Ścieżka


W jakim momencie zaczynamy wierzyć w miłość? Co sprawia, że jesteśmy pewni, a w każdym razie pewniejsi tego, że uczucie przetrwa?
Na pewno indywidualne predyspozycje i przekazane w rodzinie schematy rozwoju uczuć międzyludzkich wyznaczają drogę, jaką idziemy do miłości. Miłość nas przyciąga, ale ścieżkę wyznaczamy sami. Idziemy czasem zakusami i drogą przez ciernie. Czasem biegniemy szybko, by nikt nam tej miłości nie ukradł sprzed nosa, a czasem zaczynamy czuć wbrew sobie. Czy naprawdę czujemy wbrew sobie?
Mam taki pogląd, że nasza dusza wyznacza nam ścieżkę miłości. Wyznacza ją tak, byśmy po drodze nauczyli się o niej jak najwięcej; i o miłości i o duszy. Naszym prawdziwym JA zanurzonym w codziennej udręce i pozornie ważnych sprawach, w ciele, jakie wybraliśmy na tę podróż po ziemi i życiu na niej. I idziemy, czasem skrajem drogi, ze strachu zamykając oczy nad przepaścią. A kiedy indziej przyklejeni do stromej skały nie ruszamy się zanadto, sparaliżowani własną małością i nieważnością. I czasem zwykłym cierpieniem, które tak jak wszystko inne istnieje tylko w naszej głowie, wywoływane myślami. Spróbuj odłączyć umysł, a wszystko przemija, znika i pozwala się wydostać tej jedynej prawdziwej istocie w Tobie. Doskonałej, pełnej i boskiej. Jak płomień świecący jasno ponad paleniskiem.
W moim świecie iść drogą miłości to poznawać siebie i swój obraz w głowie, w sercu, w ciele. Obraz różny z każdego z tych punktów widzenia. Sądzę, że tylko jeden obraz jest prawdziwy, ale wpływ na życie ma nałożenie tych wszystkich obrazów na siebie. Jak kompilacja wielu osobowości i wielokolorowa mandala. Stajemy się prawdziwi bardziej, kiedy nasz obraz dominuje dusza, nasze wewnętrzne JA, które komunikuje się z nami sercem. Im więcej wtrąceń od umysłu, ciała, materialności tym więcej w nas lęku, ograniczeń. Tylko dusza ich nie zna. Jest nieograniczona, ma moc. Ciało i umysł są spięte w ramy racjonalności, materii, zasad. Serce ich nie zna, wybiega dalej w przestrzeń. Jak pierwszy zwiadowca, zdobywca i czciciel nowych terenów naszej percepcji. Im mocniejsze serce, tym dalej nas zawiedzie …

Powitanie

Na początku chciałam napisać książkę.  Ciekawe ile osób piszących blogi od tego zaczyna. Ja w każdym razie próbowałam i okazało się, że piszę coś co powstaje na bieżąco,  ale bardzo spójnie. Dlatego rozwinęłam moją myśl o pisaniu i zaczynam. Chcę zaprosić Was wszystkich do czytania mojej niestandardowej historii, do czytania o mojej drodze, która wiodła już przez różne zaskakująco niewytłumaczalne dla przeciętnych ludzi zdarzenia i miejsca, ale do nich wracać już nie będę … One są przeszłością. Teraz jestem tu, i teraz wszystko się zaczyna, zamyka i otwiera …

Kiedy patrzę na to co przede mną, nie jestem pewna, wciąż nie jestem pewna czego chcę. Tak właśnie czuje się człowiek podążający tą ścieżką. Patrzymy na życie w kategoriach ciągłej zmiany. Akceptacja takiego stanu nie jest łatwa. Zmiana kojarzy się z chaosem, niewygodą i trudem w uchwyceniu stabilizacji, równowagi. Wiem, że równowaga, stabilizacja i porządek są względne. Kiedy spojrzymy na starożytnych filozofów, którzy w przenikliwy sposób odnaleźli w sobie i świecie tę prawidłowość, czujemy się wręcz zażenowani. „Panta rhei”, czyli wszystko płynie Heraklita otwiera nam szeroko oczy na zmianę i jej istotę. Ona jest w nas samych. Czy nie budzimy się co dzień odrobinę inni? Co znaczy ta odrobina? Jak wielką stanowi różnicę w pojmowaniu rzeczy jakimi są? Czy oddala nas dostatecznie dużo od nas wczorajszych byśmy odczuli zmianę i jak ta zmiana w nas wybrzmiewa, jaką staje się wartością?

Pędzi nam świat dookoła a my na przekór wszystkim znakom dążymy do stanu stabilnego w rodzinie, pracy, w relacjach z ludźmi i wszystkim co nas dotyczy. Jak można się tak dać pochwycić złudzeniu, że istnieje w ogóle stan, w którym zostaniemy? Przecież wszystko płynie.

I paradoksalnie nie jest aż tak ważne dokąd, co z pewnością większość nas przeraża najbardziej. W końcu jesteśmy ludźmi i chcemy mieć jakąś minimalną kontrolę nad naszym życiem. Tylko czy taki jest właśnie sens życia? Kontrola nad tym co nam się zdarza?

Kiedy spoglądamy na innych często zazdrościmy im tego, jak układają się ich sprawy zawodowe, jakie osiągają sukcesy na wielu polach. Słyszę często, że teraz to „ci wybrani, spełnieni” nie będą musieli już nic robić. Czy czujecie to zdanie? „Nic nie robić”. Czy to jest cel?

W wielu kontekstach pojawia się motyw spełnienia jako sukces finansowy pozwalający na rzucenie znojów życia codziennego i oddanie się tylko przyjemnościom czy lenistwu. Zastanówmy się trochę nad konsekwencjami takiego losu szczęściarza. Jeśli nagle masz wszystkiego w brud, jaki przyświeca ci cel, jakie masz teraz motywy do działania? Czy życie wyposażyło nas w skuteczne narzędzia poradzenia sobie z taką zmianą na „lepsze”. Większość z nas nie potrafi w tym się odnaleźć mimo gigantycznych dobrych chęci. Nie umiemy nadążać nawet za taką zmianą na „dobre”. To może dobra motywacja do dostrzeżenia problemu. Człowiek, który całe życie szuka stabilizacji finansowej i zyskuje ją nagle nie jest gotowy jej przyjąć, podczas gdy ten co pracuje na nią w dobrym komforcie codziennego dobrobytu poradzi sobie z nią bez przeszkód. Bo … akceptuje zmiany, nawet drastyczne, nawet ponad stan, nawet nagłe i chciane. I tak wygrywa ten co przywykł codzienną aktywnością do zmiany.

Akceptacja nie jest zwykle łatwa i zaczyna się od godzenia się na rzeczy dalece mniej przyjemne niż wygrana na loterii. Musimy zaakceptować, że wszystko możemy stracić by oswoić boga zmiany. W ten tylko sposób wytrącimy mu bacik na naszą pychę z ręki. Mówiąc, że akceptujemy, mam na myśli całkowitą akceptację straty. Nawet w wymiarze tragedii i cierpienia.

Zmiana i jej akceptacja wywiera na nas wpływ w każdej chwili. Już podczas czytania tego tekstu pewne informacje, nawet niezaakceptowane trafiły do Was i waszej podświadomości, która kreuje Wasz stosunek do świata.

Niech moc zmiany będzie z Wami! I niech Was uczy pokory do świata 🙂