O miłości do jazdy samochodem

Uwielbiam jazdę samochodem. Wystarczy mi kierownica, cztery koła i cel, albo bez celu, a oddaje się temu z pasja. Nie o to chodzi, ze bryluje na szosach jak Niki Lauda, po prostu jeżdżę i to kocham. Szczególnie, kiedy trasy  są dłuugie, położone wzdłuż wybrzeża nad oceanem, albo na rozległych równinach, jak w Ameryce, kiedy przyjaciel obok tylko czasem upominał w pobliżu miast i miasteczek, że chyba jestem najszybsza, a takich lubią łapać okoliczni szeryfowie, zaczajeni w krzakach. Wtedy zwalniałam, ale muszę przyznać, że czułam się tam, jak w grze komputerowej, po prostu wolna od fizyki i lęku o to, co za chwilę. Nie byłam bezrefleksyjna, bynajmniej, zwyczajnie prowadziłam, nie tocząc ze sobą dialogu w głowie w stylu, „Wyjedzie mi czy nie wyjedzie”, „Wyprzedzać, czy poczekać”, bo z jakiegoś powodu zupełnie nie było to potrzebne. Tylko ja, silnik, pustka w głowie, przyjaciel obok i przestrzeń przede mną. Kiedy potem wróciłam do domu, na jakiś czas ten trans się utrzymał. Teraz wrócił. Nawet korek po horyzont się mnie nie ima. Siedzę, śpiewam, wybijam rytm na kierownicy, słucham muzyki, a silnik pogrywa. I kiedy tylko mam trochę prostej … wyrywam.
Najlepiej czuje się w trasie, niezależnie od pogody, deszcz, zamieć, lód i spadek wysokości czy ostry zakręt, już mnie nie przerażają. Trzymam się ziemi mocno, jakbym przez kierownicę i podwozie czuła całą konstrukcję samochodu, jakbym wrastała w nią jadąc, jakby była żywa, kiedy jej dotykam i zrywam do lotu. To karmi moją duszę, to daje mi niesamowite rozluźnienie, nie adrenalinę, ale spokój i poczucie jedności z powietrzem. Nie kręcę beczek, po prostu rozwijam żagiel i sunę.

Ostatnio pierwszy raz sama umyłam swój samochód i dopieściłam każdy szczegół, każdą krawędź, szybkę i pokrycie, wewnątrz i na zewnątrz. Nie pamiętam już, jak to było z pierwszym tankowaniem i wyjechaniem na ulicę, ale ostatnio koleżanka uraczyła mnie opowieścią, jak tankowała pierwszy raz sama, po rozwodzie. Na stacji zaparkowała, wysiadła, stanęła przed dystrybutorem i widząc wszystkie dozowniki z lekka się zasępiła. Podszedł do niej jakiś miły człowiek i spytał czy tankuje. Ona na to:” Wie pan, jest taki wybór, że nie wiem na co się zdecydować.” I tu się uroczo uśmiechnęła. Człowiek się nie stropił, co więcej nie wyśmiał, spojrzał na samochód, na nią i odrzekł konfidencjonalnym szeptem :”Niech pani zatankuje to zielone.” „Tak pan sadzi?” Pokiwał. „Jak pani będzie miała wybór, proszę zawsze wybrać zielone”. I odszedł. I tak z genialną prostota i klasą jej pomógł. Anioł, nie mężczyzna. Na marginesie powiem, ze ta sama koleżanka, nie obawia się pytać i prosić o pomoc. Raz wymieniła akumulator w samochodzie i ten, jak na złość, nie odpalił. Stanęła na parkingu, na Ursynowie i zobaczyła jakiegoś faceta jadącego nieopodal rowerem. ” Proszę pana!” zawołała. Mężczyzna się zatrzymał, podszedł. „Co się stało?”, zapytał. „Samochód mi nie odpala. Wstawiłam nowy akumulator, ale …”, mężczyzna już się uwija, bada maszynę, kable. W końcu dostrzega jakieś niedokręcenie. Dokręca i odpala. Koleżanka w skowronkach dziękuje mężczyźnie. Ten wsiada na rower i odjeżdża w wianuszku pochwal, z dobrze zaczętym dniem. Który facet by nie chciał tak się dowartościować przykręceniem jednej śrubki? No i ta moja znajoma, tak sobie poczyna z mężczyznami, kiedy tylko coś jej siądzie w samochodzie i powtarza mi, że jak jej coś nawali to wtedy zawsze obok przechodzi jakiś mężczyzna, którego w ten prosty sposób uszczęśliwia swoim „nie wiem, jak to się robi”. Bo naprawdę nie wie, nie jest kokietką, to fizyk jądrowy, ale jak każdy ma prawo nie znać się wyczerpująco na jakimś sprzęcie. Tylko raz  na kilkanaście jej ktoś nie pomógł. Przytłaczająca pozytywnością statystyka. Na korzyść mężczyzn i kobiet co się nie boją prosić.

