O starości

Ja za x lat

Dziś rano jadąc do pracy spojrzałam w szybę autobusu i zobaczyłam zmęczoną twarz z podkrążonymi oczami. Staram się zdążyć z zamknięciem paru spraw przed wyjazdem, żeby nie wisiały nade mną, bo lubię mieć posprzątane podwórko i dopiero odpocząć. Ograniczam się w ten sposób, ale z programu sprzątania spraw wychodzę powoli, nie zbyt gwałtownie. Sprzątam więc konferencję, podsumowania finansowe, robię rysunki do publikacji, bo właśnie przyszły recenzje, doliczam coś, wprowadzam zmiany w projekcie, żeby moi koledzy latali kiedy chcą po świecie, robię zakupy, pilnuję dzieci itd. Dużo tego, nie do końca się wysypiam, choć mało się martwię, ale moja zmęczona twarz nie maskowana makijażem wyraża to, co jest naprawdę.

Wczoraj wieczorem przyjaciółka, też wiedźma, przesłała mi swoje zdjęcie po przerobieniu przez funkcję starość w apce. Było aż nad podziw realistyczne. Oto nasza skrócona wymiana po uzupełnieniu interpunkcją, ale oryginalna:

 

– Rany, ale realistyczne 🙂
– Szokująco, prawda?
– Rany, ale z drugiej strony patrz jak młodo teraz wyglądamy 😄
– Ja mam deprechę odkąd to zdjęcie zobaczyłam.
– Częściej patrz w lustro 😄 Tam jesteś młoda i piękna 😍
– Powiadasz 🤣 Zaczęłam masaż twarzy z wrażenia. I kupiłam bardzo drogi krem. I elektrostymulator nawet.
Tutaj zaczęłam się śmiać bez opanowania na przystanku w przesiadce.
– Sikam na przystanku 🤣🤣🤣
– Ale zgubiłam depilator, wiec nogi mam jak sarna. Nie sikaj na przystanku, tylko za 😂
– Ludzie się na mnie gapią 😲
– Ja też nie mogę sikać jak ktoś na mnie patrzy 🤣
– Teraz za każdym razem jak spoglądam na zdjęcie to wpadam w chichot 😄
– Hahhah!
– Betonowa dżungla i nie ma gdzie pójść na stronę 😄
– Widzisz jakie to życie przewrotne, co jednego dołuje, drugiego bawi, jakie to piękne 😁
– ❤️
– Mam gdzieś inną wersję wstrzymaj mocz.
Dostaję wersję z okularami. Siedzę już w następnym autobusie i zanoszę się śmiechem przykuwając ponownie uwagę ludzi.
– Genialne, jadę i śmieję się na głos 😄😄😄😄 Zachowaj te zdjęcia dla wnuków 😄
– Chciałam kupić elektrostymulator twarzy i biustu, ale stwierdziłam, ze to burżujstwo, wiec taki na mięśnie nabyłam.
– To (tu imię córy, nie wymienię bo nie zdradzam personaliów) mnie tak zainspirowała jak wysłała swoje. Zbieramy na botox 😂
– Dziecko masz niezwykłe i piękne 😍😍
– Dzięki, obu nam się latorośle udały nie powiem.
– O tak duma mię rozpiera 😄 tylko ja się rozpędziłam a Ty roztropnie zastopowałaś 😄
– Ja się chciałam rozpędzić ale mi nie wyszło.Tak wiec masz poczwórną dumę a ja pojedynczą hihi!
– Ale średnio wychodzi po 2,5 na każdą więc ok ❤️
– Aahahah no tak!
– (Tu imię) dziękuję za ten niepohamowany śmiech i zdjęcia. Cudowne są 😍
– 😂 zawsze do usług
– 😘
– Mi się też humor poprawił od razu chociaż teraz boję się uśmiechać ze względu na zmarszczki 😆
– Wolisz takie od smutku 😄 Ja wolę od śmiania 😄
– Prawda, takie zakrzywione w dól są fatalne.
– Kanar mnie sprawdził 😄 może się za dużo śmieję publicznie 😄

I tak jechałam śmiejąc się cały czas, a potem sobie zainstalowałam apkę do zmiany twarzy i wstawiłam swoje zdjęcie i się postarzyłam. Dziwne, bo kiedy na nie patrzę nie czuję się źle, nie odrzuca mnie moja starość, moja twarz pokryta zmarszczkami, koścista. Jestem na tym zdjęciu bardzo podobna do mojej babci i włącza mi się przy nim taka tkliwość. Wysłałam to zdjęcie przyjaciółce i napisała, że wyglądam jak szamanka. Zdałam sobie sprawę, że mi ta twarz nie przeszkadzałaby nawet teraz, nawet tak stara. Czyżbym nie bała się starości w sensie zmian wyglądu? Może mój wygląd odzwierciedlający to, jaka jestem w środku jest całkiem do zaakceptowania? Moje podkrążone oczy ze zmęczenia, mój chód powolny, albo energiczny, moja skóra rozciągnięta na brzuchu, gdzie nosiłam dzieci jak kangurzyca, moje stopy z odciskami po tangu … Wszystko to moje, wszystko zaopiekowane. Wczoraj jak Córka skarżyła się na ból kolan powiedziałam jej, żeby je przytuliła mentalnie.
– Powiedz do nich: Moje kochane kolanka, tak bolą, takie biedniutkie, zaraz je pomasuję. I pogłaszcz, podotykaj. Przejdzie. Taka miłość do ciała, do zwierzątka w jakim mieszka twoja świadomość. Ono lubi być przytulone, zaakceptowane. Daj to sobie. Ja daję.

Dlatego jak zmęczona jadę do pracy, choć od dziś jestem już na urlopie, żeby coś skończyć, to się patrzę na moje podkrążone oczy z troską i miłością do siebie. Niedługo wypocznę, a ze mną wypoczną i one.

O zasługiwaniu

Przez całe niemal życie wychodziłam z założenia, że na rzeczy dobre trzeba zasłużyć, postarać się, popracować, wyczekać. Sh..t prawda! Najlepsze rzeczy, sytuacje, związki, relacje, wyjazdy, praca, ubrania, przytulaki, słowa, dostałam całkiem za darmo, bez proszenia, czekania, pracy. Po prostu otworzyłam się na sytuację, że zasłużyłam na nią samym tym, że jestem na miejscu i mam otwarte ręce do wzięcia tego, co przyszło. Prosty przykład, w tym tygodniu jadę do Transylwanii. Miałam nie mieć wakacji, bo rozwód, praca, dzieci, zarabianie pieniędzy, projekty i tym podobne wymówki. A przecież chciałam odpocząć, więc jak to? Mogę czy nie? „Mogę” powiedziałam sobie i kiedy kolega SAMOCHODEM (!!!) postanowił zwiedzić krainę Drakuli, postanowiłam i jadę. Samochodem podkreśliłam, bo tęsknię do jeżdżenia, a tu nagle dwa w jednym! Nie pięknie się składa? I po co mam czekać na następną okazję? Stać mnie na jedzenie, benzynę i lokum. Jakoś dociągnę do pierwszego, jakoś coś najwyżej spieniężę, albo sprzedam kolejne sesje, bo zaczynam się rozkręcać terapeutycznie, a w ogóle to zarobię i nie ma się co martwić. Jadę, bo chcę i tyle. Może czarnowidzący rozsądni popukają się z lekka w czaszki, ale mam to gdzieś. Mam dość wyobraźni i doświadczeń z przekładaniem super sytuacji, relacji, rozmowy, filmu, kupienia pięknego zielonego swetra, był rano, wieczorem już nie ma! Dość tego uciekania, dość tego martwienia. Idę w wyjazd z kolegą, co nam się rozmawia tak przednie, że rzadko z kim mam takie rozmowy od serca szczere. Facet stuprocentowy, zaplanował wszystko, ja się tylko spakuję i gaz do dechy!

