Ot tak …

Zawsze podejrzewałam, że jestem niezniszczalna. Na swoją obronę muszę przyznać, że moje życie tak się układało, że okazja za okazją pojawiały się sytuacje, w których sprawdzałam się, testując swoje granice i niemalże wszystko stawało się prędzej czy później osiągalne większym lub mniejszym wysiłkiem. Wystarczyło spiąć się do celu, skumulować siły i skoczyć w dobrze obranym kierunku. A jeśli coś w skoku przeszkadzało, zwalczyć to, rozebrać kawałek po kawałku czasem przenosząc góry z miejsca na miejsce. I tak szłam przez życie z przekonaniem, że zawsze znajdę sposób, siły, strategię do wszelkich potrzeb swoich i moich bliskich.

Aż pewnego dnia, ot tak, zachorowałam. Początkowo miałam nawet na tę chorobę plan. Pochoruję tydzień a potem zrobię całą masę zaplanowanych rzeczy, również tych spiętrzonych przez opóźnienie. Ale po tygodniu okazało się, że to nieosiągalne. Choroba okazała się silniejsza i mimo, że walczyłam z nią fizycznie i intelektualnie, wygrywała na wszystkich polach, aż poddałam ostatnią bitwę i zatrzymałam się. Zarzuciłam wszystkie plany, a nawet wyobrażenia o tym co jutro, za tydzień, za rok i weszłam w pozorny bezczas, gdzie istnieje tylko to co aktualnie się zdarza. Odkleiłam się od kalendarza i ambicji wypełnienia swoich obowiązków, jak je nazywałam, a które tak bardzo ze sobą utożsamiałam. Stałam się, siłą rzeczy, niezależna od tego jaki tworzę na siebie plan i czy go spełniam.
I stało się tak, że niezależnie od tego czy coś robię czy nie, czuję się pełna siebie. Moje działanie jest oczywiście gdzieś tam potrzebne, ale już się z nim nie utożsamiam. Przekonałam się, kim jestem kiedy nic nie robię, tak bardzo potrzebnie jednocześnie, skupiona świadomie na sobie. Żyjąc do niedawna na zewnątrz w rolach tego świata, jako mama, pracownica, partnerka, przyjaciółka, gdzieś ten rdzeń siebie odczuwałam, pionizował mnie po burzach i sztormach, ale nigdy na taką skalę nie byłam go świadoma.

Rzeczywistość po puszczaniu kierownicy elastycznie dopasowała się do mojego stanu. Praca weszła mi w wolne chwile w domu, żebym mogła spać w dowolnie wybranym czasie, domowe sprawy przekierowały się. Otoczyłam się bezpiecznym kokonem bliskich i spokoju. Przeszłam boleśnie przez poczucie winy, że wszystkich zajmuję swoją osobą, że zaraziłam kochanego człowieka, który w wyższej konieczności naraził się na to. Odpuściłam czując jak życie i tak się toczy, artykuł kiedyś się napisze, obiad ugotuje, albo nie, i to też jest ok. Porównałabym to co się dzieje do unoszenia z prądem, opływam kamienie w rzece, przyspieszam i zwalniam bezwysiłkowo, skupiona na tym, żeby utrzymać się nad powierzchnią i to wystarcza. Nurt mnie niesie a ja nawet nie jestem specjalnie zainteresowana, żeby się przekonać dokąd.
Bywają chwile, że cieszę się, ale bez ekstazy, że oddycham bez przeszkód, że wracam do zdrowia łagodnie i powoli, już bez walki, i czuję do siebie wdzięczność, że umiałam w porę odpuścić i pozwolić życiu siebie poprowadzić.

Zaszyłam się w lesie, chociaż wszystkie moje urlopowe plany wzięły w łeb, jak to często bywa, okazja sama się pojawiła i bez wahania z niej skorzystałam. Myślałam nad sensem tej choroby, ale nie jestem nawet tego pewna, że miała jakiś cel, na pewno jednak pokazała mi granice mojej wytrzymałości. Pokazała też do jakiego fantastycznego stopnia mogę liczyć na pomoc bliskich. Nauczyła mnie cierpliwości i akceptowania bardzo niewygodnych dysfunkcji mojego organizmu. Zdałam sobie sprawę, że kolejny raz zyskałam wiedzę o sobie, o tym z czego bez żalu zrezygnowałam chorując, a co dla odmiany stało się tak jaskrawo ważne, a co parafrazując mogę nazwać „bliskością w czasach zarazy”, bliskością z moimi bliskimi i ze samą sobą na nowo. Uporządkowała mi emocjonalne sprawy, odsiała wątpliwości, napędziła do zmian tam, gdzie chciałam już iść, ale myślałam, że może jeszcze pozwlekam.

Na koniec z ciekawości zapytałam o tę chorobę Kozę, ale nie miała nic szczególnego do powiedzenia. Patrzyła na mnie beznamiętnie przeżuwając liście i rzuciła widząc, że uparcie czekam na jakiś komentarz:
– No co, no życie! Raz się tańcuje, raz zdycha. To chyba oczywiste. Tylko człowiek musi mieć sens we wszystkim co się dzieje. Dzieje się i tyle. Bądź w tym, albo to zmień, o ile jest to możliwe.
Na ten moment nie jest, więc w tym jestem, a jak się zmieni, zobaczymy. Nie roję sobie żadnych nadziei, terminów, działań. Być może o to chodziło, a może zupełnie się mylę i za jakiś czas zobaczę inną perspektywę. Z pewnością nie będę jej szukała, jak ma przyjść, przyjdzie sama.

Nic nie jest proste

– Dlaczego nie ma nowych wpisów na „Kozie”? – spytała Julia.
– Jakoś nie mam czasu pisać – odparłam. – Tyle się dzieje, że żyję życiem na bieżąco i nie mam potrzeby siadać do podsumowania.
Wypuściłam Kozę samopas i obie mamy się dobrze. Ona zażywa wolności od moich niekozich rozterek, a ja … cóż, życie nie jest proste. Spotkałam się ostatnio z dość powszechną iluzją, że inni mają lepiej, prościej, pełniej. I nie chodzi tylko o fotki w internecie, ale o fikcję jaką zwykliśmy roztaczać wokół, iluzję dobrobytu i „wszystko w porządku”. Nie tak jednak, żeby nam zazdroszczono, na zawiść nie chcemy się narażać, stąd więc wtrącenia, że chociaż u nas wspaniale w pracy to szef sknera, albo fanatyk. Z żoną cudnie, ale dzieci mają humory. Finansowo rewelacja, ale strzyka w kolanie. A tak w ogóle to stara bieda.

A u mnie ani stara, ani bieda. Wszystkiego po trochu, problemów, spraw, pracy, dzieci, miłości i zagubienia. Normalny proces zwany życiem w akcji. I każdej nocy zamykając oczy jestem pełniejsza od nowych doświadczeń. Trywialnie mówiąc robię co mam robić i nie winię się za nic. Mój mocny gorset bezpieczeństwa okazuje się nie krępować ruchów i dzięki temu, że ufam sobie w każdej sytuacji idę pewna przed siebie, nawet w to zagubienie. Ludzka rzecz czuć zagubienie. Ludzka rzecz poszukiwać. Przeglądałam się kiedyś w lustrach szczęścia przyjaciół i znajomych, aż znudziło mi się to kryształowe medium. Patrzę tylko do środka, na to nieskończone pole mojej Kozy, która naprawdę wie, gdzie mam szukać szczęścia i spełnienia. Ona nie jest podatna na opinie z zewnątrz, ona od zawsze wie i czuję tę Jej pewność. Pole naszego szczęścia jest bardzo specyficzne, zbudowane indywidualnie. Pewne rzeczy pozornie nas wszystkich uszczęśliwiają, ale kiedy jesteśmy ze sobą bezwzględnie szczerzy, okazuje się, że to co nadane społecznie, rodzicielstwo, relacje, sukcesy zawodowe, szeroko pojęte spełnienie życiowe, jest tylko próbą uporządkowania kategorii „szczęście” na tej zagadkowej trzeciej planecie od słońca i często, jeśli nie zawsze, ma niewiele wspólnego z tym, co nam się naprawdę kojarzy z tym stanem.

