Konsekwentnie, po humorystycznym opisie moich kontaktów z coachami, wywiązuję się z obietnicy.. Byłam na EdduCampie, konferencji z tzw. rozwoju osobistego w Warszawie. Trzy dni obserwacji i fantastyczne spotkania z ciekawymi ludźmi. Trochę się musiał we mnie ułożyć obraz rzeczywistości, jaki tam zobaczyłam, żeby przejść do wniosków i opisywania. Nie sposób w krótkim streszczeniu przekazać czym jest filozofia życia Mateusza Grzesiaka, którego firma jest głową tej konferencji. Trzeba zobaczyć i poczytać. Po tych kilku wykładach zauważyłam, że większość wyrażonych tam myśli dawno już się przetoczyła przeze mnie, nawet na tym blogu, i poszła dalej, ale dla ludzi, którzy dopiero zaczynają zaglądać w siebie i analizować to, co dla nich ważne w życiu, pewnie była to sprawa odkrywcza. I choć zgadzam się z większością zawartych w jego wystąpieniach tez, nie będę piewca jego świata. Cóż, każda idea potrzebuje krytyka, żeby wzrastać.
Po fantastycznym show, będącym prawdziwie kunsztowną wizualizacją talentów scenicznych Mateusza, zgadzam się z koleżanką, że ta konferencja jest rodzajem koncertu do sprzedawania droższych produktów firmy jak warsztaty, studia i pewność, że to się opłaca. Naszła mnie na koniec taka refleksja ogólna. Sądzę, że Mateusz ma dobre intencje, choć ego nadal wielkie jak Himalaje, ale się stara i to jest najważniejsze. Martwi mnie tylko, że ludzie tak łatwo dają się złapać na elementy czyichś wizji świata dla własnych realizacji w życiu. Na to, że ktoś im wytłumaczy jak mają iść, po co i którędy. Dobrze by było, po takim super opakowanym cukiereczku popić trochę wody i podumać, co dla mnie jest dobre w tym społecznym pędzie, bo Mateusz, z całkowitą znajomością rzeczy, ten pęd wyzwala. On nim steruje i czerpie z niego korzyści, kształtuje rynek swojego klienta i modeluje nowy typ człowieka. Człowieka świadomego swojego potencjału, ale potrzebującego nauczyciela, czyli jego. To dobra idea i nie ma w tym nic złego, że na tym zarabia, skoro ludzie płacą. Wiem, że ktoś taki jak on, wyrosły w PRLu ma świadomość i siłę do pokonywania barier. Czuję w tym jednak haczyk, choć on haczyki obśmiewa. Moja indywidualność, moja potrzeba nie stoi na drodze jego realizacji świata. Jestem kimś innym, jakby równoległym do jego systemu. Może za dużo we mnie świadomości spoza jego branży, ekonomii świata materialnego i realizacji za pomocą przedmiotów. Poza tym, wciąż widzę ten obraz wewnętrznego poganiacza do doskonałości, jaki w sobie ma. Oczywiście od pewnego etapu sam stał się tym poganiaczem i to go wyzwoliło. Widać jego karma to biznes i wyrwanie się z więzów naszych schematów kulturowo-politycznych. Ja się nie czuję i nigdy nie czułam ani Polką, ani Europejką, ani obywatelem świata, a człowiekiem po prostu, a ponad wszystko istotą duchową w materialnej formie. Mam ograniczenia i je widzę, ale nie jest moim celem robienie na ich łamaniu firmy. I tak sobie pomyślałam, że może nie jestem w grupie odbiorców jego produktów, bo ich nie przyswajam. To możliwe. Dostrzegłam np. że moje względne lenistwo nie jest wynikiem więzów, ale zdolności do dążenia po drodze najmniejszego oporu. Ja się przestawiam z szybkością błyskawicy ze słodkiego romantyzmu do działania, intuicyjnie wiedząc co dla mnie i otoczenia jest dobre. Mateusz sprzedaje wypróbowane rozwiązania, ale mam wrażenie, że one nie są tak uniwersalne, jak sądzi. Skupia się na traumach, kulturowości i pewnie statystycznie ma rację. Ale statystyka to tylko narzędzie, do pokazywania potencjalnych prawd dla tych, co chcą mieć rację, a co do racji… Nie jest ona taka oczywista, jeśli nie równa się prawdzie. Statystycznie człowiek i koń mają po trzy nogi, mój prześmiewczy chochlik powie. Myślę, że lepszą i bardziej rewolucyjną zmianą społeczeństwa jest nie efektywność i praca, ale zmiana wewnętrzna sięgająca głębiej niż materialna realizacja. Oczywiście rozumiem, że praca i materialność w pierwszym polu zmiany dla naszego społeczeństwa się sprawdza, bo to idea, która najbardziej ludzi teraz dotyka i mami jednocześnie, taki chwyt marketingowy wjechania na ambicje. Koncentracja na potrzebach wygenerowanych w pierwszej fali, a potem zmiana tych aspektów siebie, żeby zmiana nie była iluzoryczna, to jest proces długofalowy. Niby o tym wspomina, ale tak naprawdę zmierza do swoich celów. Wygenerowania popytu na sprzedaż swoich rozwiązań. To wypróbowana taktyka. Powiedz ludziom, że masz rozwiązanie na problem braku sensu w życiu, a ci zapłacą za schody do nieba z pozłacaną poręczą dla vipów. Świetnie pomyślana strategia. Mój „buntownik bez wyboru” jednak się nie nabiera. Co będzie wtedy, gdy już załapiemy, co jest najważniejsze? Nie przyjdziemy po następne produkty do kupienia. Klient jest tylko wtedy dobry, kiedy wraca, więc wiedza sprzedawana jest w porcjach i w sposób zaplanowany. Aby klient wrócił z potrzebami, jakie zostaną mu przedstawione, tudzież … stworzone. Ja szukam w wielu miejscach, kompiluję, odrzucam, sortuję i patrzę, gdzie mnie ponosi taka nutka szczęścia, moje własne spojrzenie na sytuację i brzytwa samoświadomości. Tego wszystkim nam trzeba. Widziałam jednak, jak po campie ludzie sugerowali się tym, co Mateusz mówi bezwzględnie i przypasowywali swój schemat działania, poczucie szczęścia, relacje, cele do jego spojrzenia, odwzorowując dokładnie to co robi, jak idealny wzorzec. To mnie przeraża, jak łatwo ludzie ulegają autorytetom i nie myślą samodzielnie, jak ich można nadrukować schematami z czyjegoś indywidualizmu w zbiorową koncepcję. Nie jestem za owczym pędem i sama idę z pełną pokorą mojej wyobraźni, ale i krytycyzmem obserwując czyjeś poczynania. I wyłania mi się z tej obserwacji taki wniosek, że najpierw trzeba się zapoznać z tym, co w nas samych jest istotne, aby się potem zapładniać czyimiś ideami; przesiać je próbując, a na koniec stworzyć własne, całkowicie realizujące to, co w nas ważne na nasz indywidualny i autonomiczny sposób. Inaczej będziemy nieświadomymi niewolnikami czyich wyobrażeń i wzorców kształtujących naszą rzeczywistość. Już nie mamy i taty, albo opiniotwórczego sąsiada, ale przekonywującego Mateusza albo innego sprzedawcy. A do tego potrzebny jest dystans i samokrytycyzm czyli znajomość, i to gruntowna, siebie. Jeśli nie, będziesz tylko kolejnym klientem w sklepie z wyrafinowanymi produktami, jak przepis na relację, biznes i duchowość, podane w taki sposób, aby utrwaliły w tobie nieświadome poczucie przynależności do pewnej grupy, mylnie identyfikowanej jako wolność.