No to się wylało …

Zaczęłam pisać, tfu, tfu przez lewe ramię, książkę. Co z tym będzie? Nie wiem. Nie dałam rady nie pisać i takie mam alibi w razie czego, jak mnie kto spyta. Może piszę do kosza, do szuflady, nie do bloga na pewno. Za dużo tam szczegółów z mojego życia, jakie jeszcze nie zostały oswojone, ale będą. Czuję, że będą.
Jedno wrażenie, ta książka się ze mnie wylewa, jak nieustający potok. Wstrzymywałam ją zbyt długo, znaczy się, bo piszę jadąc autobusem, myślę o niej myjąc zęby i jedząc, robiąc podsumowanie symulacji, zasypiając, robiąc przelew. Jakby mnie przepełniła i teraz mam potop. Leje się, leje, słowa, słowa, wspomnienia, sytuacje. Powiedziałam koledze w pracy, a on na to:
– Teraz się trzeba będzie przy tobie zachowywać, bo jak nie to nas obsmarujesz w książce.
Żart, ale ja nie piszę brukowych historyjek. Piszę o sobie i o tym, co zdarza się jak się wywracasz i wstajesz z mojego czysto osobistego punktu widzenia. Konfrontuję się ze sobą na bieżąco w głowie, to czemu tego nie opisać? Nie podpowiedzieć komuś co się może wyłożył plackiem i nie umie się rozeznać, którą nogą planował wstać. Bo planował zapewne, a tu nie wyszło. Ja leżę ostatnio parę razy na dobę, ale jakoś się czołgam do pracy, do domu, na tangu tańczę z rwącym bólem klatki piersiowej, albo pieczeniem w gardle. Ale ja, typ siłaczki, jak mogę nie wstać? Wiem, jestem tego świadoma, że ta książka to także rodzaj ucieczki, ale też muszę, czuję, że muszę uporządkować to, co wiem o mojej przeszłości w świetle tego, co teraz widzę. I tyle. Tak chcę i tak robię. Nie brak mi czasu na to, jakoś tak jest, że jak czegoś naprawdę chcemy to się zdarza i mamy na to czas. Tu konferencja się zbliża, współpraca z Princeton aż kipi od obowiązków, projekt mi wisi, dzieci, dom, wybory, rozstania, spotkania, przyjaciele, sen. Mam na to wszystko czas, jak tego chcę. Więc jeśli twierdzisz, że chciałbyś coś zrobić, ale nie masz czegoś, żeby to zrealizować, środków czasu itp., to zastanów się co cię blokuje przed wzięciem tego. Może opinia, że za dużo chcesz i nie chcesz źle wypaść przed znajomymi? A może masz przekonanie, że ci się nie należy?
Ja miałam przekonanie, że jeszcze nie pora zaczynać, że za mało wiem i potrafię, że może jestem nieciekawa i nikt nie będzie chciał tego czytać. Te wszystkie rzeczy zweryfikują się same. W swoim czasie. Teraz zaczęłam, bez spinki. Może w ogóle to rzucę za dwa dni, albo za tydzień. Nie mam deadline’ów, nic mnie nie goni oprócz tych słów co się same pojawiają i nie dają spokojnie mi żyć. Dziś się waham czy pójść na tango, czy wrócić i pisać. Nic na siłę, spontanicznie zdecyduję. W swoim czasie, w chwili, w jakiej się zatrzymam na wyborze. Nic mnie przed tą sytuacją nie blokuje. A jak to będzie gniot, to wyrzucę. Czujecie jakie to lekkie i wolne? Można robić, albo nie robić i żyć z każdą możliwością. Nagle mogę jednocześnie pisać na blogu, kończyć tabelę wyników, kierować organizacją konferencji, przyjmować zagranicznego gościa, sprawdzać przelew córce, wypić kawę i pogadać, odpocząć od myśli i co jeszcze, co jeszcze? A jest dopiero 11.