Przekonania silne na amen trzeba odczyniać narażając się, nie da się inaczej. Oczywiście jeśli się naprawdę czuje, że już pora coś odczynić. Nie łamiąc się do sytuacji, bo jak złamiemy jakieś przekonanie, to potem je kleimy i wracamy do starego, żeby sobie udowodnić, że nie mieliśmy racji. Przykład. Wyobraźmy sobie, że się zapożyczyliśmy i potem martwimy się cały czas wyjazdu, jak to spłacimy. Do kitu taki wyjazd, więc wracamy pełni przerażenia, co teraz i przyrzekamy sobie, że więcej takich eskapad nie urządzamy. Robimy sobie wyrzuty, żeśmy się zadłużyli w nieznanym i dostaliśmy po łapkach. Dlatego ja się nie łamię, tylko w pełnym zaufaniu do siebie jadę na coś, czego bardzo mi potrzeba, bo zauważyłam, że próbuję się ukarać brakiem wakacji i zamknąć w domu za to, jak zmieniam swoje życie w pozorny bałagan w stosunku do tego, jak przyrośnięty do starych struktur był w przeszłości.

Co więcej, w tym roku jadąc do Stanów w końcu sobie pozwolę po pracy pojechać na Death Valley. Wynajmę samochód i wyruszę w tygodniową włóczęgę. Będę spać gdzie popadnie i jechać gdzie mnie droga poniesie. Do czasu, kiedy dojadę do Las Vegas i polecę do domu. A w przyszłym roku po kolejnej podróży do Stanów wrócę przez Kubę. Marzyłam o tym. Mam jeszcze czas wszystko przygotować, zaplanować i cieszyć się oczekiwaniem, bo jeśli okaże się, że coś mi wypadnie, to co? To najwyżej nie pojadę! Tyle.

Cudownie jest marzyć bez zobowiązań. Tak jak być w związku bez zobowiązań. Przyjemność bez poczucia straty. Chyba zaczynam postrzegać życie przez pryzmat możliwości, nie ograniczeń, w związkach także. Doświadczanie relacji, w całkowitej ze mną zgodności nie ma żadnych ograniczeń. Ostatnio koleżanka powiedziała, że jest w związku o nazwie „seks bez zobowiązań”. Całkowicie szczerzy ludzie nie muszą się wiązać wcale, bo życie jest zbyt zmienne, zbyt dynamiczne. Pada mi kolejne przekonanie, że miłość wiąże do końca życia. Poczucie bezpieczeństwa mam w sobie, nie muszę go brać z tego, że ktoś obiecał być przy mnie. Dbam o siebie sama, nikogo o to nie muszę prosić. Ktoś powie do czasu. Jasne. Ale patrząc na zmuszone do życia ze sobą związki bliższych i dalszych znajomych potwierdza się we mnie przypuszczenie, że ja nie urodziłam się, żeby żyć w takiej „Jedności”. Lubię się przemieszczać w głowie, w relacjach, w przestrzeni. I mam do tego prawo, jak każdy. A to, że nie wszyscy sobie to prawo dają? Cóż, to co mi służy nie wszystkim musi służyć. Właśnie się zorientowałam, że moimi wpisami narażam się na ostracyzm. Trudno. Nie dogodzi się wszystkim. Niech każdy się ze sobą zmaga i kształtuje swoją rzeczywistość. Ja nikomu nie przeszkadzam, ani tym co myślę, ani tym, co piszę, ani tym jak żyję.

Uwielbiam słońce, więc jeszcze marzy mi się plaża. Jadę na Kanary we wrześniu, to się poopalam, poleżę, pokontempluję moje ciało. Ono lubi się nagrzać prawie do temperatury ścinania białka. Błoga nieświadomość mnie wtedy ogarnia, jakbym się wyłączała i ładowała baterię słoneczną, oświecana przez swoją gwiazdę dzienną. Ależ mam szczęścia w tym roku. Czy kiedyś nie miałam? Miałam, tylko go nie brałam, przekonana, że przyjdzie taki czas, że będę mogła. No więc przyszedł właśnie. I biorę. Garściami. A dziś pewnie popracuję, a potem potańczę. Albo nie potańczę, tylko obejrzę film o Drakuli Forda Coppoli. Mój najlepszy obraz o miłości ever. On diabeł wcielony, ona naiwna i czysta. No klasyk. Muzyka Kilara, bez niej ten film by nie istniał. W Rzeszowie jest jego ulica, bo stamtąd pochodził. I tak to się wszystko ze wszystkim łączy. Przekonania z tym co dostajemy, poczucie zaufania z tym na co sobie pozwalamy, zasługiwanie z miłością do siebie. Kropka. Czas na zasłużoną kawę dla przyjemności.

O mojej książce

Ktoś mnie ostatnio pytał, jak mi idzie pisanie książki. Powiedziałam, że pisanie jej to jakby chodzenie po rozrzażonych węglach. To trudne i pełne odwagi przedsięwzięcie, na skalę mojej bezsilności. Mam przebłyski, potem flauta, życie wdziera się drzwiami i oknem. Potem stwierdzam, że lepiej będzie żyć niż pisać. I wreszcie znów wraca podmuch w którym niesie mnie gdzieś nieprzerwanie myślami i usiłuję to złapać, wyzyskać do ostatniej kropli. Jest w tym i oczekiwanie na zrozumienie i na ulgę, która przychodzi kiedy znów się zamyka kanał połączenia i czuję się zmęczona i jednocześnie poukładana od nowa. I tak właśnie jest. To nie ma znaczenia, że to może być gniot i nikt tego nie przeczyta. To długotrwały stan oczyszczania i wglądu w siebie na poziomie niemal komórkowym. Jakbym zmieniała swoje DNA. Jakbym na nowo się rodziła. Tylko temu jest poświęcona ta książka. Taką ma rolę nic jej nie więzi, żadna ludzka ambicja. Jak mnie teraz. Jakbym patrzyła jej głęboko w oczy i mówiła do siebie. Jakbym się na nowo zobaczyła, ta wewnętrzna ja przyglądająca się tej zewnętrznej w całkowitej szczerości na jaką stać tylko głęboko kochające serce.