Moja własna przygoda samochodowa była zaś taka. Klucząc po Białołęce, po odwiezieniu Córki na imprezę, zabłądziłam. Zawracając na wąskiej drodze, wjechałam na podmokłe pobocze i ugrzęzłam w śliskim błocie. Wokół szczere pole, ni duszy, ni człowieka, ciemno, zima, sobota. Koniec. Po paru próbach wykaraskania się z błota, wysiadłam i zaczęłam łamać okoliczne krzaki na podkładkę pod koła. Okazały się kłujące. Trudno, trzeba się wydostać. Kolejne próby, nic z tego, za cienki podkład. Nagle przejeżdża samochód. Myśl początkowa: „Wyjdę na idiotkę co nie umie jeździć i zakopała się w durnej sytuacji”. Myśl końcowa: „Łapać!! bo lepiej nie będzie.” Złapałam. Po krótkiej wymianie informacji miły młody człowiek najpierw spróbował wyjechać sam, lecz nie zdołał. Potem oparł się o maskę, i ja próbowałam samochód wycofać z piekielnej ślizgawicy. Nie idzie. Patrzymy, jedzie drugi samochód. Sam się zatrzymał. Wychodzi drugi facet i obaj mi się zapierają na masce. Mocno gazuje. Błoto ich zalewa od stóp do pasa. „Cholera”- myślę -„ale kanał”. Ale nie odpuszczam i w końcu wyjeżdżam. Zanim wykręciłam na drodze z myślą, by ich przeprosić, szli obaj mocnym, męskim krokiem do swoich maszyn, żon, dzieci, w zabłoconych spodniach, ale z postawą, jakby dopiero co z pól bitewnych schodzili tuż po wytarciu trawą mieczy. Rzuciłam im przez okno podziękowania i uśmiech; odpowiedzieli uśmiechem, ze swadą, że mimo wszystko daliśmy radę i, że coś dobrego się stało. Na koniec odjechaliśmy każde w swoja stronę. Po drodze czułam, jak mi serce rośnie, że są na świecie tacy faceci, którym błoto nie straszne i z uśmiechem pomogą kobiecie wybrnąć na prostą, twardą drogę. I te ich twarze, spokojne dumą, że również się udało, niewielkim kosztem, zdobyć w oczach żon, i moich, a również dzieci, prawdziwy podziw i zachwyt.

Dlatego, kiedy mi potrzeba, proszę o pomoc mężczyznę, któremu z oczu dobrze patrzy, a jeśli nie mogę zajrzeć w oczy, to dowolnemu. Na świecie jest bowiem wielu dobrych ludzi i to dobro, które dają ulega rozmnożeniu, kiedy się je bierze w postaci pomocy. Warto o tym pamiętać, nie tylko w samochodzie, w rowie, w kolejce, dźwigając ciężary. Stosowne zachowanie wywołane dobrocią zostawia w nas ślad jak iskierkę, z której może się zdarzyć, prawdziwy płomień, zwany miłością do ludzi. Bo kiedy prosisz w prawdziwej potrzebie, to nie tylko bierzesz dobroć, ale ją również siejesz.