W tym roku od Świętego Mikołaja dostałam wirusowe zapalenie zatok. „Zdarzasię”. Dzięki temu legalnie mogłam się wymiksować z różnych przygotowawczych zajęć. I tak planowałam się wymiksować z tej, jak mówi Moja Córa, świątecznej gorączki, więc Święty niepotrzebnie się trudził, ale doceniam wkład i wysiłek, żeby mnie magicznie spotkać z kimś zarażonym i, w razie jakbym miała się nie oszczędzać, dodał mi niezbity argument. Może i miał rację, bo zanim wirus mnie całkiem rozłożył zrobiłam pranie, ubrałam choinkę, odkurzyłam mieszkanie, przygotowałam barszcz, kutię, farsz do pierogów i zrobiłam zakupy. To ostatnie na spółkę z mężem, ale zawsze. Potem jakoś wszystko potoczyło się mimo mnie, pierogi zagniótł Syn we własnoręcznie zrobionej z papieru czapce Mikołaja, urodzony komik, Mąż upiekł rybę, ugotował co się dało. Młodsza Córa Starszej zrobiła wegańskie pierogi , a Starsza zrobiła sushi dla wszystkich, żeby nam się przy wigilijnych potrawach nie nudziło. Ubrałam się jak Śnieżynka, co Syn skomentował, że patriotycznie wyglądam w tej bielo-czerwieni. Odparłam śmiejąc się, że to na rok niepodległości i skorzystałam z wprawnej rączki Mojej Córy, która wyjątkowo dobrze umie podkreślić moje szlachetne oblicze trikami, których ja nie umiem, bo jak ma się w domu taką kosmetyczkę to się człowiek rozleniwia.
Najmłodszy Syn długo, zwycięsko walczył o prawo do siedzenia przy stole wigilijnym w dresach i bluzie z kapturem na głowie. „I tak nic nie będę jadł, bo tu nic nie ma do jedzenia!”- orzekł. Jak powiedział, tak zrobił, nie zjadł nawet specjalnie dla Niego zrobionego przez troskliwą Starszą Siostrę bałwana z ryżu do sushi z pięknymi ozdobami z marchwi i buraka. Starszy Syn z braku długich spodni, które nagle wszystkie wyparowały, wystąpił w krótkich, dzięki czemu mogłam zobaczyć, jak dużo urósł od wakacji. Córy w swetrach i dżinsach wyglądały cudnie, jak żywcem przeniesione z lat, kiedy ja sama chodziłam do liceum. Nie mogłam się napatrzyć, istny powrót do przeszłości. Mąż chciał wygłosić jakąś mowę powitalną, ale został chóralnie zakrzyczany, żeby nie przynudzał, więc się tylko wyściskaliśmy i wycałowaliśmy, przegryzając opłatkiem.
Po wchłonięciu niewielkiej części przygotowanych potraw (na dzisiejsze, poranne pytanie męża: „Co dziś na obiad?’, odparłam: „To co wczoraj na kolację!”) uraczyłam się lampką wina i pierwszy raz poczęstowałam winem Starszego Syna. Bartek, wyższy od Taty, sam otworzył butelkę, a przy okazji usłyszeliśmy parę historii od Dzieci, jak to się teraz pije w młodym towarzystwie i, że wśród obecnej młodzieży pasterka to synonim zakrapianej imprezy.
Prezenty miały być następnego ranka, ale Dzieci nie mogły się doczekać, więc wysłaliśmy je do sprzątania stołu i zamknęliśmy się pakując. Nie obyło się przy prezentach bez fochów, ale i zachwytów. Julia jak zwykle bardzo się napracowała, szukając świetnych rzeczy dla nas wszystkich i podpisała wszystkie prezenty artystycznie, aż trudno wyrzucić opakowanie. Leszek swoje zachował z napisem: „Santa Dad”. Ja dostałam nowy telefon i ciekawą gromadkę oczu, co chce mi wszystko w tym telefonie ustawić. Córa powiedziała, że wreszcie nie będę jak ten dinozaur i, że jak mam teraz najlepszą maszynę w domu, to nie mam prawa nie odbierać telefonów. Fakt, czasem nie odbieram, w tym się wyraża moja wolność i samostanowienie, a co!
Kiedy wieczór miał się ku końcowi, obejrzeliśmy film świąteczny, nie Kevina, całkiem zabawny, z dokładnością do tego, że w kluczowym momencie zdradziłam, jakie będzie zakończenie, bo dla mnie było oczywiste i nie mogłam się powstrzymać.
-„Mama! Niech ktoś zamknie tę kobietę, co za dużo gada!”
-„Ale ja jeszcze nie skończyłam, zaraz wejdzie Pani Mikołajowa …”
-„Mama!!”
No i na tyle wystarczyło mi energii. Kiedy kładłam się w sypialni z nosem jak Rudolf, bo co jakiś czas śluzówka oczyszcza mi się na czerwono, patrzyłam na choinkę, którą mąż kupił, ale zapomniał dokupić 10ciu metrów kwadratowych mieszkania do niej i pomyślałam, że to chyba były najspokojniejsze, najradośniejsze święta, jakie miałam w życiu. Bez spinki, sztuczności, z niepohamowanym humorem, autentycznością na jaką stać i mnie, i wszystkich, kiedy się im pozwala. Patrzyłam jak kot podgryza ubranego do połowy świerka od spodu, przebrany w świąteczne ubranko z reniferem i pomyślałam, że zespół Monty Pytona byłby zachwycony taką gwiazdką. Mam nadzieję, że koty trawią świerkowe igły, nie będę jeździć zwirusowana na żadne izby przyjęć dla przejedzonych wegańską dietą drapieżników.
A dziś leżę w łóżku, a świat kręci się nadal. Wstałam pierwsza, odsłoniłam okna i zobaczyłam cienką warstwę śniegu. Wszechświat nas nagradza za to, że nie oczekujemy tego, co jest złudzeniem szczęścia. Prawdziwie świąteczna atmosfera to dla mnie śmiech moich dzieci, kiedy mówią:”Mama, nie mów naszym językiem, bo to brzmi jak suchar!” A ja mrużę oko, bo wiem o tym, robię to dla siebie, dla własnej radości i dla nich, bo czują się inne, młodsze, należące do siebie, innej generacji, nie do mnie. A wczoraj przy wigilijnym stole się dowiedziałam, że słówkiem roku 2018 jest „dzwon”. Dzwon oznacza pusty w środku. Dzieciaki mówią: „Ale dzwon…”, czyli kiepski, bez wyrazu, dno i wodorosty, jakbyśmy powiedzieli w naszych czasach. Słówkiem 2017 roku był „sztos”. To z kolei oznacza coś świetnego. W użyciu: „Ale sztosik!”, o czymś fajnym, odjazdowym – tutaj nasza gwara. Słowa te zostały oficjalnie uznane, przyklepane i weszły do słownika nowomowy w całkiem nowych znaczeniach. Wszystko się zmienia. Rytuały, wartości. Szczerość, mam wrażenie, wiele uświęca. Nawet niezadowolenie, zgoda na wiele nieakceptowalnych w czasach mojego dzieciństwa emocji, jak gniew, zniechęcenie, smutek: „No czemu się nie cieszysz z prezentu? Toż to nie wypada, Mikołaj tak się starał…” -„Nie cieszę się i tyle, tak się zdarza”.
Na mojej wigilii, na której spotykam tych, których kocham autentycznie, można wyrażać wszystkie emocje i uczucia. Nikt nikogo nie krępuje, nie przymila się po głaski: „Ładnego ci misia Mikołaj przyniósł?”. To nie istotne dla tych, co kochają i czują się kochani, prezenty to tylko przedmioty, trochę do ułatwienia, trochę do zabawy. Nie wyrazy miłości, bo miłość nie wyraża się przedmiotami. Miłość to akceptacja każdego przejawu ludzkiego wnętrza. Można symbolicznie coś prezentem przekazać, ale miłość płynie mimo, obok tego. Bez niej, żaden prezent, żadne danie wigilijne, żaden wyszukany gest, podniosłość, po prostu żadna maska nie zapełni pustki czekania, na miłość, co się wyraża akceptacją w byciu tym, kim jesteś naprawdę i traktowania z pełną akceptacją tych, których się kocha.
Bez przymrużenia oka: „Niech te święta będą dla Was otwarciem na miłość, autentyczność w uczuciach, radościach i dąsach. Niech Wam się zdarzą autentyczną chwilą, spokojem patrzenia w serca bliskich ludzi. Bo kiedy zobaczycie ich takimi, jakimi są naprawdę, będziecie ich kochać. To nieuniknione. Więc jeśli chcecie, żeby Was kochano, bądźcie autentyczni, nie fałszujcie swojego obrazu, żeby Ci co na Was patrzą widzieli prawdę. A wtedy i Was pokochają. W tym się przejawia synergia miłości.”
Bardzo specyficzny tekst.
W jakim sensie specyficzny?