To wszystko nie jest proste. Bezdzietna ciotka spędzająca czas na podróżach od bieguna do bieguna, może być obiektem zazdrości, albo współczucia. I z perspektywy każdego oceniającego istnieją argumenty w systemie wartości, jakie poprą tę konkretną opinię. Tylko po co w ogóle to wartościować? Systemy kulturowe i społeczne narzucają nam konkretne wartościowanie atrybutów w postaci istnienia, albo braku partnerów, dzieci, przedmiotów, wykonywanych zawodów, hobby i doświadczeń życiowych, a nasz mózg dążący do uproszeń szybko przeszukuje jak coś ocenić, żeby się w tym odnaleźć. A gdyby tak zostawić sprawy jakie są, i niczego nie oceniać? Nie dzielilibyśmy się wtedy na grupy tych, co potępią bezrobotnego szwagra, co jeździ kampem i naucza o pranie, a tych co widzą w tym nieziemski potencjał.

„Aby być naprawdę szczęśliwym i naprawdę bezpiecznym, trzeba mieć co najmniej dwa lub trzy hobby i wszystkie muszą być prawdziwe” – powiedział Winston Churchill, ten sam wybitny Brytyjczyk, który stwierdził, że życie to nieustający ciąg spraw do załatwienia. Jakaś część mnie załatwia więc sprawy a inna się pasjonuje. Potem spotykają się na kawie i wymieniają uwagi. Ta część mojej osobowości, która dąży do zabawy i spełnia pasje umie też włączyć się do pracy z jakimś kreatywnym, szalonym pomysłem, a potem ta sprzątająca codzienność i kochająca rutynę składowa mnie układa plan i wypełnia pieczołowicie listę ptaszkami. Aż się mimowolnie uśmiecham na samą myśl o rysowaniu ptaszków, a ta szalona część śmieje się jednocześnie przyjaźnie z takiej niezrozumiałej dla niej pasji do porządku. Jakiś czas temu te dwie strony mojego księżyca zwalczały się z pasją zamiast wspierać i była to bezużyteczna bijatyka. Zrozumiałam, że moje osobiste szczęście zależy od tego jak te dwie strony, a jest ich przecież więcej, poukładam w sobie i jaką dam im przestrzeń. Kiedy się bawię wypuszczam na swobodę tę zabawną stronę, pracuję tą uporządkowaną, wchodzę w kontakt tą co lubi ludzi i umie słuchać, a przy czytaniu, pisaniu włączam romantyka i krytyka. Cała gromada, stado podosobowości do użycia. Bogactwo. Zarządzania tym stadem siebie uczyłam się na bieżąco i z różnym skutkiem. Nadal mam przypadki osobliwości, kiedy w czasie seminarium włącza mi się romantyk zamiast krytyka, a krytyk przy dzieciach zamiast mentora. Bywa. Szczęście, że to zauważam i się widzę. Myślę, że widzenie siebie w swoim działaniu to połowa sukcesu i skuteczności. Ale to właśnie nie jest proste, nie jest prosty taki osobisty, wewnętrzny dystans.

Lubię mieć spokój. Utożsamiam nawet spokój ze stanem szczęścia, pewnie dlatego, że miałam go, spokoju, mało w życiu. Wydaje nam się, że tam nasze szczęście, gdzie mamy mało. Będę szczęśliwa, kiedy zdobędę to czy tamto, kiedy będę tym, bądź tamtym. Skutecznie się odkeiłam ze szczęściem od stanu posiadania. Nic i nikt mi go nie da, bo ono jest wewnętrznie jako reakcja na świat. Jeśli cieszy mnie, albo wywołuje spokój jakaś sytuacja to opisuję to poczuciem szczęścia. Niektórzy w celu wywołania szczęścia prewencyjnie nakazują wdzięczność. Jak okażesz wdzięczność, przyjdzie do ciebie szczęście. Na siłę się nie da być wdzięcznym, a powtarzanie mantr bez wewnętrznej motywacji i zgody tylko rozpina pustkę. Czuć wdzięczność, gdy jest, gdy sama się pojawia, to jest sztuka, chwytać ją i zauważać. Taka naturalna uważność sprowadza prostotę widzenia spraw jakimi są, czasem bolesnych, czasem wypartych, które zasłaniamy obrazami pozornego szczęścia, protezami rzeczywistości. Tak widzenie, że mamy szczęście, bo mamy zdrowie konieczne do tańczenia tanga może się wydawać trywialne, a jednak, a jednak… dla mnie to jest szczęście.

Zapisałam sobie ostatnio taką myśl: „Szczęście mieszka w prostych rzeczach”. W tym, że idę ulicą i wiem dokąd, w radosnym spojrzeniu bliskiego człowieka, w ciszy między słowami, gdzie dużo się dzieje, w tym, że mam ciarki przy muzyce i śmieję się w głos w kinie bez obawy o utratę majestatu i powagi, w tym, że atomy nie powypadały mi z pudełka a białko zwija się i rozwija. Na zewnątrz mija czas, zjawiają się i odchodzą ludzie, zmienia się nasz stosunek do wielu spraw i poczucie szczęścia mieszkające w wygodnym tangowym bucie. A wewnętrzny świat przyjmuje wszystko co się dzieje i Koza raz zbliża się, raz ucieka, to skacze po wierzchołkach, żeby potem zasnąć w gęstwinie, której nie zdążyła objeść z liści. Nic nie jest proste, jak wolałby nasz mózg i dzięki temu rośniemy w mądrości dzięki gromadzeniu coraz większej liczy nowych doświadczeń życiowych. Taka jest nasza ludzka misja. Poszukiwanie szczęścia ma tylko nas napędzać do lepszego zrozumienia siebie w tym świecie. Ale możesz mieć na ten temat dowolny inny pogląd i to jest zupełnie w porządku, bo jesteś innym człowiekiem i Twoje szczęście prowadzi Cię inną drogą.

Rozmowy po pełni

Następnego ranka po pełni Krwawego Księżyca, kiedy tłumy pijanych, po otrzymaniu dyplomów, studentów chrapały w okolicznych domach, po tym, jak całą noc wyły jak wilkołaki za moim płotem robiąc poruszone zdjęcia naszego boskiego satelity, siedziałam w upragnionej ciszy w ogrodzie Beth pijąc kawę i usiłowałam rozmawiać z Kozą.
– Wiesz co? – zagadnęłam.
– Wiem.
– Och, nie fochuj …
W milczeniu żuła trawę. Przez chwilę głaskałam Jaszczura, który owinął się wokół mojego ramienia na kolanie i zasnął.
– Rozmawiam z Nim – powiedziałam.
– Wiem.
– Wiem, że wiesz, ale może byś się zniżyła do mojego poziomu i czasem mnie wysłuchała!
– Nie fochuj.
„No jasny gwint” – pomyślałam – „ale sobie Kozę wyhodowałam!”
Wzięłam łyk kawy, połknęłam i westchnęłam. Jaszczur beknął przez sen i przewrócił oczami po czym ponownie znieruchomiał.
– On mówi poprzez czucie – powiedziałam cicho do Kozy, żeby Go nie budzić. – To znaczy, ja czuję co On mówi.
– Yhy – strzepnęła sierść i wyciągnęła szyję w kierunku Jaszczura. – I co ci „powiedział” – dodała mrużąc jedno oko.
– Że cisza wyraża więcej niż słowo, że uczucie jest pojemniejsze niż dowolna myśl, że przestrzeń jest nieskończonym potencjałem zdarzeń.
Pokiwała głową.
– To grubo – podsumowała i polizała gada po szorstkim ciele. Zmienił kolor z niebieskiego na zielony, potem na czerwony i różowy. Przez chwilę wydawało mi się, że uśmiecha się przez sen.
– I co wierzysz Mu?
– Zobaczymy.
Położyła mi głowę na niezajętym kolanie i zamknęła oczy. Pogłaskałam Ją delikatnie po gładkiej sierści między oczami. Pomyślałam, jaka to piękna chwila pełna autentycznej bliskości. Jaszczur zamigotał tęczowymi kolorami jak łagodny dla oczu stroboskop.
– Wiesz, że parę dni temu przytulałam takiego dwudniowego koziołka na farmie pod Lawrence? – zaszeptałam. – Był taki bialutki, całkiem duży, jak na niemowlę, i miał taką mięciutką sierść jak Ty – uśmiechnęłam się.
– Wiem.
– I chciałabym żebyś przytulała się do mnie czasem jak teraz.
– Wiem.
– I nie musisz być zazdrosna o Jaszczura.
– Wiem.
– Bo nadal potrzebuję, żebyś mi pokazywała to i owo.
– Wiem.
– Żebyś mi tłumaczyła to, co do mnie nie dociera inną niż przez Ciebie drogą.
– Wiem.
– Bo jestem tylko człowiekiem, wiesz?
– Wiem.

