O miłości do muzyki poważnej

Jakiś czas temu byłam na rozpoczęciu Festiwalu Chopinowskiego w Teatrze Wielkim w Warszawie. Oprócz utworów Chopina – wybitnego mistrza wielbionego przez ludzi na całym globie, miałam przyjemność słuchać wykonań Debussy’ego i Bizeta zaprezentowanych przez czołowych, choć szerokiemu gronu mało znanych artystów. Wisienką na torcie, podaną na początku koncertu, było pierwsze wykonanie Poloneza napisanego przez Krzysztofa Pendereckiego specjalnie na ten Festiwal. Szacowny kompozytor siedział na sali z żoną i muszę przyznać, że czułam się prawdziwie poruszona słuchając muzyki żywego i obecnego wśród nas człowieka. I naszła mnie refleksja, że inaczej patrzylibyśmy na muzykę poważną, gdybyśmy mieli okazję poobcować z nią w czasach życia jej twórców, kiedy była świeża, przełomowa i piękna, a nawet wywrotowa. Piękno pozostało moim zdaniem tak, jak kunszt, ale w czasach globalnego uproszczenia wiele smaków muzyki zostaje zepchnięte do koszyka z napisem „niepotrzebne”. Tam gdzie syntezator zastępuje śpiew, czego się spodziewać po instrumentach? Muzyka poważna nie ma zbyt wielu wielbicieli. Myślę, że przez patos, jaki się wokół niej wytwarza, przeraźliwego, niestrawnego intelektualizmu muzycznego. Ale zapominając o tym, warto się pokusić i zbadać, czy przypadkiem nie ulegliśmy jakiejś zbiorowej sugestii, że to muzyka dla nudziarzy. Wystarczy przecież obejrzeć kultowych filmów w światowej kinematografii i już się wchłania muzyka poważna, bo jest tam na porządku dziennym, bo świetnie koresponduje z obrazem. A pasuje, bo to muzyka wielowymiarowa, tworzona w emocjach, z wielką dbałością o uniwersalność. Dlatego kiedy jej słuchamy, do pewnego stopnia rozpoznajemy związane z nią uczucia autora, z jakimi ją tworzył, jak chopinowską gorycz po upadku powstania listopadowego i tęsknotą, uniwersalna tęsknota, nie tyle za ojczyzną co za tą swojskością i dzieciństwem na wsi polskiej. Każdy czasem za czymś tęskni. Muzyka ta ma taką własność, że jej przeżywanie pozwala na głęboką penetracją naszego wnętrza, przyzwyczajonego do zagłuszającego wszystko dźwięku i rytmu muzyki z popularnego radia. W muzyce poważnej gra dusza człowieka i piszącego ją, i odtwarzającego, a nasza percepcja po raz kolejny przetwarza dźwięk na własny sposób. Taka kaskada i dostrajanie. Patrząc na orkiestrę nie mogłam wyjść z podziwu nad jej harmonijnym zgraniem. To inspirujące widzieć, że ludzie potrafią w wyrażaniu piękna tak się zjednać. Nie trzeba mieć słuchu, grać, śpiewać, żeby czuć co w tej muzyce się dzieje. Ja przy muzyce klasycznej zawsze czuję najpierw nawiązanie do jakiejś historii. I sobie tę historię opowiadam obrazem w moich myślach, jakbym oglądała film. Czasem wystarczy gra kolorów, światła, to sprawa indywidualna. Można nieźle poćwiczyć wyobraźnię przy muzyce poważnej. Dlatego ja sobie tej muzyki właściwie nie oglądam nawet kiedy tak, jak tym razem, wykonywana była na żywo, tylko słucham nie rozpraszając się innymi zmysłami. No chyba, że kieliszkiem wina. Zamykam oczy i wtedy pojawiają się obrazy, przelatują myśli, a muzyka czyści rejestry do jakich nie doszlibyśmy inaczej niż głęboką autoanalizą. Na koncercie na początku, wyobraziłam sobie historię z westernu, bo muzyka do tego prowadziła, potem zupełnie przestałam sobie wyobrażać cokolwiek i tylko odczuwałam, na koniec miałam uczucie, jakbym odłączyła się od ciała. Po prostu przestałam myśleć. Taka ubogacona medytacja.  Łatwiejsza dla tych, co mają problemy z koncentracją i wyciszeniem umysłu. Niekiedy zdarza się taka okazja, żeby poprzebywać ze sobą bez analizowania, odbierając tylko najbliższą, skończenie małą rzeczywistość. Chwilę. W matematyce mówi się o nieskończenie małym przedziale, na jakim bada się zmienne. To bardzo ważna konstrukcja i ma głębokie zastosowania do zrozumienia matematyki w ogóle, a jak widać również świata. Taka chwila za chwilą obserwowana, daje monotoniczne poczucie czasu i pozwala nam skupić się na obecnym momencie. Co więcej, muzyka daje nam i przeszłość w dźwiękach rozpoczętych wcześniej, i przyszłość w tych co brzmią teraz i jeszcze z nami zostają, dlatego umysł akceptuje łatwiej bycie w jednej