O miłości i poświęcaniu się

Wychowano mnie na dziecko grzeczne, układne, które chętnie odda zabawkę, niczego nie pragnie, nie ma potrzeb oprócz spełniania wymagań innych i żyje w poczuciu zakłopotania, po co właściwie jest na świecie. Moja matka całe swoje życie się poświęcała, tak jak cała jej żeńska linia. O tym poświęceniu wiecznie słyszałam. Wyrosło na cnotę większą niż miłość, bo dla wszystkich oczywiste było, że poświęcenie to droga do doskonałości. Tylko czyjej? Poświęcenie mojej matki okupione było poczuciem winy otoczenia, któremu wypominała niezaradność, ale nie umiała puścić sznurków swojego uzależnienia. Swoją drogą czcicielami poświęcenia są religie w skrzywionym obrazie: „Oddaj majątek, srebra i maybacha, a my ci załatwimy windę do nieba w pierwszej klasie.” To inny temat. Codzienne poświęcanie się więc wchłonęłam bardzo wcześnie. Dlatego, kiedy widziałam kogoś w potrzebne, po prostu nie mogłam się powstrzymać, żeby nie pomóc, często własnym kosztem. I oczywiście czułam brak symetrii w dawaniu z siebie, ale sądziłam, że tak jest dobrze. Jestem silniejsza, bardziej świadoma, więc podołam i na plecach wciągnę tego czy innego, skoro sam nie może. Do czasu.
Pewnego dnia poczułam, że lata takich poświęceń bez perspektywy na uwolnienie to za dużo, że prędzej sama się wyczerpię niż dojdę i dociągnę wszystko wokół. I stanęłam. A ziemia kręciła się nadal beze mnie. Potykała się wpadała we wściekłość, że mnie nie ma, że nie biegnę w popłochu, ale nie miała wyboru. Żyła. Ja się przyglądałam, jak spadają kolejne przekonania, że gdzieś w konkretnym miejscu jestem niezbędna i odpuszczałam. Szczególnie miejsca, gdzie być nie lubiłam, gdzie chłonęłam dużo jadowitego niespełnienia innych, którym pomagałam. Samo zatrzymanie kołowrotka zdarzeń pozwoliło mi na dystans. Przestałam czuć się odpowiedzialna za sprawy poza moją kompetencją, zbilansowałam sobie zyski i straty z kontaktu z poszczególnymi osobami, i jak brzytwą odcięłam te, co mnie obciążały, a inne przedefiniowałam tak, by czuć się wszędzie sobą. Zawsze o to dbałam, ale teraz nie dawałam więcej niż potrzeba. Nie wkręcałam się w życia innych z matczyną troską, ale z chłodnym okiem przyjaciela i mocnym ramieniem w odwodzie.
Poświęcanie ma też inna, ciemną stronę. Kiedy taki poświęcacz dostanie coś od człowieka, czuje się na tyle wyjątkowo, że wyolbrzymia to co dostał. W końcu tyle dał, a rzadko ktoś się odwdzięcza. Byłam przesadnie wdzięczna za skrawki, jakie otrzymywałam, ale i nie umiałam zważyć, że jestem cenna, że kontakt ze mną, moja postawa daje ludziom wiele dobrego i nie ceniłam dostatecznie siebie. Teraz nie rozdaję się jak kiedyś. Jestem otwarta, ale nie na każdego. Ludzie pazerni, chciwi, których kiedyś postrzegałam jak biedne zagubione dusze, nie najedzą się przy mnie. Szlaban.
Poświęcenie jako program nadal przerabiam względem dzieci. To najtrudniejsze w moim życiu, oddzielić co jest miłością i je wzmocni w przyszłości, a co poświęceniem, które je obarczy zależnością. Już takie skrajne sytuacje zależności widziałam. Nie chcę ich zafundować dzieciom. Dużo muszę sama odkryć bez właściwych wzorców z domu. Poświęcenie poprzednich pokoleń mojej matki wyłączam w moim pokoleniu. Poświęcenie tysięcy „Matek Polek”, o których się mówi z fałszywą czcią. Zamykam. W zamian za to daję wsparcie i zrozumienie, jakie procentuje w przyszłości do samodzielnego życia, bez obciążeń noszenia czyichś problemów na karku, szczególnie moich. Moje dzieci będą miały dość swoich do rozwiązania. Jak ja miałam i mam nadal.
Oswobodzenie z poświęcania nie oznacza wcale egoizmu. Ktoś, kto miał tak przechyloną szalę na niezdrowe poświęcanie zyskuje balans i jest bardziej zdrowy, zdrowo też podchodzi do życia. Trochę jak w tangu, jak partnerka za dużo potrafi i zawsze ratuje partnera z jego niezdarności, to jak ten partner ma się nauczyć, jak dobrze prowadzić? Toteż ja pozwalam się ludziom uczyć samodzielnie przy mnie, ale i beze mnie. I to się naprawdę sprawdza.
Zrzucając ten balast, program na wyczerpanie moich baterii życiowych pojęłam, jak mocno umiem pomóc wskazując tylko, bez wchodzenia w czyjeś buty, przejmowania się jego sytuacją, bez niańczenia. Perspektywa jaką zyskałam jest może i chłodna w stosunku do poprzedniego zaangażowania, ale o wiele bardziej konstruktywna i tak mnie nie spala, jak ta pierwsza, jaką stosowałam instynktownie. Patrzę na ludzi jaśniej, pogodniej i tak jest chyba lepiej im pomagać, niż zmagać się za nich z rzeczami, jakie sami rozwiązać muszą prędzej czy później. W końcu też nauczyłam się prosić o pomoc, bo ktoś tak przeładowany poświęceniem nie chce skazywać na własny los innych i nie prosi. Więc już proszę, kiedy muszę, nie martwię się czy wypada. Każdy może odmówić. Ja też odmawiam, nie walcząc ze sobą. Zwyczajnie. Bo mój czas, moja energia są cenne, jak czas i energia każdego człowieka, którego życie splata się ze mną i ucieka. Warto tę energię zużywać na to co nam sprzyja, nam wszystkim w harmonijnym współistnieniu. Dawaniu i braniu, w wymianie, która prowadzi do naszych celów.