Koza na drzewie

Wychodzę na spacery w dobrze znanym mi kierunku. Jedną drogą prowadzącą do zwalonego drzewa. To około sześć kilometrów w obie strony. Zdobywam drzewo i wracam. Co jakiś czas, bez harmonogramu i bez napinki, żeby koniecznie odbyć ten spacer. Tydzień temu była piękna, rozmoczona temperaturą i słońcem pogoda. Polną, szeroką drogą doszłam do drzewa omijając kałuże. Nie umiałam ich tak cudnie wykorzystać, jak jeżdżące po tej drodze rozpędzone samochody wzbijające pióropusze brunatnej wody. Doszłam do pnia, pogłaskałam go witając się i weszłam. Pień główny jest na wysokości dwóch metrów. Stanęłam na nim oglądając nizinną mazowiecką okolicę w pełnym, południowym słońcu. Wspięłam się wyżej zostawiając kurtkę na złamanej gałęzi i usiadłam na wilgotnym pniu. Niebo było magiczne. Nie zrobiłam zdjęć, ale ponieważ życzenia płynące prosto z serca się spełniają, tego dnia na fb przyjaciółka zamieściła piękne obrazy nieba wykonane swoim aparatem. To czego pragniesz się spełnia, choć często inną drogą niż planujesz.

Długo siedziałam na drzewie i cieszyłam się słońcem. Niewiele osób przechodziło pobliską drogą, nie miało to dla mnie żadnego znaczenia. Zrobiłam kilka pozycji jogowych na pniu, takich, jakie da się wykonać w górskich butach z grubą podeszwą, a potem włączyłam muzykę głośniej w słuchawkach i odtańczyłam na wysokości taniec ze stopami w pełnym kontakcie z podłożem i uwolnionym muzyką ciałem.

Koza, taka jak ja, jest bardzo ziemska, stąd moja silna potrzeba kontaktu z podłożem, ze zrozumieniem i czuciem, gdzie i dlaczego jestem. Nie czuję się komfortowo kiedy coś lub ktoś mnie zaskakuje, wybiegam w przód, żeby przewidzieć sytuacje i zagwarantować bliskim mi ludziom jak największy komfort. W moim horoskopie jednak tkwi Wodnik oprócz Koziorożca. To silny wpływ powietrza, dlatego nie zaspokaja mnie sama ziemia, muszę się od niej czasem oderwać żeby czuć ruch, dynamikę, zmienność. Czyli życie wewnątrz siebie. Znalazłam idealny stan do pogodzenia tych dwóch żywiołów we mnie. Wchodzę na drzewo, które jest mocno osadzone w ziemi i chwytam powietrze.

Był taki czas, kiedy czułam się zmuszona do życie wbrew sobie tylko przy ziemi. Nie pozwalałam sobie na takie ekscesy jak brykanie po drzewach. Byłam poważna, ustatkowana, ułożona, przewidywalna i zmęczona swoją egzystencją. Teraz brykam i myślę, że moim dzieciom moja powaga wcale nie służyła tak, jak sądziłam. Wolą taką mnie, jaka teraz zaskakuje ich wspinaniem się na drzewa, brykaniem i nie przejmowaniem się zupełnie dowolną opinią innych ludzi.

Kiedy przypominam sobie swoje dzieciństwo, wchodziłam z pasją na drzewa od momentu, kiedy tylko mogłam sięgnąć jakich gałęzi, co by mnie uniosły. Wspinałam się tak daleko, wysoko, na ile się dało i siedząc na wątłej gałęzi, huśtana wiatrem czułam niezwykłą wolność. Nie miałam odpowiedzi na pytania, dlaczego i po co wchodzę, akceptując, że są na tym świecie rzeczy, jakich natury zupełnie nie rozumiemy a jednak żyjemy w nich w pełni zadowoleni. Wchodziłam na drzewa nie przejmując się sensem tego co robię i delektowałam się do syta.

Jakiś czas temu weszłam na wysokość 8miu metrów na sosnę u znajomych w ogrodzie. Prościzna, gałęzie równomiernie rozłożone wzdłuż pnia, żaden dwumian Newtona, albo akrobacja cyrkowo-wspinaczkowa. Schodek za schodkiem, coraz wyżej. Kiedy siadam na wysokości, a gałęzie są cienkie i z delikatnym trzaskiem przyjmują moją wagę, rozkładam się wygodnie i pozwalam drzewu mnie nieść, jakbym stawała się gigantycznym liściem, albo szyszką. Adaptuję się. Czuję wtedy zapachy drzewa, żywicy, igieł, albo kory i wtapiam się, a jednocześnie wiem, że jestem odrębną istotą, całkiem odmiennym gatunkiem, który niesiony z wyrozumiałością wielowiekowego drzewa korzysta z gościny na wysokościach.

Może byłam Elfem w poprzednim wcieleniu? Wcale bym się nie zdziwiła. Dziś, w wilgotnym, zimnym powietrzu doszłam do drzewa i je pogładziłam po pniu, jak zazwyczaj. Nauczyłam się rozmawiać z moim drzewem. Mówić do niego i czasem mam wrażenie, że mi odpowiada, że jeszcze śpi, że odpoczywa, że ktoś przyszedł i uciął mu gałęzie, że ono zgadza się na każdą interwencję ze strony sił, na jakie nie ma wpływu, że kiedyś się zwaliło, ale przystosowało się, że wzniosło koronę w niebo po zwaleniu i trwa, że bierze rzeczywistość, pogodę, ludzi zostawiających pod nim butelki, mnie wchodzącą na pień i wszystko inne, co w życiu takiego drzewa się zdarza, bez sprzeciwu, bez walki, bez odwetu, z poszanowaniem własnych ograniczeń i prawa innych istot do wyrażania siebie. „Oby nikt nie pragnął go zniszczyć”- pomyślałam, bo na to też nie mogłoby nic odpowiedzieć. Wszak nikt go być może nie słucha, oprócz mnie.

Kiedyś weszłam na to drzewo z córką. Pokazała mi, że można zejść z niego inną drogą. Od tego są dzieci, żeby pokazywać coś nowego, coś czego sami nie umiemy zobaczyć. Martwiła się, że spadnę, ale ja na tym drzewie czuję się jak u siebie. Leży nad strumieniem, korzeń tkwi w ziemi, gałęzie muskają powietrze sięgając nieba. A ognista gwiazda oświetla je w słonecznie dni. Wszystkie żywioły w jednym. Nawet eter, którym płynie energia życiowa od dostojnego w swojej wielkości przyjaciela moich spacerów, bo kiedy posiedzę na nim, czuję się oczyszczona, spokojna, swojska.

Mijałam to drzewo wiele razy i nie zwracałam na nie uwagi, aż przyszedł dzień, że stało mi się bliższe niż piękne widoki zagraniczne, egzotyczne i piękne wytwory architektury, myśli ludzkiej. Zobaczyłam piękno jego prostoty, symboliki powstawania z popiołów i siły przetrwania. Odwiedzam je, kiedy chcę, kiedy mam siłę, albo właśnie mi jej brak. I kiedy wchodzę, Koza czeka spokojnie pod drzewem na mój powrót z krainy, jaka nie mieści się pod tą szerokością ani długością geograficzną. Z miejsca w innym punkcie przestrzenni, innym czasie. Skubie sobie trawę nad kanałkiem albo tarza się w rzadkich, wysokich i piaszczystych starych wydmach Wisły, która pewnikiem tutaj była, zostawiając białe piaski na łąkach.

Wiem, że na tę chwilę odwiedzanie drzewa mi służy, ale nie zamierzam bronić go przed czasem, przykuwać się, by go nie wycięli, stawiać mu pnia w pionie, żeby rosło „jak powinno”. Jest takie, jakie jest i na ten moment zupełnie na miejscu w moim życiu. Doceniam szorstkość jego kory, ale nie wiem, czy za miesiąc będę chciała je odwiedzić. Nie mam do niego sentymentu, a wdzięczność, że w tej chwili istnieje i mogę do niego dojść w sensownym czasie i poprzebywać w jego przestrzeni, w towarzystwie jego gałęzi.

– Jak odejdzie, w ten czy inny sposób, zrobi się miejsce na coś nowego – mówi Koza kiedy Ją pytam – bo wszystko odchodzi, żeby zrobić miejsce na nowe, z czym możemy się mierzyć. Na tym polega życie, żeby je brać z pochyłości pnia w pełnym słońcu z uwagą na kroki przy wchodzeniu i zeskakiwaniu, bez oczekiwań, że nazajutrz wszystko będzie takie samo. Nie będzie, po to, żeby można było sięgać dalej w tej przestrzeni, spotykając coś nowego, co za rogiem, gotowe czeka już na spotkanie.

Dlatego cieszę się tym drzewem teraz, ale nie rozsiadam się na nim z myślą „po wsze czasy”. Kiedyś coś innego znajdę, albo to coś mnie znajdzie, a moja ciekawskość już się cieszy na to odkrywanie.

Odpowiedź na polemikę

Panie Tomaszu, ten wpis zainicjowała seria kluczowych pytań, jakie Pan postawił, w swoim komentarzu, a jakie poniżej zacytowałam. Odniosę się do nich, z pewną elastycznością, po kolei. Ponieważ temat jest drażliwy dla wielu osób i grup społecznych proponuję, aby oprzeć się na analizie problemów, jakie Pan podniósł, bazując na faktach.