Jaszczur usnął na różowo. Koza delikatnie wysunęła swój mądry łeb z moich kolan i zaległa w cieniu.

Dopiłam kawę i wspięłam się na wzgórze uniwersytetu mijając po drodze porzucone stoły zastawione pustymi butelkami, puszkami, z kłębami śmieci naokoło. „Jak po festiwalu rockowym” – pomyślałam- „Każdy słuchał wczoraj jakiejś innej muzyki, ale wszyscy byli poruszeni”. Dzieciaki spały, ja szłam a Księżyc nadal w milczeniu zaszczycał drugą półkulę swoim niezwykłym widokiem, podczas, gdy na moim niebie pyszniło się wielkie błękitne powietrze i roześmiane o poranku słońce.

Milczenie Granatowego Jaszczura

Obudziłam się dziś w nocy zupełnie nagle i doznałam takiej jasności myśli, że przez następną godzinę śmiałam się bez ustanku z różnych rzeczy, które samoczynnie przychodziły mi do głowy, jakbym siedziała na scenie w teatrze, a jednocześnie robiła sobie samej standup i płynął we mnie skecz za skeczem. Śmiałam się w głos i w poduchę, a biedna Beth pewnie pomyślała w sąsiedniej sypialni, że tej biednej Polce odbiło pod wpływem upałów, co nawiedziły ostatnio Kansas. Może mi odbiło, może.

Kiedy już skończyłam zaśmiewanie się z samej siebie, z różych przeszłych i hipotetycznych sytuacji, które jak parada klaunów wędrowały po deskach sceny mojej wyobraźni dotarło do mnie, nie w formie myśli, ale przeczucia, że coś się diametralnie znowu zmienia. Ten spontaniczny wybuch radości mojego wnętrza był tak piękny, niezwykły i osadził mnie zupełnie w tamtej chwili, trwającej ponad godzinę, że pojęłam kim na ten moment jestem. To nie jest takie oczywiste kim się jest. Warto się czasem o to zapytać, ale nie rozumu, a serca, wnętrza. Ono wie lepiej, rozum nas tylko naznacza imieniem, nazwiskiem, oceną naszych talentów i antytalentów. Zwartościuje nas od stóp, po czubek i nie wymkniemy się temu warunkowaniu.

Kiedy mój śmiech przeszedł w łagodne radosne bycie, a za oknem nadal było ciemno, tylko ptaki przeczuwały świt i jazgoliły uparcie, pomyślałam, że to jest właśnie spokój, którego szukałam. I z tą myślą, wpraszającego się do mnie rozumu, ponownie zasnęłam. Miałam trzy bardzo symboliczne sny, ale tylko jeden tu opowiem.

Śniło mi się, że jakiś zwierzak, którego moje ja widziało jako psa, ale równie dobrze mógł być to niedźwiedź, coś miłego, przytulnego, pomocnego i życzliwego podeszło do mnie w jasnym pokoju, w którym stał fotel.
– Spójrz – powiedział Psioniedźwiedź – jaki On jest biedny. Leży tu sam i cierpi.
Podeszłam powoli do zwierzęcia i myśląc, że to również jest pies, bo tylko nos wystawał spod okryć,  dotknęłam delikatne wilgotnej skóry. Nagle zwierzak skoczył i zwalając kokon kocy okazał się Granatowym Jaszczurem.
Krzyknęłam zaskoczona, a Jaszczur wylądował na podłodze i zamiast uciec wspiął się po mojej nodze aż na szyję i tam się zawinął jak kołnierz.
– On bardzo potrzebował Twojego przytulenia – powiedział łagodnie Psioniedźwiedź.
Poczułam, że przytulam pięknego, granatowego, mieniącego się na brzegach kolorami od niebieskiego do zielonego, gada, w którego wnętrzu jest jakaś siła niezwykłej persfazji. Przytuliłam Go do siebie bez wstrętu i walki, przyjmując z akceptacją Jego pojawienie się w moim wewnętrznym świecie.

Dziś, kiedy wstałam, przed budzikiem, a jakże, zobaczyłam i Kozę i Granatowego Jaszczura. Pijąc kawę w ogrodzie spytałam Kozę:
– Jak myślisz, kim On jest?
– To Twój Jaszczur, sama się dowiedz.
– Nie pomożesz mi?
– A jak mnie odkryłaś? Nie potrzebujesz pomocy, żeby się tego dowiedzieć. Może raczej zadaj sobie pytanie dlaczego tak usilnie musisz wszystko wiedzieć.
– I rozumieć, masz rację. Obsesyjne to we mnie,
Jaszczur tymczasem położył się w plamie słonecznej na trawie i wyglądał, jakby zasnął.
– Przytulałam Go we śnie – powiedziałam na głos. – Ciebie nie przytulałam.
– Spróbuj – powiedziała uśmiechając się ni to ironicznie ni to ostrzegawczo.
– Chodź tu – krzyknęłam – zaraz Cię poprzytulam.
– Ręce precz od mojego futra!
Rzuciłam się w pogoń za Kozą, a w przelocie zobaczyłam jedno odwracające się, śledzące nas czujnie oko Jaszczura.
– Patrzysz na nas? – powiedziałam cichutko podchodząc. – Wygłupiamy się. Koza nie lubi być dotykana, dlatego zwiewa, aż się kurzy!
Wybuchnęłam śmiechem i z oddali usłyszałam jak Koza śmieje się ze mną.
– Oj nie lubi, nie lubi. A musi lubieć? Nie musi – pomrukiwała zsuwając się ostrożnie ze świerka.
Podeszłam jeszcze bliżej i usiadłam naprzeciw otwartego oka. Patrzyło wprost na mnie, nie ludzkie, ale magnetycznie piękne z tęczówką o zmiennym kształcie i głębi.
– Kim Ty jesteś?
Jaszczur zamknął oko i otworzył znowu. Popatrzył to na Kozę, to na mnie i zamknął je z lekkim westchnieniem. Zasnął.
– On nie mówi – powiedziała Koza – tyle mogę Ci powiedzieć. To stworzenie sprzed powstania słów, określeń, co jest czym.
– To jak się będziemy porozumiewać.
– On wszystko rozumie – powiedziała Koza i odchodząc dodała. – O wiele więcej niż jesteś w stanie sobie wyobrazić, kochana.

