Życie nie jest po to, by się za wszelką cenę umozolić tym, że się żyje. Życie, kiedy jest się pełną siebie istotą, toczy się samo, bez wysiłku, bez zaciskania pętli na szyi, bez pośpiechu i ambicji do jeszcze większego tempa. Takie życie można osiągnąć tylko w jeden sposób, znajdując w sobie pełnię człowieczeństwa. Bez pełni, zawsze będzie jakiś niedostatek wywołujący niepokój i dążenie do jego zapełnienia z zewnątrz, a to pracą zawodową i stanowiskami, a to pieniędzmi, a to kochankami, a to głaskami od innych. Warto więc się obserwować, gdzie mamy braki w miłości własnej i łatać te braki. Dlaczego łatać? Bo dziury w nas samych prowadzą do cierpienia. Taka dziura mówi: „Nie mam” i cierpimy. A to dlatego, że ktoś odszedł i nas nie kocha, a to dlatego, że kolega ma więcej i awansował, a to dlatego, że dziecko w szkole się nie interesuje fizyką jądrową, albo archeologią itd. Te nasze braki w miłości własnej i pożądanie zapełnienia doprowadzają do poczucia nieszczęścia, a nieszczęście jest rodzajem zniewolenia. Zamknięcia na piękno, na miłość do świata, na łagodność, gdy nas szarpie głód czegoś trudno wylądować spokojnie w swoim życiu i ciele, i nie usiłować więcej, i więcej pozyskać z otoczenia. Ono daje. Ludzie dają miłość, ale my chcemy często na własność ją zagarnąć i schować. Tymczasem miłość jest jak ptak, piękny i prawdziwy kiedy lata swobodnie. Chcemy spełnienia ambicji zawodowych i siedzimy w pracy dzień i noc nie pamiętając ostatecznie po co to robimy. Albo łapiemy się za rozwój i na siłę wyrabiamy kolejne kursy, spotkania, terapie, objawienia i sesje motywacyjne. Wszystkie te narzędzia są potrzebne, kiedy wiemy, jaka w nas samych jest przestrzeń. I z sensem ją zapełniamy sobą w najlepszej postaci, nie kolejną maską „super alter ego”, jaką tworzymy, żeby ambitnie brylować.
Ja się czasem chowam, kiedy widzę, jak świat zewnętrzny przyciska mnie do realizacji i patrzę na siebie od wewnątrz, czy to jest to czego chcę, czy to czego chce ode mnie moje ego. Staram się nie dać złapać na takie ego pułapki, które prowadzą do marnowania mojej energii na realizację programów spełnienia ambicji, często nie moich a wdrukowanych w dzieciństwie. Z takich programów najtrudniej wyjść, opierają się na podstawie miłości rodziców do nas, na jakości tej miłości. Musimy wyjść z tego paradygmatu, że miłość rodziców jest naszym korzeniem. To trudne, ale możliwe. Ja się uwolniłam i powiem wam, miłość jaką czuję do rodziców, do ludzi jest teraz taka prawdziwa, jak nigdy nie była. Ambicje i braki widzę wyraźniej i przyjmuję je jak przyjazne wskazówki, gdzie zalepić plastrem, gdzie zamurować, a gdzie maznąć piękne graffiti. Nie wchodzę więc do sfer, gdzie chodzi tylko o ambicje i ich spełnienie. Trzymam się z dala też od sfer, gdzie wypływa tzw. poświęcenie, to kolejny program, jaki warto opisać. Życie w prostocie wyborów daje nam sposobność do poznania rzeczy takimi, jakie są. Jeśli więc ktoś działa wyłącznie, by się sprawdzić w coraz większej presji zewnętrznej, sam siebie okrada z chwil szczęścia. Ten kto się wspina, bo ma taką wewnętrzną, nieprawdopodobną chęć do tego wspinania, buduje w sobie piękny finał. Dlatego nie wszystkim pisane jest zdobycie góry, botanik z miłością zabłądzi po drodze badając okoliczne paprocie, a wspinacz nie dostrzeże piękna jego pasji, pędząc czym prędzej ku szczytowi. Warto wiedzieć kim się jest i co warto robić. Albo czego nie warto. To podstawa. Realizacja dzieje się potem sama, kiedy dobrze określimy cele i wykluczymy ambicje z zewnątrz, jako motywację i zastąpimy ją autentyczną pasją na życie i swoją w nim realizację.