Ładnie to się czyta (ostatnio trochę zacząłem przeglądać Pani blog i często mam podobne zdanie), ale problem jest taki, że w przypadku aborcji prawo do realizacji wolnej woli jednego człowieka jest odebraniem prawa do życia drugiego człowieka.”

Zacznijmy od bardzo fundamentalnego pytania, kiedy zaczyna się człowiek, którego życie rozpatrujemy. Wszystkie obecnie stawiane definicje początku i końca człowieka oparte są na przekonaniach, nie faktach, bo tych nie znamy, nie umiemy jednoznacznie określić, a co za tym idzie, bazują na ideologii, czyli bardzo subiektywnym, choć bywa, że powszechnym, ujęciu rzeczywistości. Faktem zatem jest to, że nie wiemy w oparciu o obiektywne badania naukowe/filozoficzne/ideologiczne/kulturowe, kiedy zaczyna się człowiek, nie ustaliliśmy tego, niewiele wiemy na temat powstawania jego świadomości, ale dla różnych koncepcji/interesów/pragnień/ludzi przyjmujemy subiektywnie jakiś moment. Możemy co najwyżej określić z dość powszechnie przyjętą społeczną zgodą, kiedy najpóźniej się zaczyna, czyli w momencie porodu. Jeśli coś z założenia nie jest dobrze określone, trudno to oceniać/weryfikować i bazować na takim założeniu w dalszej analizie.

Na potrzeby własne uważam, że człowiek zaczyna się wtedy, kiedy osoba, jaka go nosi, myśli o nim jak o człowieku. Paradoksalnie, wiele kobiet bardzo wcześnie zaczyna czuć, że płód jaki w niej mieszka to osoba. Przypuszczam, że gdyby zrobiono takie badania, większość z nich tak by swoje nieukształtowane i niesamodzielne płody określiła. To, że wybierają ich nieurodzenie wynika z wielkiego lęku o swoje życie, niezależnie od tego, jak my patrzymy na ich problemy i czy uważamy je za obiektywnie ciężkie np. problemy ekonomiczne wychowania dziecka w naszym społeczeństwie, stygmatyzacja społeczna, problemy psychiczne. Ponieważ nie podejmiemy się za nie wychowywać tych dzieci (tu zakładam, że Pan się również nie planuje podjąć), nie powinniśmy decydować, potępiać, oceniać ich wyborów.

Czy wolna wola jest nad wszystkimi innymi prawami? Chyba po to są te wszystkie regulacje prawne, żeby w swojej wolnej woli człowiek nie rozpędził się tak, by ograniczać prawa innych.

Wolna wola, niezależnie od tego, czy się na to zgadzamy czy nie, jest faktycznie ponad wszelkimi regulacjami, w tym prawnymi, bo to my dokonujemy wyborów. To jest fakt, że człowiek sam wybiera, biorąc pod uwagę stan jaki zastaje. Nawet jeśli prawo zabrania mu czegoś, jak jeżdżenia bez prawa jazdy. Za swój wybór ponosi odpowiedzialność, bo z każdym wyborem wiążą się konsekwencje, również prawne, te które jesteśmy w stanie przewidzieć i te, których nie możemy przewidzieć, bo nie pozwala nam na to stan naszej wiedzy, warunki w jakich żyjemy, a i tak wszystkie te konsekwencje ponosimy. Żadne prawo nie zabezpieczy nas przed zagrożeniem, że nie będziemy mogli wyrazić swojej woli, że ktoś nas okradnie, albo zabije. Prewencja prawa nie istnieje, bo ono działa zawsze po czasie. Regulacje prawne wynikają z tego, czego sobie nie życzymy, ale niczemu nie przeciwdziałają, oprócz wyrażenia naszej woli, czyli sztucznego poczucia bezpieczeństwa. Gdyby prawo miało charakter dialogu, a nie kary, miałoby sens społeczny, wpływałoby na odpowiedzialność obywateli. Proszę zauważyć, że podnoszenie kar za konkretne przestępstwa nie zmniejsza ich występowania, często jest wyrazem frustracji organów państwa, że wciąż się coś takiego, jak np. rozbój, zdarza. Zwiększenie świadomości za co, jako człowiek, jest się odpowiedzialnym, może znacznie zmienić stosunek człowieka do świata. (Tu długi temat edukacji …) Regulacje to życzenia, aby nie krzywdzić innych istot intencjonalnie, bo można to zrobić nieświadomie, można też w wyniku nieprzewidzianych wypadków doprowadzić do czyjejś śmierci. Wychowywanie w kulturze odpowiedzialności za siebie, nie kary, spowodowałoby, że prawo byłoby zapisem zasad społecznego dialogu, a nie widmem szubienicy, która nie rozwiązuje niczyjego problemu, ani ofiary, ani kata.

Czy są te regulacje potrzebne? W pewnym momencie pisze Pani, że zniesienie kary za morderstwo nie spowoduje, że ludzie zaczną się masowo zabijać. Zgoda – ale to będzie również efekt tego, że wychowali się w świadomości, że jest to karane, a więc złe. W każdym chyba społeczeństwie, najbardziej nawet prymitywnym, są jakieś regulacje. Zostawianie wszystkiego wolnej woli i sumieniu brzmi bardzo idealistycznie i nie wiem czy się gdziekolwiek może sprawdzić.

Nie wychowano mnie w strachu przed kodeksem karnym, ani nikt karą mi nie wpoił, że nie wolno zabijać/krzywdzić. Wiem to, bo czuję, a moje współodczuwanie innych pozwala mi wybrać ich niekrzywdzenie z innych pobudek niż strach przed karą. Inna sprawa, że kiedy ktoś zagroziłby mi śmiercią z pewnością bym się broniła, bo przede wszystkim jestem odpowiedzialna za własne życie, nie spodziewając się ochrony od prawa, czy instytucji po fakcie, czyli w odwecie, a obecne prawo i jego egzekwowanie ma przede wszystkim taki wydźwięk.

Przekonanie, że nigdy nie wolno nikogo krzywdzić może co więcej poczynić szkody, kiedy ludzie, z obawy o innych, albo przed karą, nie bronią asertywnie swojej nietykalności. Odpowiedzialność za siebie, a nie poleganie na prawie, pozwala widzieć sytuacje w chwili, w jakiej się ona dzieje, w prawdzie. Żadne regulacje prawne nie zmienią stosunków społecznych, sami je kształtujemy codziennym zachowaniem. Wyjątkowe sytuacje podlegające pod prawo karne mają moim zdaniem mniejszy wpływ na naszą codzienność niż to, co się dzieje między ludźmi w autobusie, w sklepie, urzędzie, szkole, na ulicy. Tam się nabywa kluczowych doświadczeń i kompetencji do współżycia z innymi. Świadome poruszanie się w codzienności jest bardzo ważne i tego należy uczyć. (Znów edukacja …)

„A jeśli już zgodzimy się, że regulacje są potrzebne, to czemu mamy rozróżniać morderstwo dorosłego, dziecka czy nienarodzonego dziecka? To są wszystko ludzie z takim samym prawem do życia.

Regulacje kształtują się jako wypadkowa różnych przekonań/interesów (tu kolejny długi temat …). Nie uważam żeby były potrzebne w społeczeństwie, które świadomie wybiera swoje istnienie. Nie jesteśmy na razie takim świadomym społeczeństwem, ale piszę o odpowiedzialności i wolnej woli, bo mam wielką nadzieję, że zbliżamy się do takiego pojmowania swojego miejsca na ziemi, jako dojrzałych, odpowiedzialnych jednostek. Piszę również po to, aby każdy mógł się zastanowić, czemu ma pokusę ukarania innych za coś, co mu się nie podoba, albo czego się boi. Morderstwa mają różną historię, tak samo aborcja. Rozpatrzenie tego czynu w charakterze konsekwentnego ciągu zdarzeń, percepcji tego, kto jej dokonuje, ze współczuciem a nie strachem, to nasza przyszłość jako ludzi. Zabranianie, karanie, wywoływanie w innych poczucia winy, bierze się z ludzkiej nieświadomości czego się sami na swoim podwórku boimy, a to najtrudniej zobaczyć. Wielu z tych broniących życia nienarodzonego, boi się przekroczenia zasad wykreowanych przez religijne autorytety, uważając, że czegoś się trzeba trzymać, najlepiej wszystkiego co określiła dana religia, niezależnie od ewolucji naszej zbiorowej świadomości. Wysuwa się tutaj strach utraty kontroli nad światem, kontroli nad ludźmi, nad ich świadomością, a jak się nie da, bo przecież się nie da ograniczyć ludzkiej myśli, to nad ciałem. Życie ludzkie, płodu, niepełnosprawność traktowane są tutaj instrumentalnie. Prawdziwie świadomy człowiek nie ocenia innego nawet w obliczu ciężkiego przewinienia w jego kodeksie zasad postępowania, ale szuka rozwiązań zapobiegania ich występowaniu. Nie o to chodzi, aby po fakcie karać, ale świadomie zapobiegać. Gdyby cała ta społeczna energia dyskusji czy płód to dziecko, przeszła na pomysły jak zapobiec takim wyborom, nie byłoby tyle walki i na próżno kruszonych kopii. Może z dobrą wolą usiedlibyśmy do stołu przy herbacie i zaczęli się zastanawiać jak zapobiegać niechcianym ciążom, jak pomagać w wyborach kobietom w trudnej sytuacji, jak wesprzeć ojców i matki. I to byłoby prawdziwe miłosierdzie i wsparcie, prawdziwa ochrona życia narodzonego, nienarodzonego, chorego, zdrowego, społecznego. To by faktycznie było prawdziwe, świadome człowieczeństwo.