Brak ograniczeń jaki czuję jest ulotny. Może mnie zaraz dopadną, a może im się wyślizgnę. Mogę sobie romantycznie pomyśleć o jakiejś ostatniej sytuacji z mężczyzną, mogę rozliczyć wyjazd zagraniczny i podpisać faktury. A tak byłam zblokowana wczoraj, że tylko miałam siłę dojść do pracy. I z tej gigantycznej niemocy i akceptacji, że nic nie mogę, z przeżycia całej wewnętrznej wściekłości, coś przeskoczyło we mnie naturalnie, bez pomocy, bez treningu pod dyktando metod rozwojowych, medytacja, joga, określenie celów, mapa marzeń, planów. W cholerę jasną, ile można się tresować tym wszystkim? Biedne zwierzątka mają lepiej.
Zdałam sobie sprawę, że mnie zawsze odrzucało od wszelkich dróg rozwoju osobistego. Aż się wzdragam, że miałabym wejść w jakąś koleinę czyichś metod. Chyba jestem zbyt indywidualna, odstrzelona na orbitę, żeby się naginać. Myślę, że każdy jest, ale nie każdy sobie pozwala. Przystosowujemy się do norm, do reguł, nawet je narzucamy innym. „No, jak on mógł coś takiego powiedzieć?” oburzamy się kiedy ktoś je przekracza. Napisałam ostatnio świński wierszyk. Ale tak świński, że odważyłam się go pokazać tylko dwóm moim koleżankom i jednemu facetowi. Koleżanka napisała, że mój geniusz literacki próbuje się przebić, a druga, że świetny i że wychodzę nim ze strefy komfortu. Jakiej strefy, spytałam siebie? Strefy komfortu grzecznych dziewczynek. Ułożonych, wykształconych, które wiedzą, umieją się zachować, nie plują, nie rzucają kamieniami, nie dają po pysku. Zdałam sobie sprawę, że ja, nawet jeśli nie mam ochoty nikomu teraz dołożyć, to czemu odbieram sobie prawo do tego, kiedy zajdzie taka potrzeba? Przecież może zajść. Nie chodzi o to, żeby się awanturować, podkreślam, ale żeby wyzbyć się ograniczenia, że nie wypada, że duma, godność nie pozwala, że trzeba być miłym, dostojnym, jak statua wolności. O nie, daleko mi do statuły. Czasem mam ochotę rzucić mięsem i mam świetnego kolegę do tego, rąbiemy mięso w rozważaniach fizycznych. Fizycy są pod tym względem świetni. Kląć i pisać równania, czemu nie. Język jakiego używamy nie piecze od słów na „k”, ale zdarza nam się pieprznąć jakiś parametr, albo wypierniczyć kappę, bo zawadza. Chrzań ten wynik, nie przystaje do innych, znaczy się nie zgadza. Nie czuję, że nasz język nas zubaża, wręcz przeciwnie, czuję, że się doskonale porozumiewamy. Nadajemy na tych samych falach. A te wszystkie „ą” i „ę” mi się nudzą.
Wracając do wierszyka, przeczytały go też moje córy. Jedna zrobiła oczy jak talerze, a druga podsumowała: „Ale przecież tak jest! Ja tam o siebie dbam, bo się depiluję.” I tyle jeśli chodzi o autorytet, o powagę i majestat. Syn zajrzał mi przez ramię i z wypiekami przeczytał. A niech ma. Gorsze rzeczy może spotkać w internecie niż słowo „ruchanie” napisane do rymu przez własną mamę. Żaden ze mnie Tuwim, co krytyków swoich zachęcał, żeby go „w dupę całowali”, ale miałam z tym wierszem więcej niż jedno zderzenie wewnętrznych przekonań i tabu językowego. Więc może właśnie tak jest, że jak się pozbywam granic zyskuję dystans do samej siebie i wtedy w ogóle mogę wybrać czy chcę kląć czy nie, bo jak ktoś nie daje sobie do czegoś prawa, to nie wybiera tylko jest skazany na dyplomatyczne wyrażanie się. To żaden wybór. Podobnie z gburami. Jak ktoś może być niemiły a wybiera bycie miłym to robi to świadomie i jego bycie miłym jest cenne, w przeciwieństwie do ludzi, co zawsze są mili, bo ich tak nauczono, wytresowano, ograniczono. Stąd wolę chyba gburów, co zabłysną delikatnością i sympatią do rozmówcy, niż wyuczonych dyplomatów ze sztuczną miną. Coś mi się porobiło w tej autentyczności, że chyba już nie będę taka miła dla innych i taka dobra dla ogółu. I chwała tym, co mnie na to naprowadzili.