Zrozumiałam, że zanim powstają słowa, którymi nadajemy rzeczom nazwy, coś istnieje, bo przecież, nawet jeśli nikt nie nazwie krzesła krzesłem, to ono tam jest. A jeśli to jest krzesło elektryczne, ktoś przypisze mu nową dodatkową funkcję niż samo siedzenie, a nawet historię, jeśli było w użyciu. Nazwy, definicje, wszystko opiera się na słowach i naszym rozpoznaniu tych słów. Ktoś mówi do nas swoim językiem, my tłumaczymy sobie ten język na swój i doszukujemy się w bazie naszych doświadczeń – znaczeń.
Ktoś może mówić; „Kocham Cię”, mówiąc, „Idź odpocznij.” Może mówić: „Nienawidzę Cię”, mówiąc „Taka jesteś blada, może masz białaczkę?” Popatrzyłam na Granatowego Jaszczura mieniącego się w słonecznym świetle jak rzadki minerał i pojęłam, że czeka mnie nowa przygoda rozumienia rzeczywistości poza słowami.

Przed pójściem do pracy, a po wypiciu kawy, położyłam się na trawie przy moim Jaszczurze i otuliłam Go szczelnie ramionami. I przez krótką chwilę wdychając zapach porannej trawy, zobaczyłam pod zamkniętymi powiekami Wielkiego Granatowego Węża, który rozwija nade mną ogromne błony skrzydeł bezgłośnie unosząc się w powietrzu. I zrozumiałam, że nic nie jest takie jakie się wydaje, jak wygląda z pozoru, nic nie jest oczywiste.
Otworzyłam oczy, podniosłam się, a Koza stała na najwyższej gałęzi wielkiego kanadyjskiego świerku i wypinając dumną pierś, i przecinając strugi wiatru ostrymi, długimi rogami, spoglądała w niebo.

Seria fortunnych pomyłek

–  Znowu się pomyliłam – powiedziałam do Kozy.
– Podjęłaś decyzję, którą uważasz za pomyłkę -odparła – nie ma pomyłek, są wybory.
Skubała majową trawę w moim ogródku i łypała na moją twarz wystawioną na słońce.
– Gdybym wiedziała, domyśliła się …
– Nie wiedziałaś i na podstawie znanych danych podjęłaś decyzję – odwróciła się zadem i dodała – nudzisz. „Gdyby” nie istnieje.
– Założyłam coś co było nieprawdą – powiedziałam po namyśle.
– O, i to ma sens – odparła – teraz zapytaj siebie czemu zakładasz coś zamiast się dowiedzieć, jaka jest ta prawda.
Popełniłam pomyłkę w ocenie, bo nie chciałam uwierzyć w coś, co samo pukało do mojego umysłu, a co zignorowałam. Wolałam iluzję, że jest inaczej. Tak się czasem zdarza, że iluzja jest na tyle kusząca, że w niej zostajemy. I oszukujemy się. Nie ma więc mowy o pomyłce, jest intencja niezobaczenia prawdy i tyle. Czasem nie chcemy zobaczyć, bo coś jest bolesne i nas przekracza w danym momencie, ale już za chwilę, gdy iluzja się rozwiewa, możemy zobaczyć prawdę, stajemy się na nią gotowi. Nawet jeśli prawda jest bolesna.

Pozostawanie w iluzji kosztuje o wiele więcej niż oswojenie bólu po jej rozwianiu. Iluzja pochłania naszą energię, bo wciąż się nami zasila, żeby istnieć a brak siły nie pozwala iść dalej. Zatrzymuje nas w pułapce, którą sami na siebie zastawiamy, kiedy jednak ją zwalczymy, rozwiejemy skutecznie, znika i nie wraca, chyba, że świat chce nas sprawdzić, czy nadal wpadniemy w jej sidła. Taka dawka przypominająca na okoliczność odbytej już lekcji.

Lekcje, które nazywam pomyłkami, mogą ciągnąć się przez pół życia, dopóki nie wyjdziemy z oparów własnych słabości skrzywionego spojrzenia na rzeczywistość. Wybieramy iluzje, żeby komfortować się w kontakcie z trudnymi sytuacjami zwykle powiązanymi z naszym dzieciństwem, kiedy jak gąbki wchłonęliśmy różne programy przetrwania. Dokopanie się do tego jaki program nas zatrzymuje w iluzji, to z jednej strony niezwykły wysiłek, z drugiej, wyzwanie i, już po fakcie, dobra zabawa.

Przyznanie sobie prawa do „pomyłki” jest konieczne, żeby zrobić postęp. Poczucie winy, że znów się pomyliliśmy, tylko odbiera nam siłę. A wtedy się nie uczymy tylko samobiczujemy, że znów to zrobiliśmy. Warto mieć takiego beznamiętnego obserwatora, którym dla mnie jest Koza.

– Następnym razem dopytam o wszystko co będzie istotne z mojego punktu widzenia.
– Odrabiasz lekcję – potaknęła Koza.
– Nie bardzo się też martwię, że w przyszłości znów wpadnę w jakieś pułapki iluzji. Jestem chyba podatna – powiedziałam.
– Bez ci schnie – rzuciła Koza bez związku.
– Przycięto go bez mojej wiedzy – odparłam.
– Czyli nie mogłaś temu zapobiec – powiedziała – tak jak wielu rzeczom, które robią ludzie w tak zwanej dobrej wierze.
– Tak.
– ” Nie mam wpływu, że ktoś chce mi zrobić dobrze z niewiadomych powodów i zrobi źle” – pomyślałam. Nie odpowiadam za intencje i działania innych ludzi, nie mogę ich przewidzieć, zapobiec im, mogę tylko zareagować na skutki podjętych przez nich decyzji. Mogę się złościć i nawrzeszczeć na nich, że mi szkodzą, zemścić się w odwecie, albo co najefektywniejsze, odciąć ich od siebie, żeby więcej nie wkraczali w moją przestrzeń. To załatwia wszystko na ten moment. Co prawda bez nie odrośnie, ale może przetrwa jaśmin, jak nie będą mi bezrefleksyjnie buszowali po ogrodzie.

Można też poczekać i poobserwować czy się zmienią. To słaba strategia i czasochłonna, ale bywa, bywa, że coś ludzi natchnie i przestają być wielką pomyłką naszego życia, a stają się jego skarbem. Rzadko, bo ludzie nie kameleony i zmieniają się opornie. Wolą tkwić we własnych iluzjach niż w prawdzie, tak już jest, nie ma na to rady. W końcu łatwiej zobaczyć czyjeś iluzje niż swoje.

–  Boję się pomyłek – powiedziałam zamykając oczy – szczególnie gdy chodzi o ludzi.
– Ludzie są wielką niewiadomą. Czasem jakiś chwast okazuje się lekiem na nieuleczalną chorobę. Zjedzenie go, staje się bezcennym doświadczeniem.
– Nawet jak się porzygasz i prawie zejdziesz …
– A tak. A jak staniesz na nogi stajesz się zupełnie innym człowiekiem. Włączasz swój nowy przemodelowany układ odpornościowy i już stare choróbsko nie ma szans.
– Ale to trwa …
– Trwa ile potrzebuje. Nie przyspieszysz, nie zatrzymasz. Dostosuj się.

Nie lubię tego momentu oszołomienia, kiedy budzę się z iluzji i okazuje się, że to fikcja. Czuję się wtedy zagubiona, jakbym nie była sobą, choć to przecież ja wybrałam, ja byłam, ja stworzyłam tę iluzję. Zbieram wtedy swoje zabawki, wsiadam w tramwaj i wracam do siebie. Tym razem, po „pomyłce” wsiadłam w rakietę. Szybko poszło.

