„O północy w Lizbonie”
Pozwalam sobie tęsknić, czuję tęsknotę za dziećmi. I będę tęsknić za Lizboną, i dzięki tej tęsknocie napiszę projekt współpracy w instytutem Maxa Plancka i będę odwiedzać Stuttgart i Lizbonę, i uczyć się nowych rzeczy. Tańczyć tango i programować, badać aktywne cząstki w płynie. Uruchomię moje moce do powrotu do stanu, jaki czuję w tej chwili i przekroczę swoje ograniczenia. A potem we wrześniu złoże projekt na fibrynogen z profesorem Kuczerą, albo o małych peptydach. Nie martwię się, czy je dostanę. Zobaczymy. Wszystko to co się zdarza ma pomagać, nie załatwiać za mnie sprawy. Poleżymy, popracujemy, pobędziemy i zobaczymy. Już się cieszę na taki obrót zdarzeń. Nie trzeba kreować fantazji, jako marzeń, kiedy marzenia są dostępne w każdej chwili. Wystarczy się pochylić i pozwolić im wkroczyć w nasze życie. Wejdą wtedy, obficie nas nagradzając, że myślimy o sobie dobrze, że idziemy we właściwym kierunku, że realizujemy to co chcemy. Nie przeznaczenie, nie karmę, nie plan boży, cokolwiek to oznacza, nie przywiązujmy się zbytnio do pojęć, są ograniczające. To co nas wiedzie jest nieskończenie większe niż nasze wyobrażenia, o czymkolwiek. Idziemy, bo sami jesteśmy” boskim stworzeniem”, ono wie gdzie nas wiedzie. Do siebie.
Miał rację ten biedny chłopak, który skoczył.
„Jesteś bogiem. Uświadom to sobie”.
Teraz to czuję.
Jestem w jakimś stanie. Hawkins pisał o stanie pokoju. Czy ja go doświadczam, a może to jakiś inny stan, albo pogranicze stanów. Może akceptacja, miłość i radość jednocześnie? Może to odwaga i pokój? Czuję wyraźnie zmianę. I co dalej? Jakie będzie moje pojmowanie, kiedy wrócę. Nie martwię się wcale, tylko oddycham, patrzę, idę. Tylko tyle potrzeba, by być i kochać życie. Kochać życie jest tak łatwo. Czy ja mam łatwo w życiu? Nie, bo to nie jest tożsame. Nie jesteśmy swoim życiem, ono jest naszą pochodną. Gdyby było nami, nic nie dałoby się zrobić, jest manifestacją naszych myśli, tak jak nasze ciało. Dlaczego jestem niebrzydką, szczupłą brunetką? Ktoś powie, zasłużyłam sobie poprzednim wcieleniem, albo mam szczęście. Nie, w pierwszym przypadku, prawdopodobnie przepracowałam program akceptacji swojego ciała wcześniej, i teraz nie potrzebowałam być odbierana, jako ciało do zmiany, trudne do zaakceptowania przez ogólnie przyjęte kanony piękna. Wyszło cokolwiek naukowo, o brzydocie. To żadna zasługa, to praca. W drugim przypadku, robi się to samo. Jestem szczęśliwa, więc wyglądam bardziej jak szczęście niż nieszczęście. Każdy niezależnie od urody emituje szczęście na zewnątrz przez dbanie o siebie w każdym, fizycznym i duchowym wymiarze. Miałam kolegę z zezem tak okropnym, że nie jeden by się załamał. A jednak ten chłopak miał taki dystans do siebie, że wyśmiewał szczerze swojego zeza przy każdej nowo poznanej osobie. Dziewczyny go uwielbiały, bo był bardzo męski w tym, jaki był i zupełnie nie zważały na jego oczy. Nigdy nie unikał patrzenia prosto na ciebie podczas rozmowy, na ile się dało, i zadziwiał mnie przez lata swoją swobodą. Miał piękne, kręcone włosy i mocne ciało i był niezwykle uczciwy, mądry. Nikt już po chwili nie widział tego zeza, tylko jego uśmiech, usta miał też piękne, pełne, i piękno płynące z jego wnętrza. A było na co powiadam, kryształ. Trywialne? Nie trywialne. To widać na ulicach, jak wiele osób nie dba o siebie wewnętrznie, wciąż zmagając się ze swoją pozorną niedoskonałością. Może łatwo mi mówić, ale jak się człowiek przyjrzy, kto się najbardziej nie akceptuje, to okaże się, że nie ci najbrzydsi, ale ci całkiem ładni, którym na punkcie urody odpływa rozsądek. Dlatego nie ma co zazdrościć piękna, ono bywa pułapką na człowieka, przyczyną jego udręki i braku swobody w życiu. Lepiej akceptować swoje ręce i nogi, i myśleć raczej o czym innym, o tym dokąd nas te nogi doprowadzą i co bierzemy rękami, na co patrzymy oczami i jak rozumiemy świat, i jego złożoność w nas samych. Patrząc tak, zapomnimy o tym, jaki kolor oczu patrzy, jaki kształt stopy idzie, i jaka długość palców chwyta. Bo po co o tym myśleć? Po nic. Tak samo jak pisać. Szczególnie po nocy, w Lizbonie.