O męskich uczuciach inaczej

Istnieje błędne przekonanie, że mężczyźni czują inaczej. Nieprawda, czują to samo co kobiety, ale nie uzewnętrzniają tego, czując bardziej do wewnątrz. Kobiety czują na zewnątrz. Stąd z kolei błędne przekonanie mężczyzn, że kobiety to histeryczki, bo uczucie się z nich wylewa. Dlatego też tak trudno nam się dogadać między płciami. Ponieważ jednak mamy, każdy z nas ma, w sobie oba pierwiastki i kobiecy, i męski, więc komunikacja jest możliwa. I dotarcie do męskich uczuć też. One są, ale jak spytasz faceta, co mu jest, bo widzisz, że coś mu leży na sercu, to nie powie zwykle nic. Tak już jest i nie jest to bezwzględność męskiej duszy, a nieoswojenie jej z tym, kto pyta. Mężczyznę można oswoić ze sobą poprzez umiejętne włączanie swojego męskiego pierwiastka. Dlatego jak kto chce z samcem się dogadać, powinien na początku być trochę jak facet i rozumieć proste komunikaty. Jak mówi, że nie dojedzie na spotkanie, to nie dojedzie i tyle. Nie ma co wymyślać dramatycznych scenariuszy, że pewnie się z kimś spotyka, co jest typowo żeńską cechą kreatywnego skądinąd myślenia. Jak mu się nie powie, jak ma się zachowywać, czego się chce, albo nie, to bierze co chce, boś nie mówiła. Dlatego tak ważne jest normalne, stanowcze „nie”, kiedy trzeba i stanowcze „tak”, kiedy się czegoś chce. Tylko nieliczni faceci mają dość empatii, żeby czytać pośrednie komunikaty, stąd ryzyko niezrozumienia i fochy, że nie odczytał, albo się zagapił. Nic podobnego, nie artykułowałysmy kodem jego języka. Fakt, niektórzy tak przywykli do wygodnego zdania, że kobieta sama nie wie czego chce, że naginają granice nawet przy stanowczym „nie”. Tu już trzeba użyć argumentu porządkowego, na przykład męskiego sierpowego. Z mojego doświadczenia wynika, że faceci szybko się uczą kobiecego języka, jak im się chce, ale żeby im się chciało muszą mieć motywację i zrozumienie podstawowych zasad składni i łebskiego odbiorcę po drugiej stronie. Kobieta może trochę się postarać ograniczać swoje kreatywne reakcje i biorąc, jako narzędzie swoją intuicję i empatię, nauczyć się najpierw faceta sama. Co nam szkodzi poznać „wroga” zanim on nas pozna?
Niedawno gawędziłam w knajpie z przyjacielem i ten mi powiedział, a facet jest bardzo świadomy siebie i dojrzały, że za dobrze znam mężczyzn, za łatwo ich rozumiem. To nie problem dla mnie, ani dla nich, bo tego przeciw nim nie wykorzystuję. Moja graniczna szczerość w kontaktach jest dla nich jak balsam, bo niestety każdy spotyka kobiety, co rozłożą faceta, jak puzzle i potem trzęsą konstrukcją według swoich interesów i zasad. Mnie to nie interesuje. Mam wielu przyjaciół mężczyzn, z jakimi blisko rozmawiam na wszystkie tematy, z zachowaniem pełnej dyskrecji i obustronnym zaufaniem, bo facet niczego tak nie potrzebuje w kontakcie z kobietą, jak odkryć się przed nią swoją miękką częścią w ufności, że ona go zrozumie i, uwaga, zaakceptuje w pełni jego część i kobiecą i męską.
Jest wiele różnic między nami. Szczerość w kontaktach, zrozumienie, empatia, ale też wyznaczanie granic to klucz do przyjaźni, relacji, do miłości. Dlatego prawdziwe partnerstwo damsko-męskie opiera się na szczerości, zaufaniu i wolności. Nikt złapany w klatkę śpiewał nam nie będzie.
Przed chwilą mój mały facet, syn, wsiadł do autobusu, jakim wracam do domu i przy swoich wyrośniętych kolegach powiedział przyjaźnie:”Część mum!” Tak się do mnie zwraca. Odpowiadam:”Cześć Bartek.” Z nim też rozmawiam, jak z facetem, bo na takiego rośnie. Szczerze, poważnie, serdecznie. Lubię moje kontakty z facetami, bo mężczyźni są dla kobiet, jak podesłani z innej planety, a jednak nasi. I dlatego są tacy ciekawi i tak nas do nich ciągnie.