Czemu Koza się dziwi?

– Ludzie są dziwni … – powiedziała Koza przesuwając się bliżej kaloryfera. Zmarzłyśmy odbierając samochód z warsztatu. Śnieg piękny, ale mokry i nieszczególnie przyjemny, jak się dwadzieścia minut czeka na autobus na przystanku.

– Czemu? – spytałam niezbyt zainteresowana odpowiedzią.

– Kiedy zwierzę jest głodne – je, śpiące – śpi, złe – warczy – mlasnęła dla podkreślenia wagi swoich słów – a człowiek na odwrót.

– To znaczy?

– Jak jest głodny, to leci do łazienki sprawdzić czy ma wystający brzuch i się waży. Jak jest śpiący, żłopie kawę, aż mu głowa przed magicznym ekranem sama opadnie – zerknęłam znad komputera na przenikliwe spojrzenie Kozy – a jak jest zły – znów mlasnęła – to się uśmiecha.

Wyszczerzyła zęby czekając na moją reakcję.

– Znaczy co? Jesteśmy nienormalni? – spytałam sarkastycznie.

– Nie – odparła ugodowo i z gracją przytknęła zadek do ciepłej stali – ale na pewno nie jesteście zwierzętami.

Wytrzeszczyłam oczy ze zdumienia. A ta ciągnie dalej…

– Jak nie zwierzętami, to czym jesteście? – popadła w zadumę i zasnęła.

W pewnym filmie nazwano nas wirusami. Niszczycielskim czynnikiem jaki drąży planetę z dobroczynnych zasobów. Faktycznie nie zachowujemy się rozsądnie podcinając gałąź, na której siedzimy. Patetyczne postawy w stylu rewolucji ekologicznej jednak do mnie nie trafiają. Po pierwsze dlatego, że zapaleni w walce rewolucjoniści często sami mało dbają o swoje zdrowie, przede wszystkim psychiczne, a po drugie, że żaden gwałt, nie ważne czy w dobrych intencjach, nie naprawi świata, a jedynie wzbudzi uzasadniony opór. I tak opór i agresja po obu stronach barykady nasilają się w nieskończoność, przy czym każdy jest przekonany do własnych racji, a pod ostrzałem krytyki tylko bardziej się upiera. Koza wie coś o tym, bo choć teraz śpi, to niezłe z niej ziółko, jak się uprze.

Stawiam bardziej na ekologię indywidualną, czyli zdrowe podejście do siebie, bo to, jak siebie traktujemy, przekłada się na stosunek do innych, a w przedłużeniu, na stosunek do całej planety.

Większość z nas wyrosła w poczuciu, że nie mamy prawa o siebie zadbać, bo od dziecka uczono nas wypełniania rozkazów, zwanych dobrymi radami na przyszłość. „Ucz się i pracuj, a dojdziesz do celu”, a na drugim biegunie spraw dokumentnie zakazanych „Rób na co masz ochotę”.

Druga połowa życia na szczęście odblokowuje nas na to, jak powinniśmy się prowadzić, żeby sobie nie szkodzić, a z czasem się z własnych ograniczeń uwolnić. Z miłości do swojego biocybernetycznego bolida – ciała, trzeba jeść, ruszać się, spać. I jak bolid sprawnie działa, to się spożywa strawę duchową. Ja się żywię na ten przykład muzyką, pseudojogą, tangiem, czytaniem, oglądaniem filmów, rozmawianiem z ludźmi i przebywaniem w ich towarzystwie, z dokładnością do tych, co mają trudne dla mnie charaktery i ich raczej wolę nie widzieć. To też jest dbanie, otaczam się spokojem wtedy. Czasem nie odbieram telefonu, kiedy mi nie pasi.

– I dobrze – stęknęła Koza odwracając się na drugą stronę. – Nie pracujesz w pogotowiu.

Z opiniami na wszelkie tematy jest tak, że każdy z nas ma swój własny balon rzeczywistości, w którym się te opinie sprawdzają. Nazywamy je wtedy prawdami. Te prawdy nie pokrywają się z prawdami w balonach innych ludzi, bo są uzależnione od doświadczeń i naszego stosunku do danej sprawy, jakiej opinia dotyczy. Któż się nie spotkał z prawdą „nie wolno kłamać”, a i tak nam się zdarza, każdemu w innym stopniu i sferze. Ponieważ jesteśmy zmienni, możemy zmieniać z czasem nasze prawdy. „Mogę kłamać szefowi, ale nie żonie”. A za jakiś czas odwrotnie. Podobni ludzie mogą mieć podobne prawdy i się wzmacniać w nich, a przeciwni mogą zwalczać. Dla jednych kłamanie żonie to zdrada, dla drugich szefowi, szczególnie, jak jest prezydentem i zwierzchnikiem sił zbrojnych. Niemniej jednak, zawsze jest to subiektywna prawda, konstrukt powstały, żebyśmy sensownie się odnajdowali w świecie. I tyle.

Dlatego w trosce o siebie i swoje otoczenie trzymam się swoich prawd dopóki mi służą. Potem puszczam je wolno i pojawia się nowa prawda. Ci co się zakleszczają na swoich odwiecznych prawdach, a tak zwyczajnie są to przypuszczenia dotyczące rzeczywistości, po prostu boją się puścić, przyznać się do błędu, upierają się, że obiektywne prawdy istnieją i oni właśnie, przez „swę mądrość” do niej doszli. Tacy też często w mniej lub bardziej agresywny sposób domagają się uznania dla swojej prawdy. Na takich zwyczajnie uważam i raczej nie lubię w ich towarzystwie przebywać.

W głębi mojej duszy mieszka bardzo tolerancyjna istota. Też ma swój system, model rzeczywistości, mówiący o tym, co jest dla mnie prawdziwe. Ta istota widzi, czy czyjeś rozważania, nawet błyskotliwe, albo ujmujące, są moją prawdą. To, że trzeba mi spać, jeść, bawić się i być odpowiedzialną, nie krzywdzić innych z rozmysłem, pilnować swojego podwórka, kochać dzieci, (mniej złośliwego kota, co mi łazi po papierach) i słuchać Kozy, jest dla mnie na ten moment oczywistą prawdą. Nie mam też potrzeby udowadniania wszem i wobec swojej racji. I tak wiem swoje, jak „każden” inny, bo każdy ma swoje prawdy.

– Za dużo główkujesz – stęknęła Koza wstając. – Idziemy pić gorące kakao.

Kozie narowy

Skończył się rok, ten nazywany strasznym, niezwykłym, albo pandemicznym, cokolwiek to dla nas osobiście znaczy. „Niech już idzie, niech się kończy!” – pisali znajomi – „Następny nie może być gorszy!” Cóż, nie narzekam na poprzedni rok. Pandemia pokazała mi wiele rzeczy, jakie nie byłyby widoczne bez tej niecodziennej okoliczności. Wiele rzeczy osobistych, ale też społecznych. Znajoma powiedziała mi parę dni temu, że widzi jak empatyczni stali się ludzie dzięki tej pandemii. Tak dzięki tej pandemii.

Rok 2020 ma w moim życiu szczególne miejsce. Jest jak kamień milowy w czasie. W mojej rodzinie, w moim osobistym życiu skończyło się i zaczęło wiele rzeczy. Pandemia niektórym sprzyjała, innym nie. Zawodowe i społeczne kontakty się przedefiniowały i zobaczyłam je z innej strony. Bo zatrzymanie daje potencjał do przyjrzenia się szczegółom życia umykającym w rutynie i pędzie. Ja bardzo świadomie przeżyłam i swój lęk związany z pandemią i zmianami koniecznymi do przystosowania się, do funkcjonowania w nowych warunkach. Odkryłam, że praca, dom, życie, rodzina mają wiele niewidocznych wcześniej stron, które wcześniej tylko podejrzewałam o istnienie. Z przyjemnością chodzę do instytutu spotykać moich przyjaciół, znajomych i widzę, że im to również sprawia przyjemność, kiedy mogą nawiązać bezpośredni kontakt, porozmawiać, nawet o duperelach, które stanowią większą część naszego życia.

Parę dni temu miałam urodziny. Koza wstała z rana, otrząsnęła się ze snu i powiedziała:

– Nara! Zmykam, poradzisz sobie dzisiaj sama.

– Stój! – krzyknęłam. – Jak to sama? Może dostanę jakieś życzenia i będę musiała się z nimi zmierzyć, albo nie dostanę i też będziesz mi potrzebna!

Mlasnęła w uśmiechu i zwiała. Zostałam sama na placu boju. Niedawno przeczytałam, że o wiele trudniej jest przyjmować miłość niż ją dawać. Jestem potwierdzeniem tej z pozoru dziwnej teorii. Wzięłam wielki wdech i połączyłam się z siecią.

Najpierw odezwał się messenger. Wiadomość za wiadomością. Oddychałam czujnie odpisując na życzenia. Potem odezwał się telefon. Na koniec zobaczyłam posty na Facebook’u. I tak przez cały dzień. Życzenia, najlepszego, wspaniałego, zdrowia, spełnienia, serce, uśmiech, kwiaty, boże ile kwiatów… Patrzyłam jak rośnie lawina serdecznych słów i ledwie to przetrzymałam.