– Bo się wyrabiasz, szybko dostrzegasz brak przylegania iluzji do prawdy. Zuch dziewczyna. Zjem ci trawę, żeby było ładnie.
– Tylko nie zjedz za dużo, żeby odrosła.
– Zaufaj mi – wypaliła – znam się na trawie.
– Zaufaj…
– Zaufaj. Radzisz sobie, więc nie obawiaj się próbować, nawet jeśli znów wejdziesz na minę. Złapiesz lekcję i podciągniesz się znowu w tej grze, zwanej dla niepoznaki, życiem.
– A może przestać próbować, zostać tam gdzie się jest?
– Twój wybór, ale życie i tak się toczy. Z tobą, czy bez ciebie, poniesie cię, albo wybierzesz drogę sama, ucząc się na „pomyłkach”.
– To niesprawiedliwe, że mi się zdarzają „pomyłki” -zajęczałam.
– Poużalaj się nad sobą przez chwilę, masz prawo być zła i bezsilna, ale potem przestań, bo to odbiera siłę. Idź dokąd chcesz iść, zaufaj sobie.
– Brzmisz abstrakcyjnie …
– Tak? – zaśmiała się Koza – Jesteś mną a ja tobą! Sama jesteś abstrakcyjna. Polub siebie taką!
– Wolę polubić ciebie.
– Zawsze bliżej, ale skup się na tej części jaką kwestionujesz. Tą, która wydaje Ci się nierozsądna. To ona robi odważny  postęp myląc się, albo mając rację, próbując. Pamiętasz kiedy ostatnio podjęłaś prawidłową decyzję?
Zamyśliłam się. Faktycznie, kiedy się nie mylę, nie odnotowuję tego, skupiając się na „pomyłkach”.
– Masz rację, wyolbrzymiam.
– Jesteś zła na siebie. To minie. Zjedz mlecz.
– Wystarczy mi pomyłek na jeden miesiąc! – krzyknęłam ze śmiechem. – Ale ty wcinaj, smacznego.
Ten pysk wypełniony żółtym kwieciem, przy całej swojej powadze, Koza potrafi być komiczna.
– Bierzesz to wszystko za bardzo na serio. Baw się tym co przychodzi, co odkryłaś. Nikt tego lepiej nie zrobi od ciebie, nikt lepiej nie pozna twojego życia niż ty. A skoro jesteś skazana na myślenie, baw się nim i przeżywaj wszystko takie, jakie jest.

Zrobiłam wieczorem test na Covid i oblałam go, więc niestety, bo nie mam ochoty, ale jutro znowu lecę do Kansas. Czeka mnie miesiąc czegoś nowego. Niedawno cieszyłam się tym wyjazdem, teraz jestem zagubiona. To taki odmienny stan, że nie zna go nawet Koza. Powiedziała mi na koniec, że jestem w miejscu, w jakim jeszcze nie byłam podczas swojego życia. Wszystko jest nowe, stąd to zagubienie, po przekroczeniu granicy samej siebie, lądując w miejscach nie odkrytych i fascynująco innych niż sądziłam, mając o sobie jakieś w miarę ugruntowane wyobrażenie, czuję, że znów się co do siebie pomyliłam.

– I tu też się pomyliłam – szepnęłam smętnie idąc się pakować.
– No widzisz, jesteś ciekawym obiektem eksploracji. Wciąż zaskakujesz samą siebie.
– A ciebie?
– Mnie też. Ale niezależnie z czym przychodzisz, zawsze tu będę, żebyś miała inną kamerę do wydobywania prawdy o twojej rzeczywistości.

Wylądowałyśmy z Kozą w Minneapolis, gdzie przesymaptyczny piesek wykrył w moim bagażu podręcznym zakazanego banana.

– No rzesz – burknęłam do Kozy – że też go wcześniej nie zjadłam.

Następny lot miałam tuż, tuż, a tu nagle muszę przedzierać się przez odprawę celną i za karę odbywać pogawędkę z celnikiem pilnującym granic przed przekraczaniem ich z owocami.  Duża Pakistańska rodzina przede mną wwoziła kawę, przyprawy i chleb. W trakcie ich rozmowy przestałam się spieszyć, odpuściłam sobie winy za niezjedzenie banana i z nagłym zainteresowaniem obserwowałam czy się spóźnię na lot do Kansas.

–  Tylko banan? – spytał uroczy celnik.
– Tylko banan. Nie zdążyłam zjeść przed podróżą.
– A polska kiełbasa? – podchwytliwie zapytał po zajrzeniu do paszportu.
– Ani grama – odparłam z szerokim uśmiechem całkowicie zrelaksowana.
Uśmiechnął się uroczo, nabazgrał czerwonym flamastrem na pomarańczowej kartce i puścił wolno konfiskując mojego banana na obczyźnie.

Po próbie przemytu, leciałam na ostatnie połączenie z lekkim przyspieszeniem w nogach. Dotarłam dokładnie w momencie kiedy moja zona wchodziła do samolotu.

– Fajna bananowa przygoda – powiedziałam Kozie na koniec. – Ale lekcja odrobiona. Nie przemycać bananów do Stanów. I nie denerwować się, jeśli się nie ma wpływu na sytuację.
– Poszło naprawdę gładko. A w nagrodę, jeszcze dzisiaj, zobaczymy różowiące się judaszowce.

Co by Koza powiedziała?

Od jakiegoś czasu ganiam po życiu sama. W pojedynkę życie wydaje się inne, bardziej rozległe.

Znikła. Odeszła. Od tak dawna się nie pojawia. Myślałam z przejęciem:

– Jest gdzieś na pewno, nie mogła tak po prostu, bez pożegnania.

A jednak. Mogła, bo chciała.

Pierwszy sygnał zanikania zobaczyłam pod drzewem. Poszłam pod nie tylko po to, żeby zobaczyć, jak jakaś obca mi latorośl wspina się na nie, zamiast mnie.

– Zmiana warty – szepnęłam Kozie, a ta tylko spojrzała na mnie wymownie.

Minęłam drzewo, na którym roześmiane dziewczynisko czekało, aż tata zrobi mu zdjęcie … na moim pniu.

– Już nie moim – dodałam i rozejrzałam się. Koza powoli wchodziła w trawy nie oglądając się za siebie. Poszłam za nią. Doszłyśmy do osikowego lasku i tam usiadłam na skraju. Milczałam, ona też. Patrzyłyśmy na zachodzące powoli słońce.

-„To koniec” – czułam bardziej niż myślałam. Wreszcie wstała i odeszła, zanikając na brzegach jak fatamorgana. Nie wołałam za nią, patrzyłam zafascynowana.

– To nie koniec – powiedziałam raźnie z lekkim drżeniem w głosie. – Wróci.

I wracała, jak wspomnienie, jak obraz. Parę razy się uśmiechnęła, parę razy zamlaskała. Czasem przyłapywałam się na tym, jak spekuluję nad wyborem:

– Co powiedziałaby Koza?

Paradoksalnie doskonale wiedziałam, co by powiedziała, dlatego odeszła. Już jej nie potrzebowałam. To takie proste.

Trochę nostalgicznie, sentymentalnie chciałam ją zatrzymać, te nasze rozmowy, niepowtarzalne. Rzecz w tym, że integracja jest nieodwracalna. Spojrzenie z jej osobnej, równoległej kamery jest dostępne teraz dla mnie cały czas. Musiałam się od niej oddzielić, żeby wrócić do siebie ponownie i może, może znów nastąpi jakiś taki moment w moim życiu, że będę tego potrzebowała, kolejnego dystansu, kolejnej kamery. Wtedy bez wahania ją zawezwę. I ona przyjdzie w nowej odsłonie. Może będzie kimś innym, obie będziemy.

Chciałam jej podziękować, tyle jeszcze powiedzieć, ale wszystko to przecież jest już we mnie, i wszystkie słowa trafią do mnie z powrotem, odbijając się we mnie echem.

