Jestem wdzięczna za to co mam i kim jestem. To ważne, aby coś takiego czasem sobie powiedzieć z głębi serca. To wzmacnia ostatecznie fundamenty naszego istnienia. Wdzięczność za zdrowe ciało, bolid do przenoszenia miedzy punktami w drodze przez życie, za umysł co rodzi myśli i snuje dobre skojarzenia, za serce co umie kochać bez zaborczego pierścienia i zawiści. Jestem wdzięczna za Dzieci i Mojego Męża, za wytrwałość i próby na krętej drodze zwanej życiem, za rodzinę, za Moje Ciotki, czarodziejki roześmiane, które z Moją Mamą śpiewają śmiechem w kuchni u Mojej Babci i oczyszczają przestrzeń ze smutków. Za Wujów pełnych wesołej buty i pokory jednocześnie przed tym śmiechem tak niepustym i pełnym życia, jak czereśnie latem. Za Moje Siostry i Braci, dzieciństwo słodko-gorzkie a czasem gorzko-słodkie, co mnie nauczyło widzieć ludzkie cierpienia i lęki, ale i to co ważne w obliczu codzienności, za minimalizm i kreatywność wzięte od rodziców. Za ciepło w ścianach mojego domu, za Przyjaciół tak rożnych i tak wspaniałych, jak wielcy przewodnicy duchowi uniwersalnej religii tolerancji, za sens, jaki czuje w sobie w każdej chwili, za trwałość i zmiany jakie obserwuję we wszystkim, kiedy sunę w czasie. Za to, ze piszę, ale też za zatrucie od ludzi zawistnych, dzięki którym włączał mi się mój system immunologiczny do walki o własną prawdę i za gigantyczną ilość miłości od tak wielu istnień. Za całość scenariusza życia, za lekcje, za pogardę, za wspaniałomyślność niepamięci i uczucie przemijania najczystszej próby.
Moja Córka powiedziała mi niedawno, ze miłość w naszym wymiarze jest rozszczepiona, jak białe światło po przejściu przez pryzmat, rozpięta na wielu kolorach, od czerwieni po fiolet. Każdy z kolorów to inny rodzaj tego uczucia, inna manifestacja miłości. Kiedy czujemy w świecie miłość pochodzi ona z rożnych źródeł, jak miłość od i do dzieci, rodziców, przyjaciół, zwierząt, kochanków, muzyki, sztuki, piękna itd. Każda jest inna, ale kompletuje się w całość. Kiedy każdy kolor wyświetla się w nas mocno, mamy szanse zintegrować je w biel, pełnię. Kochając to co nas otacza, akceptując to co przychodzi możemy sięgnąć do najpełniejszego uczucia miłości, do światłości, jaką osiągają pełni mocy ludzie łagodni, cisi i pokorni, ale jednocześnie zwyczajnie pogodni. Nie szaleni szamani naszych czasów zapięci w systemy religijne, albo charyzmatyczni kombinatorzy rozwojów duchowych wszelkiej maści. Prosta miłość do podstawowych istnień. Wystarczy kochać to co się robi, kim się jest i całe swoje otoczenie. Rolnik krowy, lotnik samoloty, fizyk rozpad atomowy, nauczyciel uczenie, sędzia sądzenie, starzec starość, matka i ojciec dziecko. Znaleźć w sobie ten rdzeń człowieczeństwa, nic więcej. Dawać sobie jasność akceptacji i postaw. Szacunek dla odmienności i zrozumienie. Może jest tak, że każde uczucie wyższe to miłość w jakiejś postaci? Współczucie, akceptacja, serdeczność, wyrozumiałość, radość. Inne kolory miłości. Inne częstotliwości fali, inne tempa bicia serca. Pełnia. I za to też jestem wdzięczna, że mogę to widzieć, i rozumieć jak należy.
Wdzięczność to siła. Moja przyjaciółka, po latach w ciemności, dzięki wdzięczności jaką w sobie rozpaliła, poczuła w sercu ciepło i ogarnął ja spokój po latach depresji. Bo zauważyła, że miłość trwale przychodzi do tych, co są wdzięczni. I będąc matematykiem wysnuję na koniec porównanie, że miłość jest wprost proporcjonalna do wdzięczności i, cóż … odwrotnie proporcjonalna do pragnień.