest od maleńkiej istotki śpiącej w dziecięcym łóżeczku. Obecnie nazywa się to depresją okołoporodową, ale ja nazwałabym to raczej dojrzewaniem. Nie każdy dojrzewa od razu. Nie uczy się nas w domu, ani w szkole jak radzić sobie z takimi uczuciami i zadaniami. Edukacja jest zerowa, a radzić sobie trzeba. Na szczęście poradzenie sobie zajęło mi mało czasu. Nasza cywilizacja nad macierzyństwem, podobnie jak ojcostwem, przechodzi jak nad ukrytym tabu. Bo w końcu skąd się biorą dzieci? Oj, temat niewygodny. Podobnie z uczuciami w trakcie ciąży, porodem, i tym wszystkim „nieczystym” o czym się nie mówi. Od niedawna wysypało się mnóstwo poradników jak być super mamą, lekkoatletką w ciąży, super pracownikiem na 150% pod wpływem hormonów, albo oprzeć się wszystkim trendom i wypinając na system malować w domu paznokcie u nóg dopóki sięgasz przez brzuch, bo potem trzeba kogoś jednak poprosić o podtrzymanie swojej rewolucji.

Tak naprawdę nie chodzi o poddawanie się albo opór, ale wybór i wiedzę, jak radzić sobie z tak naturalnymi uczuciami, jak osamotnienie, poczucie wyobcowania, czy głupie nudności. Uśmiechnięte matki-celebrytki na okładkach gazet, w reklamach proszków do prania i zupek dla niemowląt nie są prawdziwe, ale wizerunki tworzy się nie dla ludzi, ale produktów. Na szczęście nie miałam wtedy telewizora 🙂

A gdzie tu miłość? Chciałabym, żeby uczono o niej w szkole. O trudnej miłości do dzieci, które są wymagającymi biorcami tego uczucia. Teoretycznie można by pewnych zachowań, sposobów radzenia sobie nauczyć się w domu, ale … ręka do góry komu rodzice przekazali w odpowiednim czasie taką wiedzę 🙂 Miłość nie jest prosta, ale naturalna. Kiedy patrzyłam dobita moją nagłą zmianą na córkę w łóżeczku, nie myślałam o tym, że ktoś mnie pokarał takim losem. Myślałam raczej, że kocham to stworzonko i niezależnie od trudności będę je prowadzić przez życie. Bez względu na to, czym ten „mikrusek” odpłaci mi się w przyszłości.

Miłość ma wiele aspektów. Czasem jest nieziemsko trudna. Ale kiedy patrzę na moje dzieci widzę, że każda chwila kiedy czuły się przeze mnie kochane wzrasta w nich jak drzewo, użyźnia ich wnętrze do tworzenia własnego świata. Dzięki temu stają się pełniej sobą i bardziej pragną się wyrażać w sposób twórczy, mocą, jaką w nich mam szansę wzmacniać. I po to jestem. Po to czuwam nad nimi. Nie po to, by ostrzegać przed światem, pilnować czy się nie przewrócą, ale by pomagać się podnosić i podsadzać do lotu kiedy skaczą. Dawać im wiarę, że potrafią latać. Taka moim zdaniem jest prawdziwa miłość do dzieci. Taką ją widzę i czuję.

Ścieżka


W jakim momencie zaczynamy wierzyć w miłość? Co sprawia, że jesteśmy pewni, a w każdym razie pewniejsi tego, że uczucie przetrwa?
Na pewno indywidualne predyspozycje i przekazane w rodzinie schematy rozwoju uczuć międzyludzkich wyznaczają drogę, jaką idziemy do miłości. Miłość nas przyciąga, ale ścieżkę wyznaczamy sami. Idziemy czasem zakusami i drogą przez ciernie. Czasem biegniemy szybko, by nikt nam tej miłości nie ukradł sprzed nosa, a czasem zaczynamy czuć wbrew sobie. Czy naprawdę czujemy wbrew sobie?
Mam taki pogląd, że nasza dusza wyznacza nam ścieżkę miłości. Wyznacza ją tak, byśmy po drodze nauczyli się o niej jak najwięcej; i o miłości i o duszy. Naszym prawdziwym JA zanurzonym w codziennej udręce i pozornie ważnych sprawach, w ciele, jakie wybraliśmy na tę podróż po ziemi i życiu na niej. I idziemy, czasem skrajem drogi, ze strachu zamykając oczy nad przepaścią. A kiedy indziej przyklejeni do stromej skały nie ruszamy się zanadto, sparaliżowani własną małością i nieważnością. I czasem zwykłym cierpieniem, które tak jak wszystko inne istnieje tylko w naszej głowie, wywoływane myślami. Spróbuj odłączyć umysł, a wszystko przemija, znika i pozwala się wydostać tej jedynej prawdziwej istocie w Tobie. Doskonałej, pełnej i boskiej. Jak płomień świecący jasno ponad paleniskiem.
W moim świecie iść drogą miłości to poznawać siebie i swój obraz w głowie, w sercu, w ciele. Obraz różny z każdego z tych punktów widzenia. Sądzę, że tylko jeden obraz jest prawdziwy, ale wpływ na życie ma nałożenie tych wszystkich obrazów na siebie. Jak kompilacja wielu osobowości i wielokolorowa mandala. Stajemy się prawdziwi bardziej, kiedy nasz obraz dominuje dusza, nasze wewnętrzne JA, które komunikuje się z nami sercem. Im więcej wtrąceń od umysłu, ciała, materialności tym więcej w nas lęku, ograniczeń. Tylko dusza ich nie zna. Jest nieograniczona, ma moc. Ciało i umysł są spięte w ramy racjonalności, materii, zasad. Serce ich nie zna, wybiega dalej w przestrzeń. Jak pierwszy zwiadowca, zdobywca i czciciel nowych terenów naszej percepcji. Im mocniejsze serce, tym dalej nas zawiedzie …