Jakie jest twoje zwierzę wewnętrzne? Może foka, może żółw? Co ci to mówi o tobie samym? Tak szczerze, nie każdy jest lwem, może jesteś nosorożcem? Tak szczerze, kim jesteś? Kiedy wskakuję do wody nie czuję się jak ryba. Do niedawna usiłowałam nie utonąć, teraz pływam. Najbardziej lubię płynąć na jednym wdechu najdłużej jak się da, w zaufaniu do własnego ciała. Ale prawdziwą przyjemność sprawia mi brodzenie przy świetle księżyca. Nic nie poradzę na to, jaka jestem i już się ze sobą nie wadzę, że mam jakieś fanaberie i romantyczną duszę, co nie chciała do ciała. Jeszcze jakiś czas tu pobędę, pobrodzę, pohasam.

Czasem widzę moją wewnętrzną Kozę kątem oka. Przychodzi sprawdzać mnie być może, albo ja sama się sprawdzam. I widzę, że nadal wybieram podobnie, przyciąga mnie autentyczność, odpycha manipulacja. Lubię ludzką prostotę, omijam pozerstwo. Nie gardzę nikim, wciąż się przyglądam z zainteresowaniem ludzkiej naturze jako takiej i światu pod tym, akurat słonecznym, niebem.

Dziś wybrałam się pod lasek i poleżałam w miejscu, gdzie rozpłynęła się Koza. To takie przeciętne miejsce, mogłaby to zrobić gdziekolwiek, ale to wybrała. I tak jest dobrze, tak jest nawet lepiej. Mówię jednym głosem za nią i za siebie, ale mam świadomość wielorakości mojej natury. Czasem potulny baranek, czasem ostre pazury. Po prostu człowiek, raz w swojej kontemplacyjnej odsłonie, albo burza i nieprzejednany sztorm.

Wyobrażam sobie czasem Kozę, jak wbiega na wysokie szczyty i zamienia się w Koziorożca. Spogląda na mnie spod imponującego poroża. Taka jest oczami mojej duszy. Nie do pokonania, nie do złapania, nie do przekonania. Wolny duch w tej przestrzeni na wysokościach.

I jest ze mną, we mnie, kiedy idę ulicą, pracuję i śpię. Kiedy zapinam buty tangowe, albo pląsam w swojej głowie słuchając z przejęciem muzyki, kiedy się śmieję i płaczę, skupiam albo rozpraszam, kiedy oddycham. Jest w biciu mojego serca, w każdej komórce mojego ciała, niezanikająca pierwotna życiowa energia.

Uparta jak Człowiek

– Wiesz, że w każdej chwili możesz zawrócić? – powiedziała Koza drepcząc za mną po piaszczystej drodze.

– Taak – powiedziałam przeciągle.

– Ale na pewno to wiesz? – zagadnęła po pół godzinie milczącego pilnowania mojej nogi.

– Tak, zasadniczo tak – odparłam spokojnie.

– To jak stąd wrócisz? – spytała z przekąsem.

– Autobusem, jak będzie trzeba.

–  Mądrze  – mlasnęła z zadowolenia.

Po kilku tygodniach uwięzienia w domu wyruszyłam na spacer wiadomą drogą do drzewa. Nogi, nieużywane tygodniami do takich celów, niosły mnie bardzo powoli.

–  Wolno idę – zauważyłam, kiedy wszyscy przechodnie mijali mnie na chodniku.

Koza przytaknęła. Pierwszy raz w życiu szłam tak wolno. Nie czułam bólu, ani ograniczeń, ale tempo marszu było nietypowe dla pędzącej wszędzie Kozy. Postanowiłam sobie, że dojdę dokąd dojdę, a potem zawrócę do domu i odpocznę. Jak na pierwszy spacer dobre założenie i sprytna strategia. Koza była sceptyczna.

–  Jesteś uparta, nie odpuścisz – powiedziała po wyjściu z domu. – Zabezpiecz chociaż powrót, żeby cię nie trzeba było zbierać z drogi.

– Nie martw się, zadbam o siebie – powiedziałam i pogłaskałam ją po pysku. – Troskliwe z ciebie zwierzę – dodałam z ciepłym uśmiechem.

–  Ktoś to musi robić, uczyć i pokazywać. Jak zwierzę nie ma siły, to nigdzie nie lezie, chyba, że go wilki gonią. Ciebie nic nie goni.

–  Nie goni, ale przegania z domu. Pogoda piękna, a ja zgniję w tej celi, jak nie wylezę na słońce.

Udobruchana poszła początkowo przodem, ale kiedy zobaczyła, że wcale się nie spieszę, minęła mnie i skoczyła w pole.

Do przystanku. Ok. Do drogi piaskowej. Ok. Do kanałku. Ok. To może do zakrętu? Ok. A stąd już widać moje zwalone drzewo. Nie mogłam się oprzeć. 

–  Dojdę do niego, usiądę i odpocznę – rzuciłam Kozie, żeby tak na mnie nie spoglądała.

–  Uparty z ciebie człowiek – burknęła – a nad kozami się natrząsają. Idź, właź, tylko nie spadnij.

Wlazłam, przecież jak już doszłam, to nie mogłam nie skorzystać z drzewa. Gałęzie puszczają pierwsze liście, takie soczyste skondensowane kłączki zieleni. Ludzie nie wyrzucają pod nim śmieci, stare ktoś sprzątnął, może na wiosnę, może przypadkiem. Zrobiło się tak inaczej. Pogoda się zaczęła psuć, kiedy stanęłam na pniu.

–  Złaź! Wracamy. Zimno jest. – Koza była nieugięta.

W drodze powrotnej zobaczyłam, że przyspieszam. Zwolniłam roztropnie. Kątem oka dostrzegłam, jak Koza uśmiecha się przeżuwając rzadką zieloną trawę. Powoli, noga za nogą, spacerowym tempem wytrawnego piechura, doszłam w pobliże mostku. Spojrzałam w niebo i zobaczyłam krążący nad sobą szybowiec. Leciał dość nisko, śledziłam go chwilę. Eleganckim zwrotem podszedł do lądowania na niedalekiej łące za lasem. Wróciłam do człapania. Człapanie zgodnie z rytmem swojego ciała i zasobem własnej energii ma to do siebie, że prawie nie męczy. Muzyka w uszach przytupywała mi raźnie. Niebo rozjaśniało się odkrywając błękit. Do autobusu podbiegłam wlokąc nogi niezgrabnie. 

–  Ok, dość tych ekscesów na dzisiaj – mruknęła Koza, kiedy wygodnie podjeżdżałam pod bramę osiedla.

–  Tak, tak – rzuciłam niedbale.

–  Żadnych milong – powiedziała zdecydowanie.

– Jakie milongi? No co ty? – odparłam niewinnie.

–  Nie kręć – westchnęła w drzwiach domu. – Przecież wiesz, że czytam w twoich myślach.

Spojrzałam na nią zdziwiona zdejmując buty. Oczywiście, no jasne.

–  Marsz odpoczywać. Nogi do góry i te rzeczy – rzuciła przez ramię i poszła pić wodę.

„Dobrze mieć taką Kozę, co się o ciebie troszczy i cię w porę zatrzyma” – pomyślałam. – „I na dodatek, przeczyta sobie ten komplement w myślach”.

 

 

Koza na drzewie

Wychodzę na spacery w dobrze znanym mi kierunku. Jedną drogą prowadzącą do zwalonego drzewa. To około sześć kilometrów w obie strony. Zdobywam drzewo i wracam. Co jakiś czas, bez harmonogramu i bez napinki, żeby koniecznie odbyć ten spacer. Tydzień temu była piękna, rozmoczona temperaturą i słońcem pogoda. Polną, szeroką drogą doszłam do drzewa omijając kałuże. Nie umiałam ich tak cudnie wykorzystać, jak jeżdżące po tej drodze rozpędzone samochody wzbijające pióropusze brunatnej wody. Doszłam do pnia, pogłaskałam go witając się i weszłam. Pień główny jest na wysokości dwóch metrów. Stanęłam na nim oglądając nizinną mazowiecką okolicę w pełnym, południowym słońcu. Wspięłam się wyżej zostawiając kurtkę na złamanej gałęzi i usiadłam na wilgotnym pniu. Niebo było magiczne. Nie zrobiłam zdjęć, ale ponieważ życzenia płynące prosto z serca się spełniają, tego dnia na fb przyjaciółka zamieściła piękne obrazy nieba wykonane swoim aparatem. To czego pragniesz się spełnia, choć często inną drogą niż planujesz.