No to się wylało …

Zaczęłam pisać, tfu, tfu przez lewe ramię, książkę. Co z tym będzie? Nie wiem. Nie dałam rady nie pisać i takie mam alibi w razie czego, jak mnie kto spyta. Może piszę do kosza, do szuflady, nie do bloga na pewno. Za dużo tam szczegółów z mojego życia, jakie jeszcze nie zostały oswojone, ale będą. Czuję, że będą.
Jedno wrażenie, ta książka się ze mnie wylewa, jak nieustający potok. Wstrzymywałam ją zbyt długo, znaczy się, bo piszę jadąc autobusem, myślę o niej myjąc zęby i jedząc, robiąc podsumowanie symulacji, zasypiając, robiąc przelew. Jakby mnie przepełniła i teraz mam potop. Leje się, leje, słowa, słowa, wspomnienia, sytuacje. Powiedziałam koledze w pracy, a on na to:
– Teraz się trzeba będzie przy tobie zachowywać, bo jak nie to nas obsmarujesz w książce.
Żart, ale ja nie piszę brukowych historyjek. Piszę o sobie i o tym, co zdarza się jak się wywracasz i wstajesz z mojego czysto osobistego punktu widzenia. Konfrontuję się ze sobą na bieżąco w głowie, to czemu tego nie opisać? Nie podpowiedzieć komuś co się może wyłożył plackiem i nie umie się rozeznać, którą nogą planował wstać. Bo planował zapewne, a tu nie wyszło. Ja leżę ostatnio parę razy na dobę, ale jakoś się czołgam do pracy, do domu, na tangu tańczę z rwącym bólem klatki piersiowej, albo pieczeniem w gardle. Ale ja, typ siłaczki, jak mogę nie wstać? Wiem, jestem tego świadoma, że ta książka to także rodzaj ucieczki, ale też muszę, czuję, że muszę uporządkować to, co wiem o mojej przeszłości w świetle tego, co teraz widzę. I tyle. Tak chcę i tak robię. Nie brak mi czasu na to, jakoś tak jest, że jak czegoś naprawdę chcemy to się zdarza i mamy na to czas. Tu konferencja się zbliża, współpraca z Princeton aż kipi od obowiązków, projekt mi wisi, dzieci, dom, wybory, rozstania, spotkania, przyjaciele, sen. Mam na to wszystko czas, jak tego chcę. Więc jeśli twierdzisz, że chciałbyś coś zrobić, ale nie masz czegoś, żeby to zrealizować, środków czasu itp., to zastanów się co cię blokuje przed wzięciem tego. Może opinia, że za dużo chcesz i nie chcesz źle wypaść przed znajomymi? A może masz przekonanie, że ci się nie należy?
Ja miałam przekonanie, że jeszcze nie pora zaczynać, że za mało wiem i potrafię, że może jestem nieciekawa i nikt nie będzie chciał tego czytać. Te wszystkie rzeczy zweryfikują się same. W swoim czasie. Teraz zaczęłam, bez spinki. Może w ogóle to rzucę za dwa dni, albo za tydzień. Nie mam deadline’ów, nic mnie nie goni oprócz tych słów co się same pojawiają i nie dają spokojnie mi żyć. Dziś się waham czy pójść na tango, czy wrócić i pisać. Nic na siłę, spontanicznie zdecyduję. W swoim czasie, w chwili, w jakiej się zatrzymam na wyborze. Nic mnie przed tą sytuacją nie blokuje. A jak to będzie gniot, to wyrzucę. Czujecie jakie to lekkie i wolne? Można robić, albo nie robić i żyć z każdą możliwością. Nagle mogę jednocześnie pisać na blogu, kończyć tabelę wyników, kierować organizacją konferencji, przyjmować zagranicznego gościa, sprawdzać przelew córce, wypić kawę i pogadać, odpocząć od myśli i co jeszcze, co jeszcze? A jest dopiero 11.
Brak ograniczeń jaki czuję jest ulotny. Może mnie zaraz dopadną, a może im się wyślizgnę. Mogę sobie romantycznie pomyśleć o jakiejś ostatniej sytuacji z mężczyzną, mogę rozliczyć wyjazd zagraniczny i podpisać faktury. A tak byłam zblokowana wczoraj, że tylko miałam siłę dojść do pracy. I z tej gigantycznej niemocy i akceptacji, że nic nie mogę, z przeżycia całej wewnętrznej wściekłości, coś przeskoczyło we mnie naturalnie, bez pomocy, bez treningu pod dyktando metod rozwojowych, medytacja, joga, określenie celów, mapa marzeń, planów. W cholerę jasną, ile można się tresować tym wszystkim? Biedne zwierzątka mają lepiej.
Zdałam sobie sprawę, że mnie zawsze odrzucało od wszelkich dróg rozwoju osobistego. Aż się wzdragam, że miałabym wejść w jakąś koleinę czyichś metod. Chyba jestem zbyt indywidualna, odstrzelona na orbitę, żeby się naginać. Myślę, że każdy jest, ale nie każdy sobie pozwala. Przystosowujemy się do norm, do reguł, nawet je narzucamy innym. „No, jak on mógł coś takiego powiedzieć?” oburzamy się kiedy ktoś je przekracza. Napisałam ostatnio świński wierszyk. Ale tak świński, że odważyłam się go pokazać tylko dwóm moim koleżankom i jednemu facetowi. Koleżanka napisała, że mój geniusz literacki próbuje się przebić, a druga, że świetny i że wychodzę nim ze strefy komfortu. Jakiej strefy, spytałam siebie? Strefy komfortu grzecznych dziewczynek. Ułożonych, wykształconych, które wiedzą, umieją się zachować, nie plują, nie rzucają kamieniami, nie dają po pysku. Zdałam sobie sprawę, że ja, nawet jeśli nie mam ochoty nikomu teraz dołożyć, to czemu odbieram sobie prawo do tego, kiedy zajdzie taka potrzeba? Przecież może zajść. Nie chodzi o to, żeby się awanturować, podkreślam, ale żeby wyzbyć się ograniczenia, że nie wypada, że duma, godność nie pozwala, że trzeba być miłym, dostojnym, jak statua wolności. O nie, daleko mi do statuły. Czasem mam ochotę rzucić mięsem i mam świetnego kolegę do tego, rąbiemy mięso w rozważaniach fizycznych. Fizycy są pod tym względem świetni. Kląć i pisać równania, czemu nie. Język jakiego używamy nie piecze od słów na „k”, ale zdarza nam się pieprznąć jakiś parametr, albo wypierniczyć kappę, bo zawadza. Chrzań ten wynik, nie przystaje do innych, znaczy się nie zgadza. Nie czuję, że nasz język nas zubaża, wręcz przeciwnie, czuję, że się doskonale porozumiewamy. Nadajemy na tych samych falach. A te wszystkie „ą” i „ę” mi się nudzą.
Wracając do wierszyka, przeczytały go też moje córy. Jedna zrobiła oczy jak talerze, a druga podsumowała: „Ale przecież tak jest! Ja tam o siebie dbam, bo się depiluję.” I tyle jeśli chodzi o autorytet, o powagę i majestat. Syn zajrzał mi przez ramię i z wypiekami przeczytał. A niech ma. Gorsze rzeczy może spotkać w internecie niż słowo „ruchanie” napisane do rymu przez własną mamę. Żaden ze mnie Tuwim, co krytyków swoich zachęcał, żeby go „w dupę całowali”, ale miałam z tym wierszem więcej niż jedno zderzenie wewnętrznych przekonań i tabu językowego. Więc może właśnie tak jest, że jak się pozbywam granic zyskuję dystans do samej siebie i wtedy w ogóle mogę wybrać czy chcę kląć czy nie, bo jak ktoś nie daje sobie do czegoś prawa, to nie wybiera tylko jest skazany na dyplomatyczne wyrażanie się. To żaden wybór. Podobnie z gburami. Jak ktoś może być niemiły a wybiera bycie miłym to robi to świadomie i jego bycie miłym jest cenne, w przeciwieństwie do ludzi, co zawsze są mili, bo ich tak nauczono, wytresowano, ograniczono. Stąd wolę chyba gburów, co zabłysną delikatnością i sympatią do rozmówcy, niż wyuczonych dyplomatów ze sztuczną miną. Coś mi się porobiło w tej autentyczności, że chyba już nie będę taka miła dla innych i taka dobra dla ogółu. I chwała tym, co mnie na to naprowadzili.

O mojej sile

Ostatnio wiele się u mnie dzieje, więc trudno mi znaleźć czas na pisanie. Dom, rodzina, praca, znajomi. Wszystko się zmienia. Zauważyłam, że przetrwały tylko autentyczne relacje i autentyczna ja, w tym zawirowaniu, w jakim jestem. Chciałam napisać o sile, jaką nagle w sobie odkryłam, ale w międzyczasie wielokrotnie potknęłam się, albo raczej zawiesiłam, na bezsilności, bezradności i braku poczucia jakiejkolwiek wartości wewnętrznej. Pomyślałam, że może nie jestem dość silna, żeby jednak pisać o sile, że nic o niej nie wiem?

Dziś, po długim weekendzie, obfitującym w wiele wypadków, zmian i moich obserwacji, zrozumiałam, że moja siła tkwi w akceptacji tego, że czasem mam prawo być zwyczajnie bezsilna. To stan przejściowy, jak wszystko w życiu. Zmienia się z chwili na chwilę, nie warto dlatego uciekać od uczuć jakie przychodzą, nie warto dawać im się spiętrzać. Prawdziwą siłą dla mnie jest widzenie spraw takich, jakimi naprawdę są i przyjmowanie ich z dobrodziejstwem inwentarza. Ktoś odchodzi, ktoś wraca, nowa praca, nowy dom. Wszystko to jest przez chwilę zmianą, potem przywykamy i staje się fundamentem, czymś rozpoznawalnym dla nas.

Strach przed nowym jest naturalny. Czasem nasze życiowe doświadczenia ostrzegają przed zmianami. A zmiany to codzienność i nie tylko w tak trywialnym sensie jak pogoda, ale w takim jak reagujemy na ten zmienny świat, jak robimy sobie w nim przestrzeń, do czego dążymy, czego pragniemy. Każdego dnia wygląda to nieco odmiennie i to jest naturalne, bo każdego dnia jesteśmy odrobinę, albo całkiem poważnie, inni. Zatrzymanie się w czasie na przeszłości, która boli, która wiąże nas, jest również naturalne. Niektóre procesy wymagają czasu, wypalanie się złości, żalu, nostalgii. Na to wszystko potrzebna jest akceptacja przemijania. Akceptacja ulotności naszego życia i naszego kontaktu z tym, co się w nim zdarza.

