W tym roku nie obchodzę właściwie Świąt Wielkanocnych. Tak się złożyło w moim przypadku, ale też wybrałam nieudawanie, że się w tym odnajduję. Trzy lata temu wystąpiłam z kościoła katolickiego, złożyłam podanie, mam pieczątkę, że przyjęto, ale decyzji, że kościół odnotował moje odejście nie otrzymałam nigdy. Może powinnam pójść do kurii i tam poprosić, jak w każdym innym urzędzie, zapłacić za rozpatrzenie prośby, za znaczek skarbowy, albo zgodnie z modłą kościoła wyklęczeć, i wtedy dostałabym to, o co proszę, potwierdzenie łaskawej zgody na odejście. Można również powiedzieć, po co mi to w ogóle? Było mi to wewnętrznie bardzo potrzebne, aby nie istnieć na liście osób przynależących, jeśli nie przynależę ani duchowo, ani fizycznie, ani rozumem, ani sercem. Księdzu w parafii powiedziałam, zgodnie z prawdą, że nie jestem antyklerykalna a aklerykalna i areligijna w ogóle. Nie interesuje mnie żaden związek wyznaniowy, nie czuję przynależności choć rozumiem, że ludzie chcą gdzieś należeć, bo takie mają potrzeby i to jest zupełnie zrozumiały mechanizm. Wolimy czuć się częścią czegoś niż odizolowani, sami.
Prawdziwych chrześcijan poznałam wielu i nie mam absolutnie żadnych zastrzeżeń do ich wiary i postawy. Wiary nie da się zmierzyć, pojąć umysłem, nauczyć na wieloletnim kursie w szkole, czego dowodem są zlaicyzowane pokolenia pookrągłostołowe. Jakoś nikt tego nie chce zauważyć, ale też podważyć nie umie. Wiara albo jest albo nie, nie siedzi w rozumie a w sercu. Zerojedynkowo, nikt jej nie wpoi w połowie. W domu można tylko wytresować do obrzędu, ale jeśli jednostka nie ma wiary, zwyczajnie się dostosowuje. Ja się wystosowałam, bo nie mogłam udawać. Tak mam. To, że mnie traktowano jako katoliczkę było dla mnie jak kamień w bucie. Zostawiłam ten kamień na podjeździe w parafii i teraz, jak to mówi moja znajoma, cudowna chrześcijanka prosto z serca, grzech jest już po stronie tych, co zaniedbali rozpatrzenie do końca mojej sprawy.
Nie znoszę kłamstwa, obłudy, fałszywych ludzi, którzy wycierają sobie usta Bogiem i wiarą, a nienawidzą tak mocno, że zaślepieni w nietolerancji atakują innych. Taki niestety widzę i dzisiejszy kościół katolicki i inne kościoły, mojżeszowy, proroka Mahometa. To, że Boga chce się ująć w zasady odpowiedniego ubrania w świątyni, w jedzenie czy niejedzenie potraw, klękanie, modlitwy i rytuały, okraszone doskonałą sposobnością na biznes kwitnący z wyrzutów sumienia jednostek, to jeszcze nie jest tak przygnębiające, jak fanatyzm nawracania wszystkich na swoją modłę i wykluczania tych, co się nie podporządkowali. Jestem poza nawiasem takich postaw i działań, formalnie, bo się wypisałam i mentalnie, bo mi to nie odpowiada, żeby innym narzucać, jak mają żyć.
Jest we mnie paradoksalnie wiele z wartości chrześcijaństwa: współczucie, miłość i prawda. Prawda mnie wyzwala, miłość mnie prowadzi, ze współczuciem widzę otaczający mnie świat i ludzi. Ludzi słabych, silnych, poukładanych i zagubionych, wolących proste zasady wpojone, zapożyczone, rzadko własne, rzadko przemyślane i uczciwie przyjęte w zgodzie ze sobą, raczej dla wygody. Takich ludzi łatwo prowadzić nawet nad przepaść absurdu, zagłady, nienawiści, nietolerancji.
Jako ludzie mamy wolną wolę, dar od Boga każdej religii i niezależnie gdzie, i z kim przebywamy możemy albo się wywyższyć przynależnością do swojego religijnego stada, albo otworzyć na różnorodność w szacunku do innych. Dopóki ci inni nie zmuszają nas do przestrzegania swoich zasad, możemy się nimi nie martwić, możemy im dać żyć jak chcą, jak wybrali.
Może to moja własna utopia, ale wiem, że kiedyś będziemy po prostu ludźmi, nie kato, ewango, islamo, greko, pastafarianami, ale ludźmi. Wierzę w mojej osobistej religii, że kiedyś wszystkie podziały weźmie jakiś uniwersalny Szatan i z miłością je spali w kominku przy fajce dla ogrzania kopyt. Tego Wam wszystkim życzę z głębi serca niepokornego apostaty, z okazji pięknego, sięgającego czasów pogańskich święta odrodzenia, przemiany i przezwyciężenia śmierci i niemocy – Świąt Wielkanocnych.