– Widać powiększyło się moje serce na przyjmowanie miłości – powiedziałam Kozie, kiedy zajrzała mi przez ramię na telefon wieczorem – skoro dostałam tak wiele życzeń.

– Wiedziałam, że sobie poradzisz kochana – łypnęła na mnie łobuzersko i zwinęła się do spania. Pogłaskałam ją po sympatycznym pysku i wróciłam do odpowiadania. Odpowiedziałam każdemu i z poczuciem wspaniale spędzonego dnia, przekroczenia jakiejś niewidzialnej granicy w sobie, poszłam spać.

Według wielu filozofii psychologicznych, ludzie myślą o tobie to, co sam o sobie myślisz. Kiedy życzą Ci dobrych, serdecznych rzeczy, to jakbyśmy sami sobie ich życzyli. Wzięłam cały ten bogaty skarbiec życzeń do serca i zasadziłam. Pewnie z czasem wyrosną z nich realne marzenia. Będą się powoli spełniać, albo szybko, któż nadąży za dynamiką tego Wszechświata, co potrafi nagle zaszachować wszystkich niewidocznym mikrobem. Dla mnie ten majstersztyk z pandemią to przykład, że nie ma rzeczy niemożliwych. Szczególnie w kontekście marzeń, ich spełnienia, bo skoro może wydarzyć się taki scenariusz rodem z hollywoodzkich filmów na naszym rodzimym podwórku, to czemu nie może się zdarzyć jakaś pozytywna wersja tego wydarzenia? Taka na przykład, że ludzie zamiast się straszyć, zaczną się cieszyć masowo, zamiast chorować, zdrowieć i czuć pasję w życiu. Co może to spowodować? Nie wiem. Może powinno powstać jakieś alternatywne science-fiction do zaszczepienia nam idei nie apokalipsy, jak do tej pory, a ogólnoświatowego odrodzenia w kierunku życia, radości i umiejętności komunikacji? Coraz bardziej wierzę, że może tak być, żebyśmy zamiast się zwalczać w naszych osobistych postawach, rozpoczęli erę ogólnoludzkiej tolerancji. To byłby prezent dla każdego z nas. Nawet dla tych, co obecnie myślą coś zupełnie przeciwnego, że tolerancja to chaos.

Na własnym przykładzie mogę powiedzieć, że od moich urodzin o wiele intensywniej cieszę się życiem. Dziś wybrałam się na spacer i gdzieś w połowie drogi do lasu, podszedł do mnie wypasiony, rudy kot. Wygłaskałam i poszliśmy sobie razem kilkaset metrów wzdłuż ulicy.

– Zmykaj Garfild – powiedziałam skręcając w miejscu, gdzie przestawało być dla niego bezpiecznie.

Mrugnął, przeciągnął się i pobiegł między domki. Pewnie tam mieszka. Miał piękną obróżkę i uroczą pewność siebie. Czułam się zaszczycona jego towarzystwem, takim dostojnym i niewymuszonym.

Przed lasem zaczęło się robić ciemno. Nad małym okolicznym potokiem Koza zobaczyła pochyłe drzewo. Nie było dyskusji. Poczułyśmy zew obie. Wskoczyłam na nie i popatrzyłam z wysokości na płaskie mazowieckie łąki.

– No, ładnie – westchnęła Koza z humorem. Zeskoczyłam i poszłyśmy z powrotem. Idąc obserwowałam jak wyprzeda mnie, albo zwalnia, jak szczerzy się z daleka, chłonąc wszystko wokół.

– Jesteś jak pies – śmiałam się do Niej w głębi duszy.

– Mogę być kim chcę – odparła – kto mi zabroni.

Ma rację. Jestem kim chcę być. To najlepszy prezent na Nowy Rok, jaki można sobie dać. Życie w zgodzie ze sobą, niezależnie od tego co nas czeka, nawet od oczekiwań. Tych własnych, wewnętrznych i tych z zewnątrz, społecznych. Taka gotowość do bycia. Mam ją w sobie, dzięki temu, co w ostatnim roku przeżyłam. Również dzięki pandemii. Piękną i spokojną pasję do własnego życia.

Koza na leniwym wypasie

Lenię się. Koza popatruje na mnie przyjaźnie. Pracusie powinny czasem odpoczywać, więc kiedy zdarza się okazja do „nicnierobienia”, zakasuję rękawy i korzystam. Mam takie ogólne doświadczenia, że kiedy nie prę do realizacji spraw, dzieją się same. Jak tegoroczna wigilia. Podzieliłam potrawy między 6 osób i każdy, nieprzepracowany, zrobił co trzeba. Kilka dni przed wigilią poczułam stary strach, czy się wyrobię, czy zdążę z prezentami, z choinką, pracą. A tu loockdown się zbliża, a jeszcze samochód do naprawy, urząd czeka na mnie osobiście i Princeton tak chętnie nagle robi eksperymenty do moich symulacji, co skutkuje większą ilością analiz w pracy… Można się przestraszyć, szczególnie, jak ci zależy na tym, żeby święta były sympatycznym wypoczynkiem w radosnej atmosferze. Można wejść w stare buty i obarczyć siebie dodatkowym ciężarem, poczuciem winy, że wszystko spiętrza się i, jak nie dopilnujesz, to przygniecie. A wtedy na wigili siedzą zombi, wymęczeni, nieprzytomni, objadający się na pociechę tym, co z takim trudem przygotowali. Wszak nie powinno się marnować wysiłku i jedzenia. Święta, więc cieszyć się trzeba. Zaskorupiały schemat.

Tak się jednak zdarza, że mi stare strachy przychodzą tylko po to, żebym zobaczyła, że już nie mają nade mną władzy, że jestem już gdzie indziej. I dobrze, bo po co się nimi trapić, kiedy można inaczej, lżej i spokojniej. Dlatego zamiast wyznaczać sobie kolejne zadania, role, w tym roku odpoczywam. Nie przejadam się, nie przepracowuję, nie zabiegam o nic w zasadzie, a wszystko jest. Dzieci uśmiechnięte wybiegły szukać Mikołaja, w jakiego już nikt z nich nie wierzy, ale chcą żeby rodzinna tradycja przetrwała.

A dziś się słodko obijam z sofy do lodówki. Koza czeka aż się polenię i coś razem wymyślimy. Może pojedziemy kogoś odwiedzić, albo pojeździmy na rolkach. Jakieś sportowe sekcje tanga czekają w odwodzie.

Ostatnio jednak Koza woli spędzać czas samotnie. Wskakuje wtedy na takie szczyty, na jakich jeszcze nie była. I myślę potem, czy to się w ogóle da opisać? Raczej się na razie nie da. Jeszcze nie. Kiedyś pewnie wyeksploruję wszystko tak głęboko, żeby mieć pewność, że to co piszę, to prawda i będę mogła ją bez wahania napisać, puścić w eter. Na razie nasłuchałam się różnych ludzi, naczytałam i mielę. Koza też miele i dyskutujemy sobie co to wszystko oznacza. Tak wewnętrznie.

Może tylko jedna rzecz na zachętę. Przyszła Era Wodnika, zmiana. Zmiana przewodnika ludzkości, ale i każdego z osobna. Trzeba zacząć patrzeć w siebie i w sobie szukać tego kierunku, nie iść za nikim. To ważne, żeby nie utknąć w nie swojej uliczce, nie swojej bajce. Odrzucenie schematów, wzorców, tego co wszyscy przyjęli za wykładnię prawdy, nawet języka, który dla każdego tworzy inne pojęcia.

Koza mówi, żeby się wstrzymać z tłumaczeniem. Ona jeszcze nie jest pewna i ja też nie jestem, ale bardzo polecam „odpępowić się” od ludzi z autorytetem, którzy w bardzo zdecydowany sposób wymuszają respektowanie ich prawd. Uczyć się, brać narzędzia, poszerzać spojrzenie na świat, ale wyłącznie po to, żeby uczyć się siebie, nie żeby wchodzić w czyjeś koleiny. Każdy ma swój unikalny świat, do którego zrozumienia dąży.

W tym tonie patrzę też na Boże Narodzenie. Ci, którzy chcą je celebrować, niech je celebrują, kto nie – ten nie. Może w przyszłe święta pojadę nad morze, żeby pogapić się na fale, a spotkanie przy stole z rodziną zrobię w innym terminie? Czemu nie? Moja wolna od schematów dusza woli wybierać sama, kiedy i co świętować, kiedy i z kim się bratać. A wielu, z jakimi się po drodze bratałam, odejdzie. Przyjdą za to inni. Warto popatrzeć w siebie i szczerze się przyznać, czy ci co z nami idą w tej chwili, to są właśnie ci, jakich obecność nam służy? W tej głębi ciemności zimowego przesilenia, kiedy wiele sił pokazuje swoje wpływy, które przedchrześcijańskie tradycje doskonale rozpoznawały, a kościoły sobie przywłaszczyły, dla własnego interesu, choć pewnie byli i tacy co sądzili i sądzą, że w dobrej wierze, zatrzymać się na chwilę i przy okazji obiec uważnym spojrzeniem swoje otoczenie. I przed kolejnym rokiem wejść z większym rozpoznaniem, gdzie się jest i po co.