Nauczyłam się nie zamykać na doświadczenia. Ostatnie lata mocno dały mi w kość, ale zrobiłam się od tego nie twardsza, ale mądrzejsza i bardziej doceniłam siebie, pokochałam się nawet w rejonie cech, jakie uznawane są za nie najlepsze, takie jak nierozsądne lokowanie uczuć (jakby rozsądek miał coś wspólnego z miłością), jak swoboda w wyrażaniu siebie (jakby sztywne przestrzeganie manier czemuś służyło), jak dziecięca ciekawość świata (jakby dorosłość była taka fajna), jak płynięcie z życiem, a nie pod prąd (jakby wysiłek w walce z tokiem zdarzeń był czymś innym niż startą czasu, mylnie zwaną bohaterskim męczeństwem za sprawę). Jest tego więcej, ale tyle na razie wystarczy. Do tego, żeby wyrażać się właśnie tak, jak się czuję, musiałam iść przez ciernie iluzji mojej przebogatej wyobraźni. Iluzje straszące mnie, że jak coś powiem, zrobię, nie tak, to pożałuję. I okazało się w małym podsumowaniu, że raczej żałuję, że nie zrobiłam czegoś niż, że zrobiłam to, czego naprawdę chciałam, nawet jeśli potem w konsekwencji tego, co wybrałam, wchodziłam w miejsca i sytuacje, jakich nie znałam, potykałam się i myliłam. W końcu prawda się odkrywała w pełnej krasie i widziałam ją, a ona jest najsilniejszym fundamentem rzeczywistości, warto do niej dążyć. Prawda o mnie, o świecie wokół, o ludziach, których czasem widziałam lepiej, niż oni sami siebie widzą, bo miałam perspektywę swoich wielu bardzo trudnych doświadczeń, które mi poszerzały spojrzenie o milę.

W ostatnim roku nawiązałam wiele prawdziwych, głębokich przyjaźni, one też dają siłę. Ludzie jacy mnie otaczają są wspaniali, wielowymiarowi i odważni. Jestem dumna, że mogę z nimi coś przeżywać, że mogę się do nich zwrócić ze swoimi sprawami. Czuję, jak ta przyjazna przestrzeń kojąco na mnie wpływa i czuję, że ją współtworzę ze świadomością, że nikt absolutnie nie jest idealny, ale każdy jest unikalny. To jedna z najsilniejszych prawd, jaka mi się odkryła. Nauczyłam się też, że na ludzi nie powinno się wpływać, manipulować nimi, nawet w sytuacji, kiedy wydaje nam się, że im pomagamy. Oni pomoc wybiorą sami, jeśli są na nią otwarci. To również siła powstrzymać się przed działaniem, przed ratowaniem kogoś na siłę. Ta siła to mądrość. Odkryłam, że nie muszę być nadmiernie silna ale, że mogę się z niemocy położyć i leżeć, czasem minutę, godzinę. A czasem trwa to tylko sekundę, ale warto ją zauważyć, by być bardziej świadomym siebie.

Kiedy jestem w sile, przychodzą do mnie doświadczenia małe i wielkie. Czasem bardzo dojmujące, zmieniające mnie na zawsze, a czasem trochę porządkujące moje widzenie siebie. Odkryłam, że moja siła to również szczerość z samą sobą. Kiedy jestem szczera, zawsze jestem silna, nawet swoją niemocą. Kiedy jestem szczera potrafię spojrzeć na problemy nieszablonowo i odkryć rozwiązanie, jakiego bym nie zauważyła zakłamując rzeczywistość.
Moja obecna siła to autentyczność, a kiedy się na nią nie zdobywam, akceptacja tego, że jeszcze nie jestem dość silna w zaaprobowaniu wszystkich swoich cech, szlifów osobowości. Pewnego dnia części mnie, na razie odsunięte, znów znajdą we mnie miejsce. I to wydaje mi się prawdziwie piękne, przyjmowanie siebie takiej, jaką się w danej chwili jest, z całym dobrodziejstwem, z powrotem, na miejsce. Jakbym układała puzzle idealnie pasujące, ale rozproszone z cierpliwością do wciąż zmieniającego się obrazu.

Wiem, że to co piszę może być nieczytelne dla tych, co szukają dróg na skróty, chcą szybkiego efektu, ale każda droga wymaga czasu. Moja idzie bardzo bujną w doświadczenia krainą. Aż czasem śmieję się w duchu, że nie wiem, bo autentycznie nie wiem, co czeka mnie za rogiem, za drzewem, za mostem. Ale mam dość ciekawości życia, żeby iść i najpierw spojrzeć, spróbować, potem tam dotrzeć, a czasem rzucić się nawet w niepewną otchłań w celu dotarcia do jakiegoś doświadczenia. Ale to oczywiście jest mój wybór. Nikomu nie zalecam się przełamywać do szaleńczego tempa, bo niekiedy wystarczy potruchtać, nie biec, a efekty i tak przychodzą. Po prostu taka jestem, że nie wystarcza mi wolne tempo, więc przyspieszam, bo czuję się wtedy zdrowo, dynamicznie i prawdziwie.

Moja siła, czyli mądrość, pozwala mi zaakceptować każdą pozorną porażkę, bo wszystkie one są tylko lekcjami życia. Zaakceptować odejścia i przyjścia, elastycznie przystosowuje mnie do bycia. I otwiera mnie na to, że sobie poradzę, będąc tylko i aż sobą w tym, co nieodgadnięte, nieznane, a co nazywamy przyszłością.

Dzień Matki

Lena.i ja – luty 2002 rok.

Siedzę w ogrodzie. Na Dzień Matki postanowiłam sobie niczego nie oczekiwać, nie planować, nie spieszyć się nigdzie. Mam jakieś obowiązki, coś tam niedokończone, coś nie poodkurzane, nie ugotowane, nie wysłane, nie poprane, ale podlałam malutkie pomidorki koktajlowe dostane od koleżanki, też matki, i wsadzone do ziemi. Wiatr rusza pnączem, kwiaty kwitną, ziemia się zieleni. Po prostu raj. Bratki wylewają się z doniczek, a wczoraj pierwsza żółta róża zakwitła w pełni, bez już odszedł. Porobię dziś na drutach, poczytam, coś zjem i pośpię, pospaceruję, posiedzę. Wczoraj potańczyłam i dziś dam odpocząć stopom, biegły do autobusu, by nie uciekł, bo następny byłby za pół godziny i reszta ciała zmarzłaby na przystanku nocą. Tak się złożyło, że mijałam szpital, w jakim urodziłam wszystkie swoje dzieci. Zatrzymałam się na chwilę patrząc: „Które to okno – pomyślałam – sala morelowa, orzechowa, wiśniowa …” Chyba wiem, choć budynek się zmienił.