Długo siedziałam na drzewie i cieszyłam się słońcem. Niewiele osób przechodziło pobliską drogą, nie miało to dla mnie żadnego znaczenia. Zrobiłam kilka pozycji jogowych na pniu, takich, jakie da się wykonać w górskich butach z grubą podeszwą, a potem włączyłam muzykę głośniej w słuchawkach i odtańczyłam na wysokości taniec ze stopami w pełnym kontakcie z podłożem i uwolnionym muzyką ciałem.

Koza, taka jak ja, jest bardzo ziemska, stąd moja silna potrzeba kontaktu z podłożem, ze zrozumieniem i czuciem, gdzie i dlaczego jestem. Nie czuję się komfortowo kiedy coś lub ktoś mnie zaskakuje, wybiegam w przód, żeby przewidzieć sytuacje i zagwarantować bliskim mi ludziom jak największy komfort. W moim horoskopie jednak tkwi Wodnik oprócz Koziorożca. To silny wpływ powietrza, dlatego nie zaspokaja mnie sama ziemia, muszę się od niej czasem oderwać żeby czuć ruch, dynamikę, zmienność. Czyli życie wewnątrz siebie. Znalazłam idealny stan do pogodzenia tych dwóch żywiołów we mnie. Wchodzę na drzewo, które jest mocno osadzone w ziemi i chwytam powietrze.

Był taki czas, kiedy czułam się zmuszona do życie wbrew sobie tylko przy ziemi. Nie pozwalałam sobie na takie ekscesy jak brykanie po drzewach. Byłam poważna, ustatkowana, ułożona, przewidywalna i zmęczona swoją egzystencją. Teraz brykam i myślę, że moim dzieciom moja powaga wcale nie służyła tak, jak sądziłam. Wolą taką mnie, jaka teraz zaskakuje ich wspinaniem się na drzewa, brykaniem i nie przejmowaniem się zupełnie dowolną opinią innych ludzi.

Kiedy przypominam sobie swoje dzieciństwo, wchodziłam z pasją na drzewa od momentu, kiedy tylko mogłam sięgnąć jakich gałęzi, co by mnie uniosły. Wspinałam się tak daleko, wysoko, na ile się dało i siedząc na wątłej gałęzi, huśtana wiatrem czułam niezwykłą wolność. Nie miałam odpowiedzi na pytania, dlaczego i po co wchodzę, akceptując, że są na tym świecie rzeczy, jakich natury zupełnie nie rozumiemy a jednak żyjemy w nich w pełni zadowoleni. Wchodziłam na drzewa nie przejmując się sensem tego co robię i delektowałam się do syta.

Jakiś czas temu weszłam na wysokość 8miu metrów na sosnę u znajomych w ogrodzie. Prościzna, gałęzie równomiernie rozłożone wzdłuż pnia, żaden dwumian Newtona, albo akrobacja cyrkowo-wspinaczkowa. Schodek za schodkiem, coraz wyżej. Kiedy siadam na wysokości, a gałęzie są cienkie i z delikatnym trzaskiem przyjmują moją wagę, rozkładam się wygodnie i pozwalam drzewu mnie nieść, jakbym stawała się gigantycznym liściem, albo szyszką. Adaptuję się. Czuję wtedy zapachy drzewa, żywicy, igieł, albo kory i wtapiam się, a jednocześnie wiem, że jestem odrębną istotą, całkiem odmiennym gatunkiem, który niesiony z wyrozumiałością wielowiekowego drzewa korzysta z gościny na wysokościach.

Może byłam Elfem w poprzednim wcieleniu? Wcale bym się nie zdziwiła. Dziś, w wilgotnym, zimnym powietrzu doszłam do drzewa i je pogładziłam po pniu, jak zazwyczaj. Nauczyłam się rozmawiać z moim drzewem. Mówić do niego i czasem mam wrażenie, że mi odpowiada, że jeszcze śpi, że odpoczywa, że ktoś przyszedł i uciął mu gałęzie, że ono zgadza się na każdą interwencję ze strony sił, na jakie nie ma wpływu, że kiedyś się zwaliło, ale przystosowało się, że wzniosło koronę w niebo po zwaleniu i trwa, że bierze rzeczywistość, pogodę, ludzi zostawiających pod nim butelki, mnie wchodzącą na pień i wszystko inne, co w życiu takiego drzewa się zdarza, bez sprzeciwu, bez walki, bez odwetu, z poszanowaniem własnych ograniczeń i prawa innych istot do wyrażania siebie. „Oby nikt nie pragnął go zniszczyć”- pomyślałam, bo na to też nie mogłoby nic odpowiedzieć. Wszak nikt go być może nie słucha, oprócz mnie.

Kiedyś weszłam na to drzewo z córką. Pokazała mi, że można zejść z niego inną drogą. Od tego są dzieci, żeby pokazywać coś nowego, coś czego sami nie umiemy zobaczyć. Martwiła się, że spadnę, ale ja na tym drzewie czuję się jak u siebie. Leży nad strumieniem, korzeń tkwi w ziemi, gałęzie muskają powietrze sięgając nieba. A ognista gwiazda oświetla je w słonecznie dni. Wszystkie żywioły w jednym. Nawet eter, którym płynie energia życiowa od dostojnego w swojej wielkości przyjaciela moich spacerów, bo kiedy posiedzę na nim, czuję się oczyszczona, spokojna, swojska.

Mijałam to drzewo wiele razy i nie zwracałam na nie uwagi, aż przyszedł dzień, że stało mi się bliższe niż piękne widoki zagraniczne, egzotyczne i piękne wytwory architektury, myśli ludzkiej. Zobaczyłam piękno jego prostoty, symboliki powstawania z popiołów i siły przetrwania. Odwiedzam je, kiedy chcę, kiedy mam siłę, albo właśnie mi jej brak. I kiedy wchodzę, Koza czeka spokojnie pod drzewem na mój powrót z krainy, jaka nie mieści się pod tą szerokością ani długością geograficzną. Z miejsca w innym punkcie przestrzenni, innym czasie. Skubie sobie trawę nad kanałkiem albo tarza się w rzadkich, wysokich i piaszczystych starych wydmach Wisły, która pewnikiem tutaj była, zostawiając białe piaski na łąkach.

Wiem, że na tę chwilę odwiedzanie drzewa mi służy, ale nie zamierzam bronić go przed czasem, przykuwać się, by go nie wycięli, stawiać mu pnia w pionie, żeby rosło „jak powinno”. Jest takie, jakie jest i na ten moment zupełnie na miejscu w moim życiu. Doceniam szorstkość jego kory, ale nie wiem, czy za miesiąc będę chciała je odwiedzić. Nie mam do niego sentymentu, a wdzięczność, że w tej chwili istnieje i mogę do niego dojść w sensownym czasie i poprzebywać w jego przestrzeni, w towarzystwie jego gałęzi.

– Jak odejdzie, w ten czy inny sposób, zrobi się miejsce na coś nowego – mówi Koza kiedy Ją pytam – bo wszystko odchodzi, żeby zrobić miejsce na nowe, z czym możemy się mierzyć. Na tym polega życie, żeby je brać z pochyłości pnia w pełnym słońcu z uwagą na kroki przy wchodzeniu i zeskakiwaniu, bez oczekiwań, że nazajutrz wszystko będzie takie samo. Nie będzie, po to, żeby można było sięgać dalej w tej przestrzeni, spotykając coś nowego, co za rogiem, gotowe czeka już na spotkanie.