A może góry? Koza lubi się wspinać, pewnie byłaby szczęśliwa zmagając się z ciałem podczas wspinaczki. A nocą leżąc pod gwiazdami nadal będziemy ze sobą rozmawiały o tym, co dla nas jest ważne, choć dla innych może być całkiem nieistotne, dla nas unikalne, dla innych nierozpoznawalne, albo błahe. Tak to już jest, że dla jednych wigilia jest całym światem, a dla innych nie. Każde moje spotkanie z rodziną, ze znajomymi, mogę odbierać jako celebrację i święto. Nie potrzebuję do tego zewnętrznego przyzwolenia, pretekstu, tradycji. Wolę autentyczne zaangażowanie we wspólne przebywanie niż wytresowane konsumpcyjnie zdarzenia. I choć „Last Chistmas” kocham niezmiennie, jak gumy balonówki z dzieciństwa, bo mam miłe skojarzenia z ich istnieniem, to może czas na jakieś nowe wydarzenie, nowe spojrzenie na przyszłość. A może tylko pogłębienie zrozumienia o co w tym święcie chodzi? O zwycięstwo nad ciemnością, o nadzieję, o coś niesamowitego co przyjdzie z czasem, gdy dojrzeje?

Koza się nie zgadza. Mówi, że zacząć można w każdym momencie, nie ma lepszych i gorszych. Zgadzam się z nią. Dlatego święta wolę obchodzić świętując siebie. Odpoczywając, dając sobie to w tej chwili jest dla mnie najlepsze. Kontakt z dziećmi, gdy jedząc sushi, pijąc barszcz w odświętnej sukience, machając nogą na nodze, bez pośpiechu, myślę o świecie jak najlepiej. I dobrze mi jest na duszy, a Koza pod stołem miele.

Dlaczego Koza chce na Księżyc?

Ludzie ulegają zbiorowej iluzji, że innym żyje się lepiej, „kolorowiej”. Surfując po internecie widzą same uśmiechnięte, pięknie ujęte, w pełnym słońcu szczęścia postacie, które lepiej, bądź mniej, znają i programują się na własne niespełnienie. Programują mocno i skutecznie. Widzą te obrazy czyjegoś szczęścia, a umysł im dopowiada, jak wspaniale tym innym, uśmiechniętym się żyje, a im, raczej nie, bo dziś tylko rano było im ok, a potem sto spraw na godzinę i nie ma kiedy poczuć się szczęśliwym, a nawet poczuć, że się żyje.
Pojawia się jednak taki moment w naszym życiu, że przestajemy widzieć tę iluzję i zaczynamy widzieć prawdę. Mam znajomą, która zasypuje internet swoimi postami niemal co godzinę, ma tyle do powiedzenia światu, że zastanawiam się czy robi coś jeszcze w życiu. Generalnie internet wieje dla mnie nudą. Nic nie poradzę, kolejne psy, bombki świąteczne, polityka, wirus i wymądrzanie nuuudzi mnie.
A jak jest u mnie? Tak w normalnym życiu, bez pozowania na wallu? Jest przeciętnie. Budzę się, wstaję z ociąganiem, albo szybko, szczególnie, jak coś miłego czeka mnie przed południem, robię herbatę, kawę i siadam w fotelu, i myślę. Takie natręctwo. Nuuuda. Pewnie, ale moja nuda i nikt mi jej nie odbierze. Lubię nudzić się na swój sposób. I tę nudę wolę, surfowanie po fascynujących miejscach mojego umysłu niż po czyichś wspomnieniach. Koza moja wewnętrzna, ta od Koziorożca, się wtedy cieszy. Patrzę sobie na stały krajobraz za oknem i nic. Pozornie nic się nie dzieje, jestem sobie w sobie połączona. I kiedy tak połączę się ze sobą, to potem nic mnie nie zwiedzie, żadna fascynująca teoria na temat spisku światowego, albo energia bicia piany na Rydzyka, kiedy przy urnach i tak zanikają mózgi tym zatroskanym. Widzę, jak ludzką naturę łatwo zmanipulować, pokazać odpowiedni obraz, jeszcze dźwiękiem podrasowany i wszyscy się oburzają na agresję, albo skowyczą nad cierpieniem zwierząt, a potem i tak wcinają mięsko, albo boleją, że miała za krótką spódnicę. Schizofrenia dotyka nas tak powszechnie, że nikt jej już prawie nie widzi.
Zaczarowani obrazami nie słuchamy siebie tylko innych, idziemy za czyimiś zaklęciami w imię jakichś idei, bo niby (uwaga bardzo mocne zaklęcie – znaczy skonfrontuj się z tą iluzją) „w coś trzeba wierzyć”. I tu cały pic, tu jest ta iluzja. Nie trzeba w nic wierzyć, trzeba wiedzieć. Wiedzieć kim się jest i czego się chce. A o tym przekonujemy się w doświadczeniu swoim własnym. Nikt nas nie nauczy nas samych, może nam tylko pokazać siebie i w nim się możemy odbić, jak w lustrze. Przejmowanie czyichś prawd jest automanipulacją z potrzeby komfortu, niewyróżniania się, przynależności do stada. Tak działają religie instytucjonalne i wszystkie systemy społeczne budujące, jak mury przed wolnością, swoje prawa. I poczucie większej wartości tym, co wchodzą w system. Spytajcie dowolnego wyznawcę.
Jestem, i zawsze się tak czułam, poza wszelkim systemem. Podważam i podważam. Idę wspak, bo mam kompas w sobie. Ten kompas, co jakiś czas ustawiam w samotności, w fotelu z kubkiem kawy, bez słowa. I jak wstaję, to widzę, że znajoma ma niedobór uwagi w życiu i ten zalew postów jej pomaga. Inna czuje się mądrzejsza, kiedy kogoś pouczy w jakiejś kwestii, tak ma. Jeszcze inny znajomy chwali się czym może, bo myśli, że tak wszyscy teraz robią i nie istniejesz, jak cię nie widać na jakiejś platformie. Lepimy sobie braki.
Czemu więc piszę i publikuję? Z egoistycznych pobudek, że jak ktoś przeczyta przestanie lecieć za stadem i pojawi się takich indywiduów, jak ja, więcej. Będzie mi wtedy łatwiej, spokojniej żyć w bardziej zróżnicowanym, tolerancyjnym świecie. Tacy ludzie nie będą potrzebowali kodeksów, bo mają swój własny kompas i żyją na bazie swoich dobrze przeanalizowanych doświadczeń. W stadzie owiec nie jest łatwo przetrwać takiej, jak ja Kozie. Lecą, nie patrzą, gdzie lepsza kawa, tylko czytają „bio”, „eko” albo „eco” i się sugerują. Albo zmuszają do robienia tego, co Kozie niemiłe, siedzenia w domu, bo Koza lubi pohasać w górach, albo nad morzem, jak się w Syrenę zamienia, szczególnie nocą … Moja wewnętrzna Koza już dawno poleciałaby w kosmos, gdyby mogła, tam pusto i samotności pod dostatkiem. Tylko gwiazdy, galaktyki, nieskończoność … A prawa, tylko fizyczne, niezależne od dowolnych organów.

O wolnej woli

Słowem wstępu: nie będę powtarzała poglądów zamieszczonych w internecie przez zdecydowaną większość moich znajomych przeciwko ograniczeniom w dostępności badań prenatalnych i aborcji. Cieszę się, że rozumieją oni podstawowe chrześcijańskie przesłanie, że Bóg dał ludziom wolną wolę, aby decydowali o wszystkim w swoim życiu.

Bez zaskoczenia stwierdzam, że ci, co nie rozumieją tego przesłania, wśród moich znajomych, to wyłącznie katolicy. Pozorny paradoks. O dogmatach się nie dyskutuje, więc okazuje się, że wiedzą lepiej niż ich święta księga. I jak widać, zinterpretowali swoją wiarę tak, że pozwala im ją ograniczać na innych. A o talibach mówi się, że są radykalnymi twardogłowymi terrorystami.

Wystąpiłam z kościoła katolickiego 3 lata temu. Po ostrzeżeniu od spanikowanego proboszcza, że zostanę ekskomunikowana, powiedziałam, że nie jestem antyreligijna, a areligijna, nie przynależę do tej wspólnoty i chcę formalnie z niej wystąpić. Przez następną godzinę słuchałam, jak żali się na kościół w Polsce, że odszedł od wiary biblijnej, misyjnej, bożej. Pożegnaliśmy się w przyjaźni i obopólnej zgodzie. Na koniec powiedział mi:
– Szkoda, że ludzie tacy jak pani odchodzą z kościoła. Pani ma tyle bożej miłości w sobie.
– Wiem – odpowiedziałam – i umiem z niej korzystać pomagając ludziom, nie instytucjom.

Nadal nie jestem antyreligijna, nawet po tym, jak wprowadzono 2 lekcje religii w szkole, a chemia jest jedna na tydzień, o edukacji seksualnej nie wspomnę. To, co się dzieje w Polsce nie jest sprawą religijną, ani sprawą światopoglądową. Większość ludzi nie chce nikogo karać, odbierać innym wolności, ani wylewać farby na kościelnych murach. Chcą spokojnej egzystencji gwarantowanej szacunkiem dla wolnej woli, a w konsekwencji, odpowiedzialności za podjęte wybory. Zapewniam każdego, kto to czyta, że zniesienie kary za morderstwo nie spowoduje, że wybiegniemy na ulice się pozabijać. Ty wybiegniesz? Ja nie, na pewno nie. Straszenie nas jakimiś zwierzęcymi odruchami, powszechną znieczulicą, jest biciem piany. Morderca nie kalkuluje na ile lat pójdzie do więzienia, a żądnego krwi człowieka nie zatrzyma prawo przed popełnieniem przestępstwa. Choćby prawo najbardziej szlachetne w intencjach.

Odnosząc się do faktów: to nie fakt, a hipokryzja, że zmalała liczba aborcji w Polsce po jej zakazaniu. Podziemie aborcyjne jest ogromne i sprawne. Oczywiście za pieniądze, więc wyklucza społecznie biedniejsze i często bardziej zdesperowane kobiety. Stąd faktem jest, że zdarzają się dzieci kiszone w beczkach po kapuście.

Ta sprawa dotyczy też mężczyzn. O tym się zapomina, że ciąża to wynik działania dwojga ludzi współodpowiedzialnych za nowe życie. Wolna wola obu płci jest ważna, tymczasem mężczyzn się w niej mentalnie pomija. Niektórym pewnie jest to na rękę, że ciąża kojarzy się wszystkim tylko z kobietami, szczególnie tym nieodpowiedzialnym i niezainteresowanym podjęciem trudu wychowania swojego potomstwa. Łatwo im teraz wszystko zrzucić na wrzeszczące baby. Nie oburzam się ani językiem, ani manierami. Co tam jakieś „wypierdalać”, kibice i narodowcy przyjmowani na Jasnej Górze na życzenie wystrzelą cały łańcuszek o wiele mocniejszych przekleństw i nastawią kręgi baseballami.

Popieram wolną wolę w podejmowaniu decyzji. Wszelkich decyzji życiowych i tego uczę dzieci, odpowiedzialności za to, co robią. To je zmusza do nieatrakcyjnego w naszych czasach myślenia. Doradzam z tylnych rzędów, taką mam rolę. Nie poszłam osobiście na protest. Wychowałam czworo zbuntowanych wojowników. Niech walczą o swoje zgodnie z własną wolą, walczą o swoje marzenia, poglądy i przyszłość.

O pandemii i strachu

No dobrze, czas się odnieść do pandemii, czyli naszego zbiorowego strachu. Od razu zaznaczę, że nie jestem po żadnej stronie, jakie już się kształtują na społecznej scenie. Jestem obserwatorem i wyciągam wnioski na podstawie faktów, nie złorzeczeń jednych na drugich.
Skupię się na strachu, który teraz nas otacza. Ludzie bronią się przed nim na wiele sposobów nie zastanawiając się, czego tak naprawdę się boją. Przestraszeni możliwością zarażenia się wirusem uważają, że to inni powinni ich przed tym wirusem ochronić nosząc maseczki, nie wychodząc z domu, nie jedząc na ulicach, nie uprawiając sportu itd. Z chęcią zniewoliliby całe społeczeństwo, byle się nie bać, bo wirus wszędzie na nich czyha. Z drugiej strony ci, co się boją utraty swojej wolności zaprzeczają istnieniu wirusa, drwią z niego i awanturują się o wolność.

Fakty są takie, że wirus, którego imienia Harry Potter nie wymawia :), jest bardziej śmiertelny niż grypa i łatwiej zabija tych, co już chorują na przewlekłe choroby. Niektórzy ze zdumieniem odkrywają, w jakim stanie jest ich organizm dopiero teraz, kiedy ten wirus fruwa w publicznej przestrzeni. Wcześniej groził im może zawał serca, może marskość wątroby, rak, ale do takich śmierci przywykliśmy, do śmierci wywołanej wirusem nie, dlatego wydaje nam się taka straszna. Osób chorych wyłącznie na COVID umiera parę razy więcej niż tych chorych wyłącznie na grypę. Grypa nas teraz mniej bierze, bo COVID się szybciej rozprzestrzenia. Jest tak wiele zmiennych w tym modelu rozprzestrzeniania się wirusa, że jedyne co możemy zrobić, to zwolnić jego ekspansję, ale, że przejdziemy chorobę jest prawie pewne i od nas tylko zależy, czy wzmocnimy organizm, żeby to przeżyć. Służba zdrowia dostając małe porcje pacjentów łatwiej ich obsłuży i więcej tych chorych wyzdrowieje, dlatego lepsze wydaje się powolniejsze zarażanie populacyjne, stąd rozgęszczenie, wysłanie ludzi na pracę zdalną i izolacja chorych bądź podejrzanych o chorobę. Wciąż jednak wiemy tak niewiele, że trudno się nie bać.

Wracając więc do strachu, warto zadać sobie pytanie, czego się boimy w tej sytuacji. Ktoś powie, że to oczywiste, zachorowania i śmierci. Otóż nie, boimy się konsekwencji choroby i śmierci, nie samego faktu zachorowania, bo możemy zachorować na inne choroby, a śmierci, cóż, i tak umrzemy, to tylko kwestia czasu. Więc czego boimy się chorując? Czego boimy się jeśli teraz umrzemy?

Kiedy pracuję z ludźmi i opowiadają szczerze o lękach, te mają szansę wyjść na powierzchnię i pokazać nam jakąś wewnętrzną prawdę, a to poszerza naszą świadomość nieodwracalnie pokazując nam kim jesteśmy. Przykład: ktoś się może bać, że zachoruje i straci pracę. W konsekwencji nie będzie miał środków do życia. Kiedy mówię, że jest opieka społeczna i w naszych czasach trudno głodować, a bezdomność jest kwestią wyboru, okazuje się, że nie akceptują np. tego, że musieliby poprosić o pomoc. I to jest źródłowy lęk. Niektórzy boją się, że rodzina ich porzuci w potrzebie, jak balast. Inni, że umrą za wcześnie, a nie zdążyli zrobić wielu rzeczy, czyli boją się poczucia straty. Jeszcze inni, że zostaną ocenieni jako słabi. Lęki jakie pojawiają się w tej pandemii są wyostrzone, ale towarzyszyły nam już wcześniej, one nie są nam obce. Tak naprawdę żyliśmy z tym lękiem wcześniej, często od wielu, wielu lat. Kiedy opiekujemy się kimś i sądzimy, że bez nas sobie nie poradzi, boimy się np., że choroba mogłaby nas obarczyć poczuciem winy, że nie daliśmy rady w tej opiece. W konfrontacji z wirusem nie chodzi o chorobę, ale o to, że boimy się poczuć bezradni, bezsilni, odrzuceni, a dopiero na końcu zagrożeni śmiercią. Lęk, jak wiele razy pisałam jest indywidualny, nie da się go sklasyfikować globalnie, dlatego wszelkie generalizowanie uważam za nieprawdę. Nie boimy się choroby, ale lęku, który pod nią stoi. Każdy czegoś innego, nawet jeśli są analogie między naszymi doświadczeniami, każdy ma coś swoje, co go straszy.

I teraz krok do przodu. Kiedy uświadamiasz sobie czego się boisz, stajesz się świadomy swoich ograniczeń. Nie żądasz od nikogo, żeby na ciebie uważał, tylko sam możesz podjąć jakieś działania, aby wyjść z lęku. Pierwszym krokiem do wyjścia z paniki w lęku jest przyznanie, że nie mamy kontroli nad światem, a w tym nad wirusem. To fakt. Nie możesz przewidzieć, gdzie się z nim zetkniesz i jak. Wszelkie ograniczenia są biciem piany i zwalniają tylko zakażenia, nie eliminują ich. Dlaczego? A wyeliminowaliśmy grypę? Zaakceptowaliśmy, że ten wirus istnieje. COVID, podobnie, jak grypa mutuje, a ekspanduje o wiele szybciej niż do tej pory znane wirusy. Kiedy już przestanie się krzyczeć na świat i na innych ludzi, szukając winnych zaistniałej sytuacji, warto się sobą zająć i wzmocnić organizm. Zaraz się odezwą ci co nie mają czasu, ale za to mają milion innych pretekstów do nic nie robienia. To jest wybór, albo krzyczysz na świat, żeby cię nie zaraził, a wirus uszu nie ma, albo wzmacniasz organizm i zajmujesz się sobą. Wzmocnienie nie dotyczy tylko łykania piguł. Dbanie o siebie to dbanie wielowymiarowe, wzmacniać należy bowiem i ciało i psyche. Jak masz mięśnie jak stal i kupę stresu drenującego twój system immunologiczny, to i tak jesteś obciążony. Nadal możesz uważać, że inaczej się nie da. Nadal wybierasz. To się nazywa wzięciem za siebie odpowiedzialności.

Ci, którzy nie widzą wirusa, boją się czego innego. Mają milion teorii spiskowych na temat zniewolenia społecznego. Skąd ten lęk? Znów wracamy do lęków indywidualnych. Często są to osoby, które boją się, że nie mają wpływu na swoje życie, którzy podlegali, być może, jakimś naciskom i przy każdej okazji walczą z dowolną presją, jak o niepodległość. Odrywają się od faktów, bo cel im je zasłania, a celem jest, żeby im nikt nie narzucał jak mają żyć. Przez ten strach nie widzą, że jako ludzie istnieją we wspólnej przestrzeni dzielonej z tymi, którzy się boją czego innego. Każdy więc próbuje zmusić innych do respektowania tylko swojego lęku, żeby się z nim nie musiał borykać, nie dopuszczając, że każdy z nas może się bać czego innego. I każdy usiłuje przekonywać, że jego lęk jest ważniejszy.

Wyobraźmy sobie teraz, że uświadamiamy sobie swoje lęki i o nich mówimy otwarcie. Ci co się boją choroby i śmierci mówią co ich w tym boli, podobnie jak ci, co utraty suwerenności i wolności obywatelskich. Bez pretensji, że ktoś ma im ten świat uzdrowić z lęku, wymieniają się na zasadzie wymiany doświadczeń. Pan z maseczką może podejść do pana bez maski i powiedzieć:
– Chciałbym jeszcze pożyć, a mam chorobę wieńcową i odwiedzić córkę, której dawno nie widziałem. Podobno urodziła dziecko. Niech pan założy maskę w mojej obecności.
– Płacę podatki i nie wiem na co idą, a teraz każą mi zasłaniać twarz. Czuję się niewolnikiem rządzących. Jakbym nic na tym świecie nie znaczył, jak mrówka w mrowisku.
Wymienienie się takimi doświadczeniami nie jest ani manipulacją, ani wymuszeniem. Każdy z nas podejmuje codziennie wybór dotyczący wielu spraw. Jestem pewna, że umielibyśmy lepiej zrozumieć siebie wzajemnie, gdybyśmy mówili szczerze czego się boimy zamiast oczekiwać, że inni uwolnią nas od naszego lęku. W prawdziwej komunikacji przeszkadza nam lęk, że nie zostaniemy prawidłowo zrozumiani. Być może, ale warto podejmować takie próby zamiast się oskarżać, dzielić na obozy i upokarzać, i warto się o sobie czegoś dowiedzieć, poznając czyjś lęk, ale przede wszystkim swój własny.
Co do obostrzeń, większość z nich jest nielogiczna i usiłuje wyjść na przeciw lękom tych, co głosowali na konkretnych polityków, patrz działające podstawówki kontra ponadpodstawowe, kościoły versus siłownie.

O krytyce i niewygodzie

Napisałam ostatnio krytyczny komentarz pod dwoma postami znajomej, która prowadzi wykłady z różnych rozwojowych tematów od seksualności po świadomość wzorców rodzinnych. Odniosłam się do treści, które w tych postach zamieściła, a które poprzez tendencję do generalizowania są nieprawdziwe. Zostałam przez nią zablokowana. Nie odniosła się do moich komentarzy, nie dyskutowała ze mną tylko od ręki, ciach. Wiem, że żyje ona z tego, jak się kreuje min. tymi postami i rozumiem, że moje dwa komentarze mogły zagrozić jej autorytetowi, jako ekspertce. Zdziwiło mnie początkowo to, że ktoś, teoretycznie świadomy i dobrze osadzony w swoich poglądach, nie odpowiada na krytykę, a to przecież świetna okazja do pokazania swojej wiedzy, umiejętności i mądrości. Nic z tego. Pani mnie odłączyła, bo widać, psułam jej reklamę zawodowej działalności, czyli pokazywałam to, że się nie zna na pewnych rzeczach tak, jak to sprzedaje, powielając przestarzałe poglądy. Zrozumiałam, że to co dla mnie jest wartością, bo krytyka daje mi możliwość konfrontacji z własnymi poglądami, dla kogoś innego jest atakiem i czymś niepożądanym. I to jest nauka z mojej strony, że nawet ludzie, którzy wyrażali chęć pozyskania nowych koncepcji i poszerzania swojej świadomości, mogą chcieć tego tylko pozornie.

Napisałam te komentarze z dwóch powodów. Po pierwsze autorka powiedziała mi, że chce się ode mnie czegoś nauczyć i wyraziłam chęć nauczenia jej pewnych rzeczy. Po drugie, kiedy widzę nieprawdę rozsiewaną w najlepsze w internetach, to reaguję, kiedy czuję, że to ważne. Tej pani przyklaskuje znaczne grono wielbicieli i dobrze by było, żeby nie karmili się nieprawdziwymi przekonaniami. Tak więc, wywołana przez nią samą do tablicy, dwukrotnie skrytykowałam bardzo popularne i tendencyjne rzeczy, jakie są w internecie rozsyłane na pęczki, a z jakimi się nie zgadzam.
W moich komentarzach było wyłącznie odniesienie się do faktów, czyli słów zawartych w poście, nie było nic, za co ja mogłabym się obrazić, gdybym była na jej miejscu, bo chodziło o sprawy merytoryczne, nie kłótnię i pokazywanie, kto jest mądrzejszy. Liczyłam na dyskusję, bo optymistycznie założyłam, że ta pani ma dużo do powiedzenia i może pokaże mi taką perspektywę, jakiej nie widzę w jej wypowiedziach. Za dużo oczekiwałam, przyznam, zmyliła mnie jej chęć uczenia się ode mnie. A może publiczna krytyka jest aż tak bardzo niestrawna, że woli cukierkowe poklepywanie po plecach, choć to oczywista pułapka.

Ta reakcja koleżanki nasunęła mi ciekawą myśl. Zrobiłam sobie przegląd pod moimi postami i komentarzami, gdzie pojawiają się krytyczne uwagi. Sprawdziłam jak ja sama reaguję na krytykę. Przyznam, że bardzo ucieszyła mnie ta lekcja, i bardzo ją wszystkim polecam. Okazało się, że nie wykłócam się, nie obrażam, nie dezerteruję banując ludzi, nie biorę do siebie komentarzy, a szukam i dopytuję, o co człowiekowi chodzi. Nie zawsze tak było, kiedyś broniłam swoich poglądów siedząc na armacie i trzymając zapalony lont w pogotowiu. Teraz słucham, patrzę i jak mnie coś boli w trakcie takiej wymiany, przyglądam się temu, bo ten ból jest we mnie. Na oczywiste zaczepki sfrustrowanych nie odpowiadam, bo szkoda czasu, ale kiedy coś jest dla mnie nie jasne, pytam, bo często okazuje się, że to, co człowiek mówi w języku naszego filtra, jest czym innym niż to, co chciał powiedzieć, niż to, jaką tak naprawdę miał intencję. Czasem odłożenie emocji na bok w celu uzgodnienia języka bardzo wygładza komunikację.

Emocjonowanie się podczas dyskusji nie jest niczym niewłaściwym. Oznacza tylko, że temat jest dla nas bardzo ważny i należy go wykorzystać do lepszego poznania siebie.
Pandemia jest dobrym przykładem i pretekstem do takiej właśnie weryfikacji, co nas boli, czego się obawiamy. Zamiast kłótni czy te maseczki nosić czy nie nosić, czy chodzić i tańczyć, czy się odizolować, warto w głębokiej szczerości spytać siebie czego się boimy, a nie zmuszać innych do bezwarunkowego przyjęcia naszego punktu widzenia, żeby nie męczył nas ten lęk. Pandemia bowiem to strach, ujawnia nasz najgłębszy wewnętrzny lęk i wszelkie dyskusje na ten temat toczą się wokół osobistych lęków z nią związanych. Jakie to lęki? Spróbujcie zajrzeć w nie sami. Wrócę do tego tematu, bo on jest warty rozważenia na bazie faktów, a nie kłótni i emocji w następnym wpisie.

Lękiem mojej znajomej, gdy swoimi komentarzami podważyłam jej autorytet, być może było niskie poczucie własnej wartości, albo zagrożenie związane z odpływem potencjalnych klientów, może świadomość, że oszukuje ona siebie twierdząc, że chce się uczyć, a woli zostać w komforcie przekonania, że wie wszystko i się nie może mylić? Tego nie wiem, bo każdy z nas ma odmienne lęki i inaczej je definiuje. Dla mnie było to bardzo ważne doświadczenie, bo przekonałam się, że nie boli mnie odrzucenie-zbanowanie, że nie zależy mi na poklasku osób czytających moje publikacje, że jestem mocno osadzona w swoich poglądach i nie obawiam się krytyki, a wręcz z ciekawością za nią wyglądam, żeby poszerzać swoje spojrzenie na świat. Zobaczyłam, że komfort uznania siebie za osobę oświeconą, mam już za sobą, że to pułapka, która uniemożliwia zrobienie prawdziwego postępu w świadomości, że nie trzymam się tego, bo ufam swojemu oglądowi spraw, że zawsze mogę zmienić spojrzenie, wzbogacona o nowe doświadczenia.

Potrafimy się bardzo omamić wiedzą. Łykamy coraz to nowe teorie, słowa, nauczycieli, „prawdy”. Prawdziwy postęp jednak idzie przez niewygodę, przez konfrontację. Jeśli nie umiemy wyjść w tym kierunku kręcimy się, jak chomiki w swojej wygodnej, ograniczonej klatce, a nowe teorie, mądre sentecje, jak nowe trociny spadają na dno tej klatki. Z czasem, gdy nie konfrontujemy się ze sobą, ten stan rośnie do koncepcji wewnętrznej religii, codziennie medytuj, czytaj jakichś mistrzów, wchłaniaj czyjeś myśli, bo twoje są nieważne, twoje są żadne. W ten sposób umniejszamy siebie, sądząc, że musimy się posłużyć kimś, komu przypisujemy wartość, „ten mądrze gada, to go będziemy – bezkrytycznie – powtarzać”.

Może ja zbyt wiele od ludzi wymagam, ale taka jest prawda. Ta cała wiedza jaką wchłaniacie, sytuacje, kontakty, doświadczenia, są tylko po to, abyście się w nich przejrzeli, a nie brali za swoją prawdę. Konfrontujcie siebie w nich, patrzcie, co Wam dany mistrz tak naprawdę powiedział, czym te słowa wybrzmiewają w Was samych i czym one wybrzmiewają. Tylko to jest ważne, bo przyszliście tylko po taką wiedzę, nie po czyjeś teorie, słowa, rytuały albo gotowce, jak powinniście żyć i odkrywać siebie. Sami jesteście swoimi drogowskazami. Przyjęcie czyichś mądrości to zatrzymanie się na nich.

Rozpowszechnianie przekonań, jako prawd arbitralnych, jest karykaturą wiedzy o świecie. Każdy ma swoje prawdy i może je z powodzeniem weryfikować. Ten kto nie weryfikuje ucieka od swojego lęku w złudzenie komfortu wiedzy o świecie. Moja znajoma odcinając mnie, uciekła od swojego lęku, czymkolwiek on jest, ale dała mi doświadczenie, że we mnie nie ma już lęku tam, gdzie kiedyś był. Widać, rozpuścił się. Bardzo się z tego powodu cieszę.

O naiwności i ignorancji

Tytuł jest adekwatny do mojego obecnego stanu ducha. Przytłoczyła mnie dziś naiwność ludzi i ignorancja.
Wchodzę w internet i widzę wpisy, oglądam filmiki i patrzę moim sceptycznym okiem przeszkolonym na naukowych metodach i intuicji w poszukiwaniu prawdy, a tam bajoro różnych samozwańczych teoryj na temat rzeczywistości i tego, jak z niej wycisnąć dla siebie nowy samochód i futro dla żony, żeby się nie czepiała, że się wypuściliśmy mechanicznymi końmi w dal.

Najbardziej nie mogę ścierpieć, jak ktoś naukę do tego zaprzęga i przekonuje, że wystarczy afirmować cadilaca przez trzy tygodnie, a potem zapomnieć, a już wedle świąt Bożego Narodzenia zjawi się na podjeździe i, jak się ma odpowiednie zasługiwanie w tych siłach kwantowych, co się je do tego zaprzęgło, to będzie srebrny metalik.
I ludzie siedzą i afirmują, palą świece, rysują wyobrażenia, wysyłają w przestrzeń, wizualizują i, jak się cadilac nie pojawia, to zaczynają od początku z inną marką, skromniejszą, może już nie być metalik, a może motocykl wystarczy, albo chociaż rower górski z dobrą ramą.

Wystarczy, że ktoś w sieci wytrze sobie buzię zrozumieniem pojęć fizyki kwantowej, a jak muchy niespełnieni ludzie lgną i spijają bez refleksji, zrozumienia. Nie daj boże to jest jaki dochtór, takiego piją litrami i siedzą, i czekają, i medytują zawzięcie i czytają, że się komuś udało i wyleczył się z choróbska i wpadają w poczucie winy, że oni widać w złej kolejności te świece zapalili, albo myśli mają jakieś pofałdowane w inną stronę, a może ich demon jaki podjada z tej kwantowej energii, bo już by im dała co chcą.

Chryste!- chciałoby się zawołać, gdybym nie była apostatką. Na ludzką naiwność nie ma lekarstwa i afirmacji. Wszyscy ci bowiem afirmujący w grupach wzajemnego wsparcia są mądrzy. Niechaj im kto powie, że nie. To wyprą, wyśmieją, że ktoś się nie orientuje w tej nowej nauko-sztuce pozyskiwania wszystkiego, bo wszystko jest możliwe. I to paradoksalnie jest prawda.

Moja wiedzą na temat fizyki kwantowej jest całkiem podstawowa, tak, jak i wiedza dotycząca ludzkiej świadomości. Podsumowaniem praktyk i filozofii tych wszystkich ludzi nauczających o kwantowym przyciąganiu, jakich oglądałam, jest postawa Mateusza Grzesiaka, który, tu cytuję z jego wystąpienia, każdy dzień zaczyna od wykrzywienia na siłę uśmiechu do lustra i zakrzyknięcia ochoczo: „To będzie wspaniały dzień!!”. Czyli okłamania swojego stanu ducha. Ja wolę być istotą zgodną ze swoimi emocjami i uczuciami, nie okłamującą się. Wolę być ze sobą szczera niż tresować się kłamstwem do bycia kimś innym. To co on robi, robią ci co afirmują, wprowadzając się w stan, sztucznie, podczas medytacji i wyciskając z rzeczywistości to, co sądzą, że jest im potrzebne. Grzesiakowi potrzebny jest wspaniały dzień, bo co gdyby nie był, może warto zapytać? Straciłby twarz wobec nauk, jakie rozpowszechnia? W końcu jest ich twarzą, a sprzedaje sukces.

Kwantowa energia to po prostu energia z jakiej budujemy rzeczywistość i prawdą jest, że nasze życie jest obrazem naszego wnętrza. Skupiając emocjonalnie uwagę na tym, co się w nim pojawia, wybieramy i osadzamy rzeczy, sytuacje, sprowadzamy i odpychamy ludzi i doświadczenia. Za pomocą emocji, uczuć i przekonań. To wszystko prawda, ale w świat kreacji kwantowej trzeba wejść bez intencji. Jak ktoś się chce uwolnić od niskiego poczucia wartości posiadaniem cadilaca, to nawet jak tego cadilaca dostanie, nie zyska na wartości wewnętrznie. Jego podświadomość, jak każdego człowieka, działa podobnie. Żaden cadilac, futro, sławny znajomy, tytuł naukowy, ekskluzywny zawód i hobbi nie zalepi w środku dziury braku poczucia własnej wartości. Tak jak żaden partner nie uwolni od lęku przed samotnością. Kiedy odejdzie, lęk gotowy.

I tak, projektujemy i zmieniamy rzeczywistość tym, co w nas się dzieje. Emocje nie są jednak do wytrenowania, a jak kto je skrzywia, jak tym wymuszonym uśmiechem, to odrzuca siebie, czyli najprawdziwszą istotę jaką stworzono, żeby ten świat oglądała. Nie ma złych ani dobrych ludzi. Każdy ma dostęp do kreowania i robi to na bieżąco, wybierając pieczywo, partnera, drogę do domu. Każdy przejaw naszej egzystencji zmienia rzeczywistość naszą i innych, bo jesteśmy połączeni. Więc jak ktoś siedzi i trenuje podświadomość, żeby mu się powodziło, jest tak skupiony na zadaniu, że może nie zauważyć, że idąc do łazienki zbeształ syna i odcisnął na świecie o wiele większy wpływ niż swoją wielogodzinną afirmacją o zdrowie rodziny.
Wchodząc w takie praktyki ludzie chcą uwolnić się od swoich lęków, których wolą nie widzieć i cały swój czas i energię wkładać w uciekanie od nich. Zamiast udawać świętego mnicha i usiłować naginać rzeczywistość do swoich wyobrażeń, lepiej patrzeć na nią szczerym okiem i powiedzieć sobie, dlaczego chce się ją zmienić. Ale najpierw zaakceptować, że się ma te lęki i taki świat, jaki się stworzyło, bo jest on obrazem naszych wyborów. I ta akceptacja to jest prawdziwa miłość do siebie, nie tego wykrzywionego w uśmiechu showmana pozującego na kogoś innego, nie tego posiadacza cadilaca świecącego w oczy sąsiadom, ale siebie, czasem marnego, czasem pogubionego i słabego, bo na tym też polega człowieczeństwo. I do tego człowieczeństwa zalicza się również ucieczka w naiwność i ignorancja. Dlatego ich nie odrzucam, widzę i mimo, że mnie mierzi, jak ludzie uciekają od siebie w takie techniki, jest to dla mnie lekcja. Zauważać, żeby tego nie wybierać w trosce o siebie, taką jaka jestem, bez cadilaca i futra, takiej siebie, która do medytacji siada, żeby zrozumieć i czuć, a nie po to, żeby wycisnąć rzeczywistość jak cytrynkę.

Swoją drogą znakiem czasu jest, że coaching tak się rozwinął, że sprzedaje praktyki zgodnie z zamówieniami ludzi, czyli pójścia na skróty. Ale, że zgrabnie wplótł w swój przekaz teorie fizyki kwantowej, to swoją drogą świetna manipulacja. Warto się wsłuchać w to, co człowiek mówi i iść po ludzkich intencjach. Wielu ludzi po prostu robi kasę na ludzkiej naiwności, ale ci „mądrzy” praktykujący, za skarby nie przyznają się do błędu i dzięki temu stają się idealnym, lojalnym klientem swojego „uczonego” nauczyciela. Innym sposobem utrzymania takiego klienta jest wmówienie ludziom, że praktykują w celach ideowych, dla dobra ludzkości, pokoju, rozbrojenia, albo zupełnie enigmatycznie miłości międzyludzkiej. Podnoszenie wibracji, oczyszczanie aury, a po prawdzie niezrozumienie swojej świadomości doprowadza ludzi do uzależnienia od takich praktyk. Medytacja, robiona bez zrozumienia, jak tabletka na ból głowy, też może stać się nałogiem, i jeśli nie jesteśmy ze sobą szczerzy, nie rozumiemy co nami kieruje, bo tego zrozumieć nie chcemy, tylko efektu końcowego, to bipasem skaczemy nad sobą w stanie medytacji. Nie dochodzimy w niej do niczego oprócz odrobiny relaksu. Choć w czasach głębokiego niejawnego stresu całych populacji to jedyny zysk z tej techniki, bo żadna technika maskująca nie pomoże w rozwiązaniu naszych prawdziwych człowieczych problemów. Nie ważne jak atrakcyjna, i jak kwantowa.