Wędrujemy przez Transylwanię. Wyruszyliśmy popołudniem, jechaliśmy na zmianę całą noc i rankiem zobaczyliśmy pierwsze rumuńskie osady. Na granicy między Węgrami i Rumunią brak dokumentów samochodu przez chwilę wstrzymał nas niepewnością celników, którzy wypuszczali nas ze strefy shengen. Wiedziałam, że puszczą nas przez granicę. Tak to jest, jak się ma wiedźmę na pokładzie, a ona chce jechać. Krzątali się, dzwonili. W końcu wzięli od nas telefon ze zdjęciem ksero nieważnego dowodu rejestracyjnego, popisali, popatrzyli i puścili. Wiedziałam, że brak dokumentów mnie nie zatrzyma, bo jak ja chcę, naprawdę chcę czegoś, to to coś się zdarza. Dlatego podróż się toczyła. Nie zatrzymała mnie łania na drodze nocą, ostro hamowałam, lisy, kuna, psy i koty, nie zatrzymały krowy po rumuńskiej stronie, nie zatrzymało zmęczenie, bo po nocy zdrzemnęliśmy się na 2 godzinki i dalej w drogę.
Nasza podróż ma jakiś schemat w tle, ale nie trzymamy się go kurczowo. Jedziemy za sobą, tak jak chcemy. Pierwszego dnia zamiast od razu w Rumuni jechać do Transylwanii odwiedziliśmy Bystrzycę, jeden z grodów Siedmiogrodu, co wcale nie była w planie, bo nie pasowała pozornie do trasy, ale na tyle szybko i wcześnie zajechaliśmy, że zyskaliśmy pół dnia. Po obejrzeniu Bystrzycy, starych kamieniczek, wieży kościoła, na którą dojechaliśmy nowo wstawioną windą, kontemplowaliśmy lokalną kuchnię. Bez pośpiechu, bez zaliczania, ze spokojem ludzi, którzy cieszą się każdą chwilą. Plan nam potrzebny jest tylko do sukcesywnego zmieniania. Dziś po drodze do Braszowa, zobaczyliśmy ogromną budowlę na wzgórzu i od razu tam pojechaliśmy. Elastycznie, za ciekawością. Po to się w końcu podróżuje, żeby z ciekawością oglądać miejsca, nie odhaczać na obowiązkowej liście. Od czasów mojej podróży do Lizbony zmieniło mi się podejście do podróży w ogóle. Jadę gdzieś, mniej więcej wiedząc gdzie i się włóczę, w swoim tempie, patrząc na miejsca jakie mnie przyciągają. Mijam muzea, kościoły i inne podręcznikowe atrakcje chyba, że coś w sobie mają. Dziś weszłam na wzgórze w Sighisioarze, gdzie podobno urodził się Drakula. Mają tu dużo cepelii z tym związanej, ale szczególność tych miejsc tkwi w pięknej, choć często zaniedbanej architekturze rynków, uliczek, w detalach, gzymsach, portalach, drzwiach, klamkach.
Jadąc przez mniejsze miejscowości widzę cyganów rumuńskich, ich wystawne domy. Dziś minęliśmy taki, że nie da się go opisać, kapał od złota i w słońcu aż raził w oczy. Bizantyjski przepych w wydaniu iście uroczym. Przeciętnie domy są niewysokie, szczytem skierowane do ulicy i mają piękne kute bramy. Dom może być w nie najlepszym stanie, ale brama – cudo. Od bramy idzie podcień z pnącego się wina przez całe podwórko, chroniący w upały. Drogi dobre i kiepskie. Niektóre porzucone w czasie przebudowy, sterczące zardzewiałą stalą wiadukty. Często widzimy zapadnięte fabryki, zakłady, a z drugiej strony pola słoneczników, winnice. Swojski klimat, kierowcy jak w Polsce, rozpędzeni w drodze do nieba lecą na trzeciego na podwójnej ciągłej w przekonaniu, że kto pierwszy ten lepszy. Kolega powiedział mi komplement prosto z męskiego serca, że kiedy patrzy jak prowadzę, to „dobrze mieć za kierownicą kobietę z jajami”.
Jutro mamy jakiś plan, zwiedzimy Braszów, potem zamek Drakuli, itd, a potem powrót do Klużu-Napoka. Zobaczymy. W tej podróży liczy się tylko to, czego w danej chwili chcemy. Jak na poboczu leżymy w trawie, bo słońce przypieka, a my chcemy poodpoczywać, to leżymy. Trawa jak w domu, wyschnięta, ostra. Susza i tu króluje, a z innych podobieństw Rumunia również świętuje stulecie państwowości po I wojnie. Flagi wiszą tu wszędzie. Tak jak wszędzie są pomniki wilczycy rzymskiej, wszak Rumunii są potomkami cesarstwa Rzymskiego, jakie wycofało się stąd przed średniowieczem. Potem przyszli Niemcy na zaproszenie Węgierskiego króla i pozostałością po tej wielokulturowości są nazwy miejscowości, które tu widnieją na tablicach miast w 3 językach: rumuńskim, węgierskim i niemieckim.
Robię mało zdjęć, dużo patrzę i chłonę, swojskość tej krainy, roślinność jak w domu, serpentyny na drodze, domy z bramami, kolorowe spódnice, biedę i luksus, zardzewiałą pamięć po komunizmie w polach gospodarstw państwowych i marki europejskie w sklepach, bajeczne ornamenty na domach wszelkich, drewniane drzwi, okucia. Ludzi cieszących się życiem, uśmiechniętych, kobiety piękne, smagli mężczyźni, niewysocy.
Szukałam tanga, ale się minęłam z kursem i milongą w Braszowie. Była w sobotę. Jak się okazało z tutejszą instruktorką tanga mam na facebooku 3 wspólnych znajomych. W sierpniu jest tu festiwal tanga argentyńskiego 12th Transylvania Tango Maraton. Tango wszędzie sięga. Jak filozofia życia, jak sposób wyrażania siebie. Za parę dni wracam na warsztaty z mistrzami świata. To dopiero będzie praca. Teraz tylko uda bolą mnie od wspinania na warowne kościelne twierdze i średniowieczne zamczyska. Dobra wprawka przed pracą nad prawidłową postawą tangowego ciała. A dziś z braku tanga wybraliśmy się na kolację na rynku Braszowa, sukienka tangowa nie powinna w szafie się marnować. Przyświecał nam zamiast księżyca napis „Brasov” na wysokim wzgórzu za miastem. Braszów jak Hollywood prawie, ale swojski, bo chociaż nie słowiański, to bliski nam mentalnie.