Zawsze kochałam tańczyć. Czułam jakbym odrywała się w tańcu od ziemi. W poprzednim życiu ponoć byłam tancerką, tak mi powiedziała Wróżka w lodziarni „Malinowej” blisko centrum stolicy. Czy tak, nie wiem, ale taniec mam we krwi. Nie chodzi o eleganckie, wystudiowane przemieszczenia ciała wytresowane na zajęciach dla baletmistrzyń wszelkiego sortu. Ja się poruszam nie patrząc co, i jak robię, i mam w nosie co inni myślą o moich poczynaniach. Z bardzo prostej przyczyny, kocham się zapomnieć, kiedy tańczę i, gdy w rytm kosmicznej muzyki zapala się we mnie ogień. Muzykę dowolną oswoję, od Beethovena po hip hop. Może za wyjątkiem dark metalu, bo mi ciarki przechodzą z niezrozumienia tej muzy. Ale pop, rock i reszta muzyki rusza mną, jak wiatr wierzbą, i się przemieniam. Zamykam czasem oczy, by łatwiej się temu oddać co płynie z centrum i, jak fala rozchodzi się po moim ciele. Nie chodzi tylko o rozluźnienie, o oddanie, swobodę i wyrażanie siebie. Czuję się jak nieskrępowane konwenansem dziecko siadające na podłodze w sali pełnej krzeseł między zachmurzonymi krytyką dorosłymi. Czuję się jakbym wszystkiemu uciekała z miłością do braku jakichkolwiek granic. Mój taniec za każdym razem jest inny, wyjątkowy, jak każda kolejna chwila. Kiedy tańczę nie martwię się o technikę, ozdobniki i to, na której nodze stoję, o to jak wyglądam i czy tańczę z kimś, czy sama. Tańczę kiedy tylko mogę, w domu, w pracy przy biurku z papierami, w samochodzie, w sposób ograniczony, ale jakżesz podkreślony prędkością, i w snach. I kiedy tańczę czuję, że nic mnie nie zatrzyma, wyzwala się we mnie taka siła, moc, potęga, nieważne jak to się nazywa. Wznoszę się i gubię wszystkie smutki, a ziemia ucieka mi spod nóg, albo to ja jej uciekam.
Bywają takie chwile, że wytańczam to co mnie boli, martwi, niepokoi i to działa jak kąpiel w Styksie, Rzece Zapomnienia. Świetnie mi to robi na duszę i kręgosłup. Nie boję się w tym tańcu przekraczać granic tzw. dobrego smaku. Moje biodra, uda, piersi wirują, a ja się śmieje w duchu, bo otwieram się na kobiecość mojego ciała, i gdyby ktoś zrobił zdjęcie w odpowiedniej chwili, moje oczy świeciłyby w mroku, jak starożytnej wiedźmie. Lubię tańczyć przy muzyce co mi się wdziera do duszy jak ocean i uderza falami rytmicznie w moje wnętrze. Podążam za przypływami i odpływami, wzniesieniami i powolnym opadaniem jak wprawny żeglarz, wzbijam się na falę i czuję, że wystarczy czuć w sobie radość z każdej takiej chwili, by tańczyć. Nawet jeśli wmawiasz sobie, że nie czujesz rytmu, pokochaj swój własny rytm w głowie i ruch ciała. Ciało potrzebuje tej chwili wytchnienia z rutyny codziennego poruszania, wstawania, chodzenia, siedzenia i pisania na klawiaturze. Taniec nas rozwija do nowej zdolności, przekraczania granic własnego ciała i patrzenia na świat nieco wyżej, z poziomu prawdziwej radości.