Dlatego cieszę się tym drzewem teraz, ale nie rozsiadam się na nim z myślą „po wsze czasy”. Kiedyś coś innego znajdę, albo to coś mnie znajdzie, a moja ciekawskość już się cieszy na to odkrywanie.

Czemu Koza się dziwi?

– Ludzie są dziwni … – powiedziała Koza przesuwając się bliżej kaloryfera. Zmarzłyśmy odbierając samochód z warsztatu. Śnieg piękny, ale mokry i nieszczególnie przyjemny, jak się dwadzieścia minut czeka na autobus na przystanku.

– Czemu? – spytałam niezbyt zainteresowana odpowiedzią.

– Kiedy zwierzę jest głodne – je, śpiące – śpi, złe – warczy – mlasnęła dla podkreślenia wagi swoich słów – a człowiek na odwrót.

– To znaczy?

– Jak jest głodny, to leci do łazienki sprawdzić czy ma wystający brzuch i się waży. Jak jest śpiący, żłopie kawę, aż mu głowa przed magicznym ekranem sama opadnie – zerknęłam znad komputera na przenikliwe spojrzenie Kozy – a jak jest zły – znów mlasnęła – to się uśmiecha.

Wyszczerzyła zęby czekając na moją reakcję.

– Znaczy co? Jesteśmy nienormalni? – spytałam sarkastycznie.

– Nie – odparła ugodowo i z gracją przytknęła zadek do ciepłej stali – ale na pewno nie jesteście zwierzętami.

Wytrzeszczyłam oczy ze zdumienia. A ta ciągnie dalej…

– Jak nie zwierzętami, to czym jesteście? – popadła w zadumę i zasnęła.

W pewnym filmie nazwano nas wirusami. Niszczycielskim czynnikiem jaki drąży planetę z dobroczynnych zasobów. Faktycznie nie zachowujemy się rozsądnie podcinając gałąź, na której siedzimy. Patetyczne postawy w stylu rewolucji ekologicznej jednak do mnie nie trafiają. Po pierwsze dlatego, że zapaleni w walce rewolucjoniści często sami mało dbają o swoje zdrowie, przede wszystkim psychiczne, a po drugie, że żaden gwałt, nie ważne czy w dobrych intencjach, nie naprawi świata, a jedynie wzbudzi uzasadniony opór. I tak opór i agresja po obu stronach barykady nasilają się w nieskończoność, przy czym każdy jest przekonany do własnych racji, a pod ostrzałem krytyki tylko bardziej się upiera. Koza wie coś o tym, bo choć teraz śpi, to niezłe z niej ziółko, jak się uprze.

Stawiam bardziej na ekologię indywidualną, czyli zdrowe podejście do siebie, bo to, jak siebie traktujemy, przekłada się na stosunek do innych, a w przedłużeniu, na stosunek do całej planety.

Większość z nas wyrosła w poczuciu, że nie mamy prawa o siebie zadbać, bo od dziecka uczono nas wypełniania rozkazów, zwanych dobrymi radami na przyszłość. „Ucz się i pracuj, a dojdziesz do celu”, a na drugim biegunie spraw dokumentnie zakazanych „Rób na co masz ochotę”.

Druga połowa życia na szczęście odblokowuje nas na to, jak powinniśmy się prowadzić, żeby sobie nie szkodzić, a z czasem się z własnych ograniczeń uwolnić. Z miłości do swojego biocybernetycznego bolida – ciała, trzeba jeść, ruszać się, spać. I jak bolid sprawnie działa, to się spożywa strawę duchową. Ja się żywię na ten przykład muzyką, pseudojogą, tangiem, czytaniem, oglądaniem filmów, rozmawianiem z ludźmi i przebywaniem w ich towarzystwie, z dokładnością do tych, co mają trudne dla mnie charaktery i ich raczej wolę nie widzieć. To też jest dbanie, otaczam się spokojem wtedy. Czasem nie odbieram telefonu, kiedy mi nie pasi.

– I dobrze – stęknęła Koza odwracając się na drugą stronę. – Nie pracujesz w pogotowiu.

Z opiniami na wszelkie tematy jest tak, że każdy z nas ma swój własny balon rzeczywistości, w którym się te opinie sprawdzają. Nazywamy je wtedy prawdami. Te prawdy nie pokrywają się z prawdami w balonach innych ludzi, bo są uzależnione od doświadczeń i naszego stosunku do danej sprawy, jakiej opinia dotyczy. Któż się nie spotkał z prawdą „nie wolno kłamać”, a i tak nam się zdarza, każdemu w innym stopniu i sferze. Ponieważ jesteśmy zmienni, możemy zmieniać z czasem nasze prawdy. „Mogę kłamać szefowi, ale nie żonie”. A za jakiś czas odwrotnie. Podobni ludzie mogą mieć podobne prawdy i się wzmacniać w nich, a przeciwni mogą zwalczać. Dla jednych kłamanie żonie to zdrada, dla drugich szefowi, szczególnie, jak jest prezydentem i zwierzchnikiem sił zbrojnych. Niemniej jednak, zawsze jest to subiektywna prawda, konstrukt powstały, żebyśmy sensownie się odnajdowali w świecie. I tyle.

Dlatego w trosce o siebie i swoje otoczenie trzymam się swoich prawd dopóki mi służą. Potem puszczam je wolno i pojawia się nowa prawda. Ci co się zakleszczają na swoich odwiecznych prawdach, a tak zwyczajnie są to przypuszczenia dotyczące rzeczywistości, po prostu boją się puścić, przyznać się do błędu, upierają się, że obiektywne prawdy istnieją i oni właśnie, przez „swę mądrość” do niej doszli. Tacy też często w mniej lub bardziej agresywny sposób domagają się uznania dla swojej prawdy. Na takich zwyczajnie uważam i raczej nie lubię w ich towarzystwie przebywać.

W głębi mojej duszy mieszka bardzo tolerancyjna istota. Też ma swój system, model rzeczywistości, mówiący o tym, co jest dla mnie prawdziwe. Ta istota widzi, czy czyjeś rozważania, nawet błyskotliwe, albo ujmujące, są moją prawdą. To, że trzeba mi spać, jeść, bawić się i być odpowiedzialną, nie krzywdzić innych z rozmysłem, pilnować swojego podwórka, kochać dzieci, (mniej złośliwego kota, co mi łazi po papierach) i słuchać Kozy, jest dla mnie na ten moment oczywistą prawdą. Nie mam też potrzeby udowadniania wszem i wobec swojej racji. I tak wiem swoje, jak „każden” inny, bo każdy ma swoje prawdy.

– Za dużo główkujesz – stęknęła Koza wstając. – Idziemy pić gorące kakao.

Kozie narowy

Skończył się rok, ten nazywany strasznym, niezwykłym, albo pandemicznym, cokolwiek to dla nas osobiście znaczy. „Niech już idzie, niech się kończy!” – pisali znajomi – „Następny nie może być gorszy!” Cóż, nie narzekam na poprzedni rok. Pandemia pokazała mi wiele rzeczy, jakie nie byłyby widoczne bez tej niecodziennej okoliczności. Wiele rzeczy osobistych, ale też społecznych. Znajoma powiedziała mi parę dni temu, że widzi jak empatyczni stali się ludzie dzięki tej pandemii. Tak dzięki tej pandemii.

Rok 2020 ma w moim życiu szczególne miejsce. Jest jak kamień milowy w czasie. W mojej rodzinie, w moim osobistym życiu skończyło się i zaczęło wiele rzeczy. Pandemia niektórym sprzyjała, innym nie. Zawodowe i społeczne kontakty się przedefiniowały i zobaczyłam je z innej strony. Bo zatrzymanie daje potencjał do przyjrzenia się szczegółