Z przymrużeniem oka

Miałam kilka epizodów z tzw. coachami, jeden osobiście chciał na mnie wpływać ( BŁYSK, BŁYSK, hmm… Masz taki potencjał, ale go nie używasz… hmm). Inni rzeźbiciele ludzkich losów i przebojowości wtargnęli do mojego świata przez przypadek. Był taki, co obwieszczał, że ludzie generalnie się lenią, zamiast zarobić na dom za 8 milionów dolarów na wzgórzu z palmami. Jednym ze sposobów dokonania tegoż było zaniechanie onanizowania się rano, tu szczególnie do panów, co szukają kobiety swojego życia. „Jak taka energia ujdzie z ciebie” – pan mawiał – „to jak ją znajdziesz (znaczy kobietę), co jej masz do dania? Puste naczynie.” Ten sam człowiek bez wahania na nagraniu video mówił o stronieniu od toksycznych ludzi i jednym tchem wyrzekał na sąsiada, co zasadził na swojej działce drzewa przysłaniające mu widok.
Jeszcze inny postanowił podzielić się wszystkim co wiedział, i co drugie zdanie powtarzał, że jakby wiedział kilka lat temu to, co wie teraz, to byłby wiecie gdzie? On sam nie wiedział, ale bardzo się starał sprzedać swoją wiedzę wycenioną na tysiaka w promocji stulecia za 5 dych, ale tylko przez 10 minut od tego ogłoszenia. Pewien, który miał nawet wiele mądrych rzeczy do powiedzenia, kierujący się służbą dla ludzi, ale i siebie, wyceniał takie polepszenie na całkiem poważną sumę. Uczył wszystkiego, od tego jak mieć lepszy seks, do tego jak się nie bać publicznych wystąpień i efektywnie odpisywać na maile. Ostatni chciał mi powiedzieć, że miłość jest wszędzie (ja wiem, że jest wszędzie), a on mówi sobie z Jezusem na ty i żartują sobie, jak kumple, bo to jest równy gość. Ja nie wątpię, żeby być Jezusem, trzeba być cool, inaczej się nie da. Tylko jakoś mi się tak wydaje, między tymi wszystkimi doświadczeniami z rozwoju osobistego i pogranicza religii i magii, że ja od tego nurtu jednak odstaję. Jakiś demon we mnie siedzi i podśmiewa te serio zamknięte ceremonie pobudzania się do istnienia, do robienia tego, co właściwie zrobić trzeba. Mój kolega oszołomiony patosem do zmiany sposobu myślenia, w celu zrobienia ze swego życia raju na ziemi, postanowił przełamać przyzwyczajenia i biegać, bo tego najbardziej nie lubił. Po zmaganiach kilkutygodniowych przestał, i z przyjemnością wrócił do chodzenia. Z psem. Pies to docenia. Pewnie by się znalazł coach co by go zdeptał, że nie wytrwał w boju o lepsze życie. Ale kto chce wstawać o świcie i lecieć w las, ten niech biega, bo jednego kręci a innego wzdraga sama myśl o dresach. Jak mnie jazda rowerem, albo narty. A łyżwy akurat lubię i powyginam się w jodze, ale bez zacięcia, na luzie. Tango mi się powoli wykluwa, a postawa mojego kręgosłupa w tangu jest bardzo zdrowa.
Dlatego z rezerwą przyjęłam zaproszenie na kolejne takie wydarzenie, obudzenia do życia. Przyjdę, zobaczę i napiszę. Mój chochlik w głowie już się cieszy na nowy temat do wyśmiania. Zauważyłam, że człowiek, który nie umie się śmiać z siebie jest dla mnie, na dłuższą metę, nie do wytrzymania. A ja po ciotkach odziedziczyłam cięty dowcip z różnych życiowych spraw. W szczególności z nadęcia ego, również duchowego, jak bańka mydlana. Z wierzchu kolorowe bajeczne prążki, a wewnątrz pustka hula. Takich ludzi też widuję, choć na szczęście rzadko, bo chyba umarłabym z ich obśmiewania w wyniku nieodwracalnego skurczu mięśni brzucha. Ale pośmiać się lubię. Z siebie też, i ze swoich wierszy, wpisów, z wyborów, z zaniechań, z leniuchowania, w którym jestem mistrzem („Medal dla tej pani – tylko nie za ciężki”), z nieumiejętności stawiania przecinków i interpunkcji w ogóle. I jakoś autowyśmiana, żyję. Nie powalają mnie zaczepki kolegi: „Jak tam twoja droga do miłości?”, BŁYSK, BŁYSK, ani: „Coś się ostatnio udzielasz?”, SZUR, SZUR, brewki do góry. Uśmiałam się jak wieprz, kiedy ktoś mi powiedział, że moje wpisy to „masturbacja publiczna”. W końcu zawsze byłam zwolenniczką rewolucji seksualnej. Można powiedzieć, że realizuję jej założenia poprzez zdejmowanie masek z siebie i z otoczenia, jakie obserwuję. I to mnie bawi, zadziwia, ale też smuci zarazem. Taki człowieczy tygiel. Ale skoro ja to widzę i piszę o tym, to może komuś przyjdzie do głowy zdjąć swoją wypolerowaną złotą maskę, choćby w domu, przy zasłoniętych zasłonach w samotności, na chwilę, żeby ze sobą samym pobyć. Pozwolić szczerym myślom przepłynąć i wydostać się ze studni zakłamania, i znaleźć do siebie dystans, niekoniecznie od razu do obśmiania siebie albo innych. Do zobaczenia, zrozumienia, odszyfrowania czego chcemy, co ukrywamy przed sobą. Do poznania cienia w naszym wnętrzu. I zaakceptowania wszystkiego tego wewnątrz. A kiedy akceptacja wszelkich naszych stron wielowymiarowej osobowości okrzepnie, jak lukier na wiedeńskim pączku (mniam – przypis autorowego ego spożywczego), można z przyjemnością wyśmiać się po cichu, żeby nie wpadać w sidła czyichś karykatur szczęścia, w jakie bez rozpoznania siebie i swoich mechanizmów, łatwo się złapać. Dlatego trochę czasem szydzę i przyzwyczajam moje wnętrze do przekłuwania pustych przestrzeni nadęcia. Taka akupunktura prewencyjna. Polecam w zestawie z leżakiem, słońcem, kawą – w promocji tysiąclecia – za darmo.

8.08.2018