chwili, nie analizuje ani tego co było, ani tego co przyjdzie, bo skupia w sobie  obecność muzyki jako czegoś ciągłego i całościowego, co łatwiej nam przyjąć. Takie poczucie chwili na zakładkę. Dźwięki zharmonizowane z intencją autora w wielowymiarowy obraz wielu dźwięków pozwalają nam poczuć również więcej niż 3D zmysłem innym niż wzrok. Ciekawy obraz się wyłania, kiedy pomyślimy, że muzyka napisana jest odwzorowaniem uczuć autora. Im większy, wierniejszy obraz, tym bardziej do nas przemawia. Niekiedy słucham muzyki jakbym czytała ze wspólnego nam wszystkim wzorca. Wszak wszyscy rozpoznają emocje podobnie, a pod nimi różnorodne myśli. Można się spytać siebie czy Debussy , swoją rapsodię napisał zakochany czy nostalgicznie wspominał jakieś swoje rany? To co nam wnętrze odpowie jest ciekawym kolażem autoalegorii muzycznych w nas samych. Jak archetypowe postacie w micie,  w jakie się przeobrażamy w konkretnych sytuacjach. Ktoś zaatakowany błaznuje, albo staje się wojownikiem. Ktoś słysząc Wagnera czuje w sobie bohatera, magika albo władcę. Warto się temu przyjrzeć. Ja podziwiam cudowną ludzką kreatywność co stworzyła i muzykę i instrument do dzielenia się nią. Nawet jeśli ktoś chodzi na koncerty tylko dla wizerunku, albo dlatego, że wypada, zaszczepia w sobie wrażliwość, bo w murze swojej racjonalności coś tam jednak przecieka cienką strużką. Warto się czasem dla wewnętrznej czystości podelektować taką muzyką poważną, co nie zniknie po sezonie, czy dwóch z dzwonków naszych komórek i reklam lodów w telewizji. Ale trzeba się na nią otworzyć, jak na swoje wnętrze i przygotować, że zdejmie z nas nie jedną maskę, jaką wytworzyliśmy. Potem jednak, kiedy przepłynie jej oczyszczająca fala, staniemy się wrażliwsi w aspektach, o jakich nawet nie pomyślelibyśmy, zanim do nas dotarła. W każdym razie, ja się potrafię podłączyć do jej źródła i zasilić dobrą energią, jaką we mnie wzmaga. Mam swoje sentymentalne, radosne i dzikie utwory, do których sięgam, jak mam zły dzień, albo czuję focha w pobliżu. Przy pewnych nogi mi same tańczą, a przy innych leję łzy, bo każda emocja podkreśla wagę chwili, a ja chcę wyraźnie smakować życie. Bo życie jest niebanalne, kiedy je zasila taka wielobarwna, wielowymiarowa muzyka. Im jestem starsza tym głębiej schodzę w pewnym sensie z gustami muzycznymi. Tym więcej w niej odnajduję. Na pewnej konferencji po koncercie organowym, spontanicznie wybitny wirtuoz zagrał na XVII-wiecznych organach fragment muzyki z filmu „Misja”. Płakałam, takie to było piękne. Kolega siedzący obok mnie się wzruszył, a parę lat później na kolejnej konferencji usiadł obok mnie na koncercie z chusteczkami, jak prawdziwy dżentelmen. Wspólne przeżywanie nas wyzwala do jedności, do pokonywania barier inności, indywidualności. Muzyka filmowa jest dla mnie przedłużeniem muzyki klasycznej, dlatego kiedy jadę samochodem słucham radio RMF Classic. Tam wszystko znajdę w jednym miejscu. I Gladiatora z Lisą Gerrard  i Bolero Ravela. Nie każdy utwór mnie otwiera na przeżywanie, ale szanuję wielość stylów i odwagę w kontynuowaniu trudnego dzieła. Wlewania muzyki do naszych serc. A prawdę mówiąc, kiedy się nad tym zastanawiam, to onieśmiela mnie geniusz kompozytorów  szczególnie w dobie hamburgera i popkornu, kiedy popkultura wyparła muzykę poważną w jej wielobarwnych brzmieniach, za mur patosu, którego tak naprawdę nie ma. Dla tych co im muzyka klasyczna pachnie myszką pozostaje współczesna muzyka filmowa, skanalizowana wrażliwość muzyczna, gdzie nazwiska takie jak Hans Zimmer, Ennio Morricone i Krzysztof Komeda czy Penderecki są odpowiednikami Bacha, Schumanna, czy Vivaldiego kiedyś. I kiedy następnym razem zobaczysz w telewizji reklamę super auta, czekolady, luksusowych mebli, pewnie w tle usłyszysz starą sprawdzoną muzykę poważną w robocie przy marketingu sprzedażowym. Więc zamiast się dawać naciągać na przedmioty, których w większości wcale ci nie potrzeba, za pomocą skojarzeń z elegancją i wysublimowaniem, jakie ta muzyka podaje, pomyśl, czy ona sama nie jest warta usłyszenia. Nie jako tło, ale plan pierwszy. To co, na razie dość przekonywania. I tak nas wszystkich w gustach pogodzi  … mała czarna.