Dostałam dziś z rana od Dzieci podstawki na świeczki z pięknego fioletowego szkła, figurkę Buddy złączoną ze świecznikiem – „Model przenośny, jak będziesz podróżować, to weźmiesz ze sobą” – biały, elegancki, jak z chińskiej porcelany, figurkę do ogrodu „grass mana” i przytulasy z całusami. Na Netflixie Iwo umieścił w moim profilu piękne zdjęcie kobiety z długimi włosami w wianku ze stokrotek i nazwał moje konto „Mamusia”. Wzruszyłam się, takie to było piękne. Kiedy wczoraj Córka malowała mi paznokcie, wysłuchałam całej masy informacji o szkole, koleżankach, nauczycielach. Tak ostatnio rozmawiam z dziećmi, pytam i słucham. Nie radzę, nie zarzucam, nie strofuję. Mam mądre dzieci, one same potrafią o siebie zadbać w wielu sferach. Moja metoda wychowania może się nie podobać, ale się sprawdza. Widzę to i się cieszę. To proste, szanować dziecko jak człowieka, dawać mu przestrzeń. Niech się wyraża. I stać z tyłu żeby je wesprzeć kiedy się waha, albo się wycofuje. Nie łapać za kark, nie umniejszać, nie robić z niego swojej lepszej wersji. Nie docinać pędów indywidualności do ideałów, jakimi nasiąknęliśmy. Ideały się zmieniają. To, co robili nasi rodzice, w najlepszych intencjach próbując zapewnić nam to, czego sami nie mieli, często okazywało się nam zupełnie niepotrzebne. Wolę, żeby moje dzieci uczyły się jak samemu zdobywać to, czego zechcą niż nakierowywać je na zdobywanie konkretnych rzeczy, jakie mnie się wydają ważne. Praca, zawód, pasję, przyjaciele, plany. Wszystko to zmienia się w naszych realiach, w naszym rzeczywistym czasie zbyt szybko, żeby ocenić z wyprzedzeniem, co okaże się dla nich najlepsze. Sama, patrząc wstecz, widzę, jak wiele moich planów ziściło się zupełnie na opak, a i tak nazywam to szczęściem. Zbytnie planowanie dziecięcego życia powoduje zatory wewnętrzne ich własnych dróg, ich pasji, możliwości i blokuje energię, jaka płynie bez wysiłku w kierunku odkrywania, jakie to dziecko naprawdę jest, jaki człowiek się z niego wyłania. Szkoły, dodatkowe lekcje, warsztaty, wszystko to przerabiałam, jeśli dziecko realizuje wyobrażenia rodziców, a nie swoje, niszczymy jego właściwy potencjał, nie dajemy mu szansy na, być może dalekie od naszych marzeń, realizacje dziecięcego jestestwa.

Lipiec 2004.

Nauczyłam się przy dzieciach puszczać kontrolę nad sprawami, na jakie nie mam wpływu. Mam dzięki nim umiejętność taką jak hipermultitasking, swobodnie zarządzam grupami ludzi, umiem czytać ich silne i słabe strony i wspierać ich rozwój, jestem empatyczna, otwarta na nieoczekiwane, elastyczna, zadaniowa i odpowiedzialna. Może bym taka nie była bez nich. Ostatnio Córka mnie zapytała, co pamiętam z jej wczesnego dzieciństwa. Pamiętam strzępki, obrazy, emocje, śmiech i wszystko na raz, jakieś sytuacje z palcem nad świeczką, torebki, które zrobiłam dziewczynkom na drutach i balowe sukienki, ospę, co przez miesiąc więziła nas w domu zimą, kolki i spacery po mrozie, zdobycie Śnieżki w Sylwestra z roczną Leną na plecach i niechęć Bartka do zanurzania się w Mazurskich jeziorach, słowa Julii „Już dziewiąta Misiaczku”, karmienie piersią, sen drogi jak złoto i ciągłe niepokoje. Moje opanowanie przy wypadkach, profesjonalne opatrunki wyuczone w szkole na przysposobieniu obronnym i tęsknotę na konferencjach, telefony „Co tam słychać? Bartek nadal kaszle?”, czekanie pod przedszkolem na transport do domu, ranne wstawanie nieprzytomnych ciałek i zakładanie spodni, skarpet. Zapomniane prace, pastele, „Nie chce mi się tego robić”, czasem „Nienawidzę cię!, a czasem „Kocham cię”. Wszystko w jednym. Nie pamiętam często w tym wszystkim siebie. Jakbym wirowała w byciu matką zbyt szybko, żeby się zatrzymać i rozejrzeć, żeby się sobie i swojemu życiu przyjrzeć uważniej. Tyle było zadań i nadal jest, a ja chciałam wszystkiemu sprostać, wszystko dopełnić z miłości, z poczucia głębokiego obowiązku, z zatraceniem części siebie. Części, która egoistycznie i rozsądnie mówiła „Odpocznij!”. Teraz wiem, że przez nieumiejętność zatrzymywania się w czasie, pewne rzeczy w przeszłości straciłam. Dlatego teraz się zatrzymuję, czasem na dłużej, żeby dobrze ocenić, gdzie jestem i co powinnam zrobić. Nie idę przez to wolniej, po prostu nie muszę dzięki temu zawracać z nieodpowiednich ścieżek, w jakie się zapędzałam bezrefleksyjnie pędząc przez życie.

Zawieszam się i dziś w chłodzie ogrodu. Słońce jeszcze do mnie nie doszło. Wieczorem pójdę na wybory. Zrobię rysunki do publikacji. Nie teraz, potem. Świat zatrzymuje się wraz ze mną i mogę się nim cieszyć, zupełnie jak moimi dziećmi. A kiedy wstanę, ruszy, ale będę z nim w lepszym kontakcie, łatwiej go zobaczę, nie jak plamę rozmytego krajobrazu za oknem pendolino życia, ale dotykalną rzeczywistość, w każdej chwili gotową do interakcji ze mną. Tak jak moje dzieci, które przychodzą do mnie w różnych chwilach rozwiązać swoje supły problemów, albo tylko się cieszyć. Nie zawsze im mogę pomóc, nie zawsze się z nimi śmieję. Nie zawsze potrafię poradzić, nie zawsze mam nastój na brykanie. Kiedyś się za to ganiłam. Teraz wiem, że każdy z nas ma ograniczenia, nie wie wszystkiego, a udawanie dobrej zabawy się nie udaje, czasem po prostu nie ma dobrego wyboru. Nie ma się o co obwiniać. Pokazanie dzieciom, że się nie wie, że się nie ma na coś ochoty, jest świetnym doświadczeniem. Bardzo je polecam, tym nieomylnym zwłaszcza i tym pretendującym do tytułu idealnego rodzica. Dzieci wyciskają z nas poty, obnażają lęki, o jakie się nie podejrzewaliśmy i dają nam możliwość ich uwolnienia. Na zawsze, byle się z tym ocknąć, byle to dostrzec. Ja dostrzegłam i za to jestem im bardzo wdzięczna. Dzięki nim swoją rolę matki odegrałam i odgrywam z pokorą i miłością ucząc się na błędach.

I mając to wszystko na uwadze, dziś wieczorem zadzwonię do swojej mamy z życzeniami, bo choć wciąż mam pretensje o przeszłość, doceniam to, co usiłowała zrobić dla mnie przez lata, i co teraz próbuje zrobić dla moich dzieci, a więc i dla mnie.

O zmroku

 

Gdy niebo cięższe jest od ziemi
Chociaż to ziemia smutki nosi
Gdy jest nieczułe na modlitwy
Łzy samotności deszczem rosi

Zamykam oczy, by nie widzieć
Jak światło ginie pod sklepieniem
I jak umiera we mnie przeszłość
I jak zabiera mi nadzieję.

We mgle schowana własnych złudzeń
Dotknęłam stopą prawdy wreszcie
I na nic serca kołatania
Słowa, gdy martwe śpi powietrze

Na nic kolory, kiedy ciemność
Rozcina prostym cięciem nicość
I na nic rozpacz, bo tej pustki
Nie da się zgłębić tajemnicą.

Zostanę tutaj nim noc minie
Ona nie będzie ze mną wiecznie
Zasadzę ogród swoich wspomnień
Niech one zwrócą mi powietrze

Jak kwiaty żywe przeszłym blaskiem
Proch ich rozpadu wzbudzi żyzność
W łagodnym świcie, w rytmie serca
Wstanie z popiołów moja przyszłość.

20 maja 2019

Podróż do Princeton

Siedzę na lotnisku oczekując na odlot do Nowego Jorku. Lecimy na naukową wizytę do uniwersytetu w Princeton, trzeciej najlepszej uczelni na świecie. Odlot się opóźnia. Samolot, który nas zabierze przyleciał późno ze Stanów i musimy poczekać aż go sprawdzą. Słucham George’a Michaela i nic mi więcej nie potrzeba. W końcu nie sprawdzę za obsługę samolotu, nie rozciągnę czasu, żeby pomieścił nasze opóźnienie, wypiłam kawę z automatu, zjadłam kanapkę z kurczakiem w stylu american lunch i czekam pisząc. Córka przedwczoraj zdała maturę, wiem to, i ona też wie. Do przedmiotu dodatkowego, jakiego wcale nie miała w szkole, nauczyła się na korkach sama i napisała go świetnie. Jestem z niej dumna, ale nie o tym chciałam napisać. Często nie widzimy faktów, a opinie. Kiedy mówię Mojej Córce, że sama zawdzięcza sobie osiągnięcia, wyniki, bo pracuje na nie wytrwale widzę, jak czasem trudno jej przyjąć, że jest wyjątkowo dobrze zorganizowana i konsekwentna. Nie widzi siebie na faktach. Wyssała to z mlekiem matki, można powiedzieć, bo mi również trudno jest przyznać, że coś mi się wyjątkowo dobrze udaje. Jak ten wyjazd, który jest wielką nobilitacją, a zawdzięczam go wytrwałej, konsekwentnej i twórczej pracy naukowej ostatnich kilku lat. Taki jest fakt, nie opinia. Fakt. Jadę do człowieka, który jak portal doskonałości naukowej przepuszcza przez swoje laboratorium wszystkich ważnych naukowców z mojej dziedziny. Publikuję z nim prace w świetnych czasopismach i się lubimy. Dzięki mnie ja i inni naukowcy polecieli lub polecą do niego i zetkną się z nauką na najwyższym światowym poziomie na uniwersytecie, gdzie tworzył legendarny Einstein i matematyk Nash, znany z filmu „Piękny umysł”. Dzięki projektowi, który wygrałam w konkursie, mam możliwość rozszerzać horyzonty swoje, a również bliskich i dalekich mi ludzi nauki, zaszczepiać zainteresowanie nowymi technologiami i ciekawością nowych aplikacji w medycynie, biologii, mikrotechnologii. Takie są fakty, nie opinie.

Mamy ten problem, szczególnie w Polsce, gdzie ludzie nie chcą się wyróżniać i chwalić, żeby ich zawiść ludzka nie kąsała, że się ukrywamy z sukcesami, z tym co nam wychodzi dobrze, albo świetnie. Ja też skromie się zawsze wycofuję, kiedy ktoś mówi, że sobie radzę w pracy, czy w życiu w ogóle. To mylące i nieprawdziwe, kiedy bardziej krytycznie na siebie patrzymy niż inni. Nie warto, bo potem dochodzi do absurdu, że ludzie chełpią się czymś nieistotnym co wynika wyłącznie z próżności i rosną w pióra, a my już siebie pomniejszyliśmy mówiąc, że to co robimy i jak robimy, jest takie zwyczajne. Warto mieć w pobliżu takich ludzi, którzy trzymając się faktów właśnie, potrafią pokazać nam, gdzie zaszliśmy, jeśli sami tego nie widzimy. Tacy ludzie wspierają nas, konfrontując z rzeczywistością. Najmocniej jednak wspiera nas nasze własne przekonanie, co potrafię, kiedy widzę siebie faktycznie, nie w oparach pochwał, albo krytyki. Staram się nie przykładać zbyt wielkiej wagi do opinii, jeśli nie ma ona poparcia w faktach. Jak zmierzyć bowiem, że ktoś jest dobrym naukowcem, kierowcą, księgową, nauczycielem czy pielęgniarką? Powiem wam, że wcale nie jest to proste. Układanie ankiet, punktacje, zarobki itd. oddają tylko część prawdy. A jak dodatkowo zmierzyć talenty? Czy Picasso był lepszy od Van Gogha? Nie da się porównać, nie ma też poziomów w innych sferach zawodowych. Wbrew pozorom, każdy z nas się realizuje na tak wielu polach, że ocena czy ktoś jest dobry, lepszy, czy gorszy po prostu moim zdaniem nie jest możliwa. I nie pomoże tu ilość wystrzałowych fotek z ciekawych miejsc na Facebookach, Instagramach w wystudiowanych pozach, nie pomoże ostry silnik w samochodzie, tytuł przed nazwiskiem, apartament w centrum, albo basen w ogrodzie i konto pękające od sześciocyfrowych liczb.

Nie ma moim zdaniem żadnej adekwatnej miary do pokazania czy człowiek realizuje w spełnieniu swoje plany, innej niż fakty kształtujące jego zdanie o sobie. Jak kobieta rodzi dziecko i odkłada plany zawodowe, a potem na siłę zakłada firmę, bo czuje się zepchnięta do szuflady nieróbstwa domowego i popada w obłęd robienia biznesu robiąc sobie krzywdę, to o jej postawie decydują nie fakty a opinie. Człowiek może realizować się wspaniale mieszkając w Bieszczadach daleko od szlaków i robiąc sobie na ogniu posiłek, jak i w wielkich korporacjach zapięty pod szyję sztywną konwencją. Liczą się fakty, a najbardziej to, co sam delikwent naprawdę myśli o swojej aktywności życiowej. Ja na moim podwórku wiem, że rodzina, praca, przyjaciele, tango, ale też drobne czynności jak robienie na drutach, czytanie w fotelu książek i kopanie w miniogrodzie, a czasem podróżowanie dalekozasięgowe i zgłębianie swojej świadomości są równie ważne i, w każdym z tych obszarów robię to, co lubię, co mi leży najwygodniej. Bo ważne jest dla mnie, czy w tym, co robię, na każdym polu, jestem ze sobą szczera, spełniona, czy się w tym, co robię kocham, czy dla odmiany tresuję do wizerunku bohatera. Dlatego jak mi ktoś wygłosi opinię, że lepsze są wakacje na Cyprze niż sadzenie kamelii japońskich przy domu, to powiem – zależy w jakiej chwili. Jak mam ochotę na kamelie, to Cypr mnie nie odciągnie od ogrodu. Wiem zwyczajnie co jest dla mnie w tym momencie właściwe, jest mi przyjemne, co mnie karmi wewnętrznie. A może Cypr nie będzie wcale, nigdy? Może, nie będę się czuła gorzej, jeśli tam nie dopłynę, bo leżenie w fotelu latem i patrzenie na kwitnące w ogrodzie kwiaty jest cudownie relaksujące dla mojej duszy i to wyczerpuje moją potrzebę piękna. Albo granie na bębnach jest dla moich znajomych ważniejsze niż latanie do Ameryki, wolą Afrykę, gdzie jest bębnów kolebka. A nawet jakby była w Pcimiu pod Starą Wsią na podkarpaciu, to wybieraliby to miejsce, a nie kurorty z błyszczącymi jachtami w porcie albo drapaczami chmur na horyzoncie. To jest wybór świadomy, realizujący to czego się pragnie najbardziej.

Zdobywanie kolejnych sprawności w życiu nie kończy się nigdy, ale ważne, aby to były nasze sprawności, nie czyjeś, nie narzucone opinie, a nasze marzenia. Nie ważne jak dalekie od popularnych w społeczeństwie stereotypów. Ja te stereotypy uwielbiam łamać, ale z wyrozumiałością patrzę, jak się ludzie silą na ciekawe życie, widać tego im potrzeba. Tylko czy zastanawiają się, po co? Czy są ze sobą szczerzy?
Właśnie ruszyło wchodzenie na pokład. Córka zamówiła mi Ubera na lotnisko i wycałowała przed podróżą. Napisała mi potem w smsie: ”Już za Tobą tęsknię.” Ja też tęsknię za dziećmi i będę tęsknić, a wracać będę z radością bo, jak mówią starzy Żydzi, to czego należy sobie życzyć to „wielu szczęśliwych powrotów”. Powrotów do dzieci, przyjaciół, ogrodu, fotela i tanga.

O miłości i religii

Warszawa pod kościołem Św. Antoniego Padewskiego, maj 2013 (Fot. Iwo – lat prawie 6)

W tym roku nie obchodzę właściwie Świąt Wielkanocnych. Tak się złożyło w moim przypadku, ale też wybrałam nieudawanie, że się w tym odnajduję. Trzy lata temu wystąpiłam z kościoła katolickiego, złożyłam podanie, mam pieczątkę, że przyjęto, ale decyzji, że kościół odnotował moje odejście nie otrzymałam nigdy. Może powinnam pójść do kurii i tam poprosić, jak w każdym innym urzędzie, zapłacić za rozpatrzenie prośby, za znaczek skarbowy, albo zgodnie z modłą kościoła wyklęczeć, i wtedy dostałabym to, o co proszę, potwierdzenie łaskawej zgody na odejście. Można również powiedzieć, po co mi to w ogóle? Było mi to wewnętrznie bardzo potrzebne, aby nie istnieć na liście osób przynależących, jeśli nie przynależę ani duchowo, ani fizycznie, ani rozumem, ani sercem. Księdzu w parafii powiedziałam, zgodnie z prawdą, że nie jestem antyklerykalna a aklerykalna i areligijna w ogóle. Nie interesuje mnie żaden związek wyznaniowy, nie czuję przynależności choć rozumiem, że ludzie chcą gdzieś należeć, bo takie mają potrzeby i to jest zupełnie zrozumiały mechanizm. Wolimy czuć się częścią czegoś niż odizolowani, sami.

Prawdziwych chrześcijan poznałam wielu i nie mam absolutnie żadnych zastrzeżeń do ich wiary i postawy. Wiary nie da się zmierzyć, pojąć umysłem, nauczyć na wieloletnim kursie w szkole, czego dowodem są zlaicyzowane pokolenia pookrągłostołowe. Jakoś nikt tego nie chce zauważyć, ale też podważyć nie umie. Wiara albo jest albo nie, nie siedzi w rozumie a w sercu. Zerojedynkowo, nikt jej nie wpoi w połowie. W domu można tylko wytresować do obrzędu, ale jeśli jednostka nie ma wiary, zwyczajnie się dostosowuje. Ja się wystosowałam, bo nie mogłam udawać. Tak mam. To, że mnie traktowano jako katoliczkę było dla mnie jak kamień w bucie. Zostawiłam ten kamień na podjeździe w parafii i teraz, jak to mówi moja znajoma, cudowna chrześcijanka prosto z serca, grzech jest już po stronie tych, co zaniedbali rozpatrzenie do końca mojej sprawy.

Warszawa pod kościołem Św. Antoniego Padewskiego, maj 2013 (Fot. Iwo)

Nie znoszę kłamstwa, obłudy, fałszywych ludzi, którzy wycierają sobie usta Bogiem i wiarą, a nienawidzą tak mocno, że zaślepieni w nietolerancji atakują innych. Taki niestety widzę i dzisiejszy kościół katolicki i inne kościoły, mojżeszowy, proroka Mahometa. To, że Boga chce się ująć w zasady odpowiedniego ubrania w świątyni, w jedzenie czy niejedzenie potraw, klękanie, modlitwy i rytuały, okraszone doskonałą sposobnością na biznes kwitnący z wyrzutów sumienia jednostek, to jeszcze nie jest tak przygnębiające, jak fanatyzm nawracania wszystkich na swoją modłę i wykluczania tych, co się nie podporządkowali. Jestem poza nawiasem takich postaw i działań, formalnie, bo się wypisałam i mentalnie, bo mi to nie odpowiada, żeby innym narzucać, jak mają żyć.

Jest we mnie paradoksalnie wiele z wartości chrześcijaństwa: współczucie, miłość i prawda. Prawda mnie wyzwala, miłość mnie prowadzi, ze współczuciem widzę otaczający mnie świat i ludzi. Ludzi słabych, silnych, poukładanych i zagubionych, wolących proste zasady wpojone, zapożyczone, rzadko własne, rzadko przemyślane i uczciwie przyjęte w zgodzie ze sobą, raczej dla wygody. Takich ludzi łatwo prowadzić nawet nad przepaść absurdu, zagłady, nienawiści, nietolerancji.

Warszawa pod kościołem Św. Antoniego Padewskiego, maj 2013 (Fot. Iwo)

Jako ludzie mamy wolną wolę, dar od Boga każdej religii i niezależnie gdzie, i z kim przebywamy możemy albo się wywyższyć przynależnością do swojego religijnego stada, albo otworzyć na różnorodność w szacunku do innych. Dopóki ci inni nie zmuszają nas do przestrzegania swoich zasad, możemy się nimi nie martwić, możemy im dać żyć jak chcą, jak wybrali.

Może to moja własna utopia, ale wiem, że kiedyś będziemy po prostu ludźmi, nie kato, ewango, islamo, greko, pastafarianami, ale ludźmi. Wierzę w mojej osobistej religii, że kiedyś wszystkie podziały weźmie jakiś uniwersalny Szatan i z miłością je spali w kominku przy fajce dla ogrzania kopyt. Tego Wam wszystkim życzę z głębi serca niepokornego apostaty, z okazji pięknego, sięgającego czasów pogańskich święta odrodzenia, przemiany i przezwyciężenia śmierci i niemocy – Świąt Wielkanocnych.