Dzień Matki

Lena.i ja – luty 2002 rok.

Siedzę w ogrodzie. Na Dzień Matki postanowiłam sobie niczego nie oczekiwać, nie planować, nie spieszyć się nigdzie. Mam jakieś obowiązki, coś tam niedokończone, coś nie poodkurzane, nie ugotowane, nie wysłane, nie poprane, ale podlałam malutkie pomidorki koktajlowe dostane od koleżanki, też matki, i wsadzone do ziemi. Wiatr rusza pnączem, kwiaty kwitną, ziemia się zieleni. Po prostu raj. Bratki wylewają się z doniczek, a wczoraj pierwsza żółta róża zakwitła w pełni, bez już odszedł. Porobię dziś na drutach, poczytam, coś zjem i pośpię, pospaceruję, posiedzę. Wczoraj potańczyłam i dziś dam odpocząć stopom, biegły do autobusu, by nie uciekł, bo następny byłby za pół godziny i reszta ciała zmarzłaby na przystanku nocą. Tak się złożyło, że mijałam szpital, w jakim urodziłam wszystkie swoje dzieci. Zatrzymałam się na chwilę patrząc: „Które to okno – pomyślałam – sala morelowa, orzechowa, wiśniowa …” Chyba wiem, choć budynek się zmienił.

Dostałam dziś z rana od Dzieci podstawki na świeczki z pięknego fioletowego szkła, figurkę Buddy złączoną ze świecznikiem – „Model przenośny, jak będziesz podróżować, to weźmiesz ze sobą” – biały, elegancki, jak z chińskiej porcelany, figurkę do ogrodu „grass mana” i przytulasy z całusami. Na Netflixie Iwo umieścił w moim profilu piękne zdjęcie kobiety z długimi włosami w wianku ze stokrotek i nazwał moje konto „Mamusia”. Wzruszyłam się, takie to było piękne. Kiedy wczoraj Córka malowała mi paznokcie, wysłuchałam całej masy informacji o szkole, koleżankach, nauczycielach. Tak ostatnio rozmawiam z dziećmi, pytam i słucham. Nie radzę, nie zarzucam, nie strofuję. Mam mądre dzieci, one same potrafią o siebie zadbać w wielu sferach. Moja metoda wychowania może się nie podobać, ale się sprawdza. Widzę to i się cieszę. To proste, szanować dziecko jak człowieka, dawać mu przestrzeń. Niech się wyraża. I stać z tyłu żeby je wesprzeć kiedy się waha, albo się wycofuje. Nie łapać za kark, nie umniejszać, nie robić z niego swojej lepszej wersji. Nie docinać pędów indywidualności do ideałów, jakimi nasiąknęliśmy. Ideały się zmieniają. To, co robili nasi rodzice, w najlepszych intencjach próbując zapewnić nam to, czego sami nie mieli, często okazywało się nam zupełnie niepotrzebne. Wolę, żeby moje dzieci uczyły się jak samemu zdobywać to, czego zechcą niż nakierowywać je na zdobywanie konkretnych rzeczy, jakie mnie się wydają ważne. Praca, zawód, pasję, przyjaciele, plany. Wszystko to zmienia się w naszych realiach, w naszym rzeczywistym czasie zbyt szybko, żeby ocenić z wyprzedzeniem, co okaże się dla nich najlepsze. Sama, patrząc wstecz, widzę, jak wiele moich planów ziściło się zupełnie na opak, a i tak nazywam to szczęściem. Zbytnie planowanie dziecięcego życia powoduje zatory wewnętrzne ich własnych dróg, ich pasji, możliwości i blokuje energię, jaka płynie bez wysiłku w kierunku odkrywania, jakie to dziecko naprawdę jest, jaki człowiek się z niego wyłania. Szkoły, dodatkowe lekcje, warsztaty, wszystko to przerabiałam, jeśli dziecko realizuje wyobrażenia rodziców, a nie swoje, niszczymy jego właściwy potencjał, nie dajemy mu szansy na, być może dalekie od naszych marzeń, realizacje dziecięcego jestestwa.

Lipiec 2004.

