O miłości i cieszeniu się z życia


Jestem takim dziwnym, ale powszechnym przypadkiem człowieka, który uczy się, jak cieszyć się z życia. Nauczono mnie przez doświadczenie i obserwację, że życie jest ciężkie, a potem się umiera. Standard mojego pokolenia. I pokoleń wcześniej. Coraz częściej jednak wdziera się do mojej świadomości z poziomu uczuć, bo analitycznie już to rozłożyłam na części pierwsze, że życie jest cudem, który da się przeżywać w piękny i wrażliwy sposób, życie w każdej formie i ekspresji. Nawet tę codzienność, jak jazda samochodem. Stoję w korku co dzień i biadolę, ale nie ostatnio. Pomyślałam dziś, że zawsze się stresowałam jazdą do szkoły z dziećmi, tym tempem, mozołem, nie spóźnianiem się, latami. Teraz wiozę Syna i cieszę się z każdej chwili za kółkiem, bo kocham jeździć, nie ważne, że w tempie żółwia. Popijam kawę inkę i słucham muzyki, śpiewam, Syn ze mną rozmawia, albo gra na telefonie. Nie denerwuję się, nie popędzam wirtualnie korka, tylko chłonę to, co mogę z tego czuć dobrego. Parę dni temu spotkałam kierowcę autobusu miejskiego, który zatrzymał się na Bitwy Warszawskiej przed moim samochodem na sąsiednim pasie i otworzył okienko. W pierwszym odruchu pomyślałam: „Co się stało? Czyżby mi coś odpadło?”, ale byłam tak zrelaksowana, że w ogóle się nie przejęłam. I ten człowiek wyjrzał i pomachał do mnie przyjaźnie, a żeby tego było mało, wyjął lizak z napisem: „Uśmiechnij się!”, a z drugiej strony „Miłego dnia!” I tak staliśmy w korku przed moją pracą, około 9 rano i oboje śmialiśmy się do siebie machając. Kierowca autobusu, a taki nietypowy. Patrzył też na innych stojących kierowców, ale nie widziałam ani jednej zainteresowanej osoby. Szkoda. Taka gratka, jeśli człowiekowi stres od rana się spiętrza w drodze do pracy, czemu nie skorzystać z pomocy bezinteresownego człowieka, który nas rozśmiesza? Ja skorzystałam mimo, że nie byłam smutna, a pogodna i wypoczęta.

Myślę sobie, że co dzień zdarza się coś co nas wzmacnia, ale nie umiemy tego dostrzec. Nie umiemy się przestroić na branie szczęścia. To może być coś małego, jak dobra kawa, ulotnego jak zarys chmur na niebie, i niezwykłego do czego przywykliśmy, kiedy zbyt długo to mamy i nie dostrzegamy, że jest takie piękne. Jak dzieci śpiące przy naszym boku, uśmiechnięta rankiem żona, kolega w pracy pomagający zrestartować sensownie system, albo pani portierka, która odpowie: „Dzień dobry” z uśmiechem. Nie wymagajmy od życia więcej, tylko nauczmy się czerpać z tego co nam daje. Odkrywając na nowo to co piękne, choć stare, ograne nieco. Czasem to jest samotność, oddalenie, bo wtedy pojawia się przestrzeń, która jest potrzebna, a czasem tłum przyjaciół na imprezie i spontaniczny śmiech i taniec. Tylko od nas zależy czy cieszymy się życiem jakie mamy, czy nie więc, gdyby mnie spytać czy tęsknię do Lizbony i braku planu na jutro, odpowiem, że trochę, ale jutro zamierzam sobie zrobić wolne i popracować w domu, posprzątać, pogotować, porozmawiać z dziećmi i pocieszyć się tym, że żyję. A w następne dni, będę robić od nowa to co te dni przyniosą. Jeść, spać, gotować, stać pod gorącym prysznicem i śpiewać. Tyle i aż tyle. A jak przyjdzie pora, ostro popracować nad tym co się lubi. Najważniejsze jednak, że kiedy już samemu się nauczymy tak funkcjonować w wysokich wibracjach pozytywnych uczuć, to zadziała jak samograj i, co więcej, nauczą się tego chłonięcia szczęścia nasze własne dzieci, rodzina, bliscy i dalecy znajomi. I będą nas w tym wspierać na zasadzie synergii, … synergii szczęścia.