Od kilku dni jest bardzo ciepło jak na listopad. Słońce przygrzewa i jest kilkanaście stopni. Niebo czyste. Studenci latają w szortach, ja się aż tak nie rozbieram, ale przyjemnie korzystam z tej sprezentowanej pogody.
– Jak ci idzie pisanie artykułu dla CNN? – spytałam Beth w ubiegłym tygodniu.
– Napisałam jeden akapit. Trzysta słów, ale wiesz, mam napisać tysiąc, i tu jest problem. Wolałabym napisać trzy tysiące, bo jest łatwiej napisać coś dłuższego. Najtrudniej jest ciąć. To co wycinam mogę ewentualnie potem wykorzystać gdzie indziej, ale to nie jest proste.
Przypomniała mi się historia pewnego amerykańskiego dziennikarza, nagrodzonego Pulitzerem, który napisał do swojego przyjaciela list zaczynając mniej więcej tak:
„Piszę do Ciebie długi list, bo nie mam czasu napisać krótkiego.”
Kiedy próbujesz coś bardzo precyzyjnie wyrazić musisz się o wiele bardziej skoncentrować i porozumieć ze sobą i tym, do kogo mówisz, piszesz.
– Wyobraź sobie, Japończycy już do mnie napisali, że chcą wiedzieć ile czasu będę mówić swoją prezentację w przyszłym miesiącu w Tokjo. Przecież to jeszcze tyle czasu, nawet nie mam jeszcze tej prezentacji – zaśmiała się, kiedy jadłyśmy kolację.
– Są bardzo dokładni, aż do przesady.
Beth zna Japonię i tamtejsze zwyczaje, w końcu napisałą o nich książkę, ale nadal potrafią ją zaskoczyć. Artykuł ma być o Fukushimie, że nie warto się aż tak bać, żeby do Japonii nie jeździć. Amerykanie po awarii w 2011 roku masowo obawiają się odwiedzać ten kraj.
– O czym będzie twoja prezentacja? O Fukushimie? – spytałam.
– Nie, prezentacja będzie o bushido? Japońskim kodeksie honorowym. Robię ją dla dziennikarzy różnych narodowości przebywających i pracujących w Japonii.
Beth niedługo znów wyjeżdża. Zostanę sama w wielkim domu z kotem i kurami. Psa biorą dziadkowie. Greta jest słodką trzynastoletnią jamniczką i podobno rodzice Beth, bardziej nawet niż ona, kochają tego pieska i opiekują się nim zawsze kiedy Beth wyjeżdża. Za to kot, Jet zostaje na gospodarstwie ze mną. Jest całkowicie czarny i nie traci w ogóle sierści. Lubi głaskanie po brzuchu i ma taki zwyczaj, że zawsze, niezależnie od godziny o jakiej wstaję, czeka pod drzwiami mojej sypialni. Nie wiem co z kurami. Oby nie spadły na mnie, nie znam się na drobiu.
W pracy dużo nowości. Czasem mam wrażenie, że wolałabym już więcej się nie uczyć nowych rzeczy, ale życie takie jest, że wciąż jest nowe. Ten kto stoi w miejscu robi sobie krzywdę. Nie dlatego, że jest jakiś przymus zmian, one się po prostu dzieją i jeśli chcesz uparcie stać w miejscu, musisz się nieźle namęczyć, żeby powstrzymywać swój świat wokół. Jakoś tak mi ostatnio idzie, że coraz bardziej płynę, nie opieram się temu co przychodzi. Może dlatego, że wiele rzeczy w sobie oswoiłam, rzeczy, które kąsały mnie kiedyś, bo nie zwracałam na nie uwagi, jak na zmęczenie na przykład. Kiedy jestem zmęczona, nawet rano, to pozwalam sobie na to, nie zrywam się jak oparzona lecąc przed siebie. I nie ma to nic wspólnego z wiekiem, po prostu się nie szarpię ze swoją pozorną słabością. Podobnie jak ze smutkiem. Jest, to jest, nie zmuszam się do uśmiechania się, nie szukam sposobów na pocieszenie. Kiedy się cieszę, też nie robię z tego jakiegoś wielkiego halo. Jedno przychodzi, drugie odchodzi, we własnym tempie i różnorodności, uczucia i emocje się wymieniają.
Dziś rano na przykład, wstałam późno, mimo, że bardzo wcześnie się obudziłam. Zrobiłam sobie taką obserwację, jakie mam myśli w związku ze wstawaniem, dniem, pracą, dziećmi itd. Zaobserwowałam bardzo dużo ciekawych myśli, jakieś lęki, jakieś tęsknoty. Ogólnie towarzyszył mi jednak niezwykły spokój. Pomyślałam: „Mogę pójść do pracy później, nie mam żadnych porannych spotkań. Ciekawe co się wydarzy?” Po półtorej godziny (!) wstałam, spakowałam się bez pośpiechu i wyszłam do pracy. Okazało się, że jestem dokładnie na czas, żeby ze wszystkim zdążyć. Siedzę sobie teraz do późna, bo dobrze mi się pracuje wieczorami. Wracam w ciepłym mroku do domu i znowu mam na to, co chcę, czas.
Kiedy myślałam leżąc z rana, co mnie czeka dziś w pracy, jakieś dyskusje, symulacje, błędy do poprawienia, wszystkie te rzeczy widziałam, ale nie straszyłam się nimi. Nie uciekałam też od obaw, że może nie będę czegoś potrafiła zrobić, właściwie opowiedzieć, że dzieci beze mnie daleko i, jak im tam jest, że powinnam sprawdzić rachunki, napisać do męża. Nie pocieszałam się też, że jakoś to będzie, bo to truizm, zawsze jakoś jest. I tak czekałam, aż te emocje przepłyną, poczułam co miałam poczuć, a jak już byłam gotowa, to wyskoczyłam jak zając z norki. Jet kręcił mi się koło nóg i jak strzała zbiegł przede mną ze schodów do kuchni, jakby wyczuwał poziom mojej porannej energii.
Zwyczajnie daję sobie spokój, nie zmuszam się, nie tresuję, że powinnam, albo nie powinnam czegoś. I tak, jakoś się dzieje, że wszystko się toczy bardzo harmonijnie. Wstaję, pracuję, jem i śpię.
W sobotę połączyłam się ze wszystkimi dziećmi przez messengera na wideoczacie. Cztery różne okienka, trzy miasta, dwa kontynenty. Smiałam się prawie cały czas przez godzinę. Julia chodziła po poznańskich targach z kolegą, Lena wyszła spod prysznica, Bartek i Iwo walczyli na poduchy i podłączali się indywidualnie robiąc echo. Siedziałam w łóżku i obserwowałam wszystkich na raz.
– Mama, masz coś pod nosem.
– A tak, to maść.
– Już myśleliśmy, że wciągasz kokainę – żartowali ze mnie.
W niedzielę pojechałam z przyjaciółką na kuchnię azjatycką. Bardzo smaczne sushi w tempurze. Linda jadła makaron ryżowy z sosem i kurczakiem. Popijałyśmy herbatę jaśminową i plotkowałyśmy. Linda kupiła nowy samochód, VW garbusa z odkrywanym dachem. Cacko.
– Wow, ale szyk! – powiedziałam, kiedy podeszłyśmy pierwszy raz do auta.
– Wyobraź sobie, że w dziale zabawek widziałam taki jak mój samochód, tylko cały biały, na wyposażeniu dla lalek Barbie.
Wybuchnęłyśmy jednoczesnym śmiechem.
– Najważniejsze jednak okazało się, że jest mały i wszędzie się mieszczę z parkowaniem – dodała po chwili.
Pojechałyśmy odwiedzić Sam, kolejną przyjaciółkę z Lawrence. To u Sam mieszkałam, kiedy pierwszy raz przyjechałam do Kansas. Zdążyłyśmy akurat na wyjęcie brownie z piekarnika. Cudny zapach.
– Chodź, chodź, pokażę ci jak odnowiłam łazienkę w twoim apartamencie i podłogę. Mój lokator jest nieobecny, zajrzyjmy tam na chwilę.
Weszłyśmy do apartamentu, gdzie mieszkałam kiedyś.
– Ale ładnie … i tyle wspomnień.
– O, a tu popatrz, twoje zdjęcie na tle bzu.
Popatrzyłam na ścianę, na której wisiało wiele zdjęć lokatorów Sam z ostatnich lat.
– W ogóle się nie zmieniasz! – śmiała się.
– Ty także! Tylko kolor włosów zmieniłaś. Ładnie ci w nich.
Uściskałyśmy się serdecznie. Rozmawiałyśmy o wszystkim do wieczora. Dołączyła do nas Candy. Jest psychoterapeutką i opowiadała o zastosowaniu w swojej pracy regresji do poprzednich wcieleń. Tak to się właśnie dzieje, że nawet w dalekich krajach przyciągasz ludzi jakich naprawdę chcesz poznać. Wyszłyśmy po zmroku.
– Pamiętaj, dzwoń jak będziesz czegoś potrzebowała – upominała Linda wiedząc, że jestem Zosia – Samosia. U niej też mieszkałam, więc dobrze mnie zna.
– Będę dzwoniła – obiecałam.
Okazuje się, że w Lawrence jest praktyka tangowa. Linda widziała ogłoszenie w bibliotece. Weszłam na stronę i tak! Jest, w każdy poniedziałek, w centrum, czyli niedaleko mnie, od 7 do 10. Zobaczymy, może pójdę. Bez nacisku na siebie, bez spiny, jak dojrzeję. Tak jak dziś wstawałam, z ciekawością pozwolę się wszystkiemu dziać. A potem się zbiorę i zrobię dokładnie to, czego chcę. Buty czekają w szafie. Im się nie spieszy, zupełnie jak mnie.
19 listopada 2019