Nauczyłam się przy dzieciach puszczać kontrolę nad sprawami, na jakie nie mam wpływu. Mam dzięki nim umiejętność taką jak hipermultitasking, swobodnie zarządzam grupami ludzi, umiem czytać ich silne i słabe strony i wspierać ich rozwój, jestem empatyczna, otwarta na nieoczekiwane, elastyczna, zadaniowa i odpowiedzialna. Może bym taka nie była bez nich. Ostatnio Córka mnie zapytała, co pamiętam z jej wczesnego dzieciństwa. Pamiętam strzępki, obrazy, emocje, śmiech i wszystko na raz, jakieś sytuacje z palcem nad świeczką, torebki, które zrobiłam dziewczynkom na drutach i balowe sukienki, ospę, co przez miesiąc więziła nas w domu zimą, kolki i spacery po mrozie, zdobycie Śnieżki w Sylwestra z roczną Leną na plecach i niechęć Bartka do zanurzania się w Mazurskich jeziorach, słowa Julii „Już dziewiąta Misiaczku”, karmienie piersią, sen drogi jak złoto i ciągłe niepokoje. Moje opanowanie przy wypadkach, profesjonalne opatrunki wyuczone w szkole na przysposobieniu obronnym i tęsknotę na konferencjach, telefony „Co tam słychać? Bartek nadal kaszle?”, czekanie pod przedszkolem na transport do domu, ranne wstawanie nieprzytomnych ciałek i zakładanie spodni, skarpet. Zapomniane prace, pastele, „Nie chce mi się tego robić”, czasem „Nienawidzę cię!, a czasem „Kocham cię”. Wszystko w jednym. Nie pamiętam często w tym wszystkim siebie. Jakbym wirowała w byciu matką zbyt szybko, żeby się zatrzymać i rozejrzeć, żeby się sobie i swojemu życiu przyjrzeć uważniej. Tyle było zadań i nadal jest, a ja chciałam wszystkiemu sprostać, wszystko dopełnić z miłości, z poczucia głębokiego obowiązku, z zatraceniem części siebie. Części, która egoistycznie i rozsądnie mówiła „Odpocznij!”. Teraz wiem, że przez nieumiejętność zatrzymywania się w czasie, pewne rzeczy w przeszłości straciłam. Dlatego teraz się zatrzymuję, czasem na dłużej, żeby dobrze ocenić, gdzie jestem i co powinnam zrobić. Nie idę przez to wolniej, po prostu nie muszę dzięki temu zawracać z nieodpowiednich ścieżek, w jakie się zapędzałam bezrefleksyjnie pędząc przez życie.

Zawieszam się i dziś w chłodzie ogrodu. Słońce jeszcze do mnie nie doszło. Wieczorem pójdę na wybory. Zrobię rysunki do publikacji. Nie teraz, potem. Świat zatrzymuje się wraz ze mną i mogę się nim cieszyć, zupełnie jak moimi dziećmi. A kiedy wstanę, ruszy, ale będę z nim w lepszym kontakcie, łatwiej go zobaczę, nie jak plamę rozmytego krajobrazu za oknem pendolino życia, ale dotykalną rzeczywistość, w każdej chwili gotową do interakcji ze mną. Tak jak moje dzieci, które przychodzą do mnie w różnych chwilach rozwiązać swoje supły problemów, albo tylko się cieszyć. Nie zawsze im mogę pomóc, nie zawsze się z nimi śmieję. Nie zawsze potrafię poradzić, nie zawsze mam nastój na brykanie. Kiedyś się za to ganiłam. Teraz wiem, że każdy z nas ma ograniczenia, nie wie wszystkiego, a udawanie dobrej zabawy się nie udaje, czasem po prostu nie ma dobrego wyboru. Nie ma się o co obwiniać. Pokazanie dzieciom, że się nie wie, że się nie ma na coś ochoty, jest świetnym doświadczeniem. Bardzo je polecam, tym nieomylnym zwłaszcza i tym pretendującym do tytułu idealnego rodzica. Dzieci wyciskają z nas poty, obnażają lęki, o jakie się nie podejrzewaliśmy i dają nam możliwość ich uwolnienia. Na zawsze, byle się z tym ocknąć, byle to dostrzec. Ja dostrzegłam i za to jestem im bardzo wdzięczna. Dzięki nim swoją rolę matki odegrałam i odgrywam z pokorą i miłością ucząc się na błędach.

I mając to wszystko na uwadze, dziś wieczorem zadzwonię do swojej mamy z życzeniami, bo choć wciąż mam pretensje o przeszłość, doceniam to, co usiłowała zrobić dla mnie przez lata, i co teraz próbuje zrobić dla moich dzieci, a więc i dla mnie.