Przyjazd

„Kiedy jesteś w harmonii ze sobą, wstajesz rano i w pół godziny zdążysz wybrać się w zaoceaniczną podróż, jedziesz na lotnisko z miłym kierowcą Ubiera za 40 zł i słuchasz o jego ukochanych dzieciach. Wizę odbierasz kiedy jesteś gotowy psychicznie do podróży na 15 godzin przed wejściem do samolotu, w walizce masz tylko niezbędne rzeczy, resztę można kupić, nie zapominasz niczego. Siedzisz wygodnie na lotnisku naprzeciw swojego gatu w Costa Coffee, bo akurat tam się znajdują, i kawiarnia, i wyjście do samolotu. A na dodatek mgła opóźnia wylot,  więc zdążysz pożegnać się telefonicznie z synem, którego nie zdążyłaś wyściskać przed wyjazdem. Cierpka americana sączy się powoli, a ja patrzę przez okno, gdzie nic, absolutnie nic nie widać, oprócz mleka i zauważam, że nie martwię się o przesiadkę w Helsinkach, bo wiem, po prostu wiem, że na mnie zaczekają, gdybym się jednak spóźniła. Czasem mamy taką łatwość życia, taką zgodę na wszystko co się stanie że nic nie może nam zakłócić tej harmonii, bo na wszystko co się zdarza mamy pełną, łagodna akceptację.” (cyt. własny)

Niebo nad Grenlandią 8.11.2019 (fot. AMS)

Doleciałam do Kansas. Dla tych co myśleli, że coś długo zwlekam, tak, zwlekałam, ale wyleciałam. Definitywnie mnie nie ma. Po 20h podróży nie ma się ochoty zbytnio gadać i pisać, że się dobiło do protu, więc dopiero następnego dnia się uaktywniłam. Opóźniony był już pierwszy lot z Warszawy do Helsinek, z powodu mgły, potem z Helsinek do Chicago, z powodu śniegu, tak więc całe planowane pięciogodzinne czekanie w Chicago na lot do Kansas City zmniejszyło się do 2 godzin. Lądując nocą w Kansas, zarejestrowałam pierwsze wrażenie: Cholercia ziąb! Wietrzne, mroźne Chicago minęło mi bez wychodzenia poza budynki lotniska, a tu nagle: -1 i wiaterek. Dobrze, że wzięłam swoją grubą kurtkę, fakt różową, nie za piękną, wyglądam w niej jak rozkosznie pomalowany astronauta, ale ciepła, więc przetrwam. Czekając na bagaż zobaczyłam zapowiedzianego mi „taksówkarza”, którego wysłał po mnie uniwerek, bo Lawrence jest mniej więcej godzinę drogi z KC. Ma na imię Atlant, oryginalnie, z pochodzenia Albańczyk, był przekonany, że jego imię jest rosyjskie, ciekawe. Zaprowadził mnie do wypasionego auta-limuzyny. Pomyślałam, że w tym moim kombinezonie na wyprawę arktyczną pewnie wyglądam cokolwiek niekompatybilnie, Nie opierałam się jednak i siadłam wygodnie na skórzanym fotelu. Już prawie nie śpiąc, myślałam, że właściwie to zasłużyłam na wygodę. Ostatni lot zaliczyłam w czymś w rodzaju kontrolowanej amnezji. Zapiąć się i ocknąć po wylądowaniu. Organizm niezadowolony zbyt długą aktywnością ostro domagał się restartu.

Atlant, intryguje mnie to imię nadal (sprawdziłam w sieci, Atlant ), szofer w garniturze i pod krawatem, przyjaźnie zagadywał mnie w drodze. Ziewaliśmy na zmianę jadąc swobodnie mało zatłoczoną trasą. W Lawrence czekała na mnie Beth, u której wynajęłam pokój, przyjaciółka przyjaciółki, u której poprzednio wynajmowałam pokój. Dobrze mieć przyjaciółki, szczególnie w mieście, gdzie nie da się prawie zupełnie wynająć hotelu, a wszystkie stancje okupują studenci miejscowego uniwersytetu. Cieszyła się, że zdążyłam przyjechać przed północą, planowała w razie czego spać na kanapie w salonie. Przywitała mnie wraz z psem i kotem. Zdążyłam tylko wchłonąć trochę strategicznych informacji o użytkowaniu łazienki i zapadłam w sen. Zimna noc obudziła mnie zmarzniętymi stopami. Założyłam skarpetki i znów się osunęłam w sen. Spałam 10 godzin. Obudził mnie drapiący do drzwi kot.

Siedzę w ogrodzie i wchłaniam słońce. Dziś jest 19 stopni i czyste niebo. Zrobiłam zakupy, obejrzałam dom i okolicę. Jestem bliżej centrum miasta i uniwerku niż poprzednio. Moje spacery do pracy i tak będą długie, bo około pół godzinne, pod górę, gdzie w najwyższym miejscu w mieście położony jest kampus. Beth zajmuje się swoim ogrodem. Jest pisarką. Napisała kilka książek podróżniczych o różnych miejscach na świecie. Teraz zajmuje się przede wszystkim Japonią. Jeździ do niej co najmniej raz w miesiącu i pisze artykuły z podróży. Jej pozycje książkowe są opasłe. Mieszka w ponad stuletnim domu rodzinnym, a na podwórku hoduje kury. Ma trzy, teraz z powodu niskich temperatur się nie niosą.

Zauważyłam, że od mojego ostatniego pobytu w Kansas zmieniłam się trochę. Kiedyś przyjeżdżałam z myślą o szybkim powrocie do domu. Teraz mimo, że mój pobyt będzie podobnej długości co zawsze, myślę bardziej o tym, co teraz. Kiedyś, za parę tygodni, z przyjemnością zapakuję się i wrócę, do dzieci, do domu, do pracy, do tanga. Ale najpierw pobędę świadomie w tym miejscu. Poza pracą będzie co robić, spacerować, spotykać starych przyjaciół. Wzięłam buty, może poćwiczę. Najbliższa szkoła tanga jest daleko, bo w Kansas City, a bez samochodu niemalże nieosiągalna, ale na sucho, jakieś trudne elementy da się samodzielnie pomęczyć. Porozciągam się, wzmocnię mięśnie skrętne do ocho i pivotów. Organizm przez to, że dałam mu spać do woli, przestawił się od ręki na miejscowy czas. Ciekawe, że jak człowiek nie walczy usilnie z czasem i organizmem, to wszystko się samo nastawia i optymalnie wskakuje na miejsce.

Naszła mnie taka refleksja, wyrażona w cytacie powyżej,  że w ogóle się nie martwiłam, ani przed wylotem, mimo, że wizę dostałam dopiero na paręnaście godzin przed startem samolotu, ani ciągłymi zmianami w podróży. Nie traciłam przez to niepotrzebnie energii na rzeczy, na jakie i tak nie miałam wpływu. W Helsinkach dostałam kupon za opóźnienie i zjadłam smaczny lunch za free w Moomin Coffee, pod figurkami Włóczykija, Mamy Muminka i Małej Mi,  i zobaczyłam pierwszy w tym sezonie śnieg. Święta już niedługo. Wracam tuż przed Gwiazdką, na tyle późno, że nie zdążę popaść w szaleństwo przedświątecznych zakupów i przygotowań. Zawsze miałam do tego ostrożny stosunek. Jeden większy obiad ze specyficznym menu. Prezenty, to co innego. Może uda mi się upolować coś ciekawego po tej stronie oceanu. Wolałabym, żeby świąteczna, pokojowa atmosfera nie miała konsumpcyjnego charakteru, ale na to także nie mam wpływu. Mogę się jedynie dostosować i przeżywać ją na swój sposób, ciesząc się przede wszystkim z wolnych dni spędzonych z dziećmi.

Przeszedł mnie chłód, słońce prawie zaszło. Wracam się ogrzać i wchłonąć makaron. Prosta kuchnia, lepsza niż nie jeden fast food. Jutro znów będzie ciepło, a od wtorku – mrozy. Przyda się mój różowy kosmiczny kombinezon. Tak tu bywa, skok o 30 stopni dzień po dniu to norma. Dziś biegasz w szortach, jutro skrobiesz szyby samochodu. Można się przyzwyczaić, byle czegoś nie oczekiwać od nieprzewidywalnej kansaskiej pogody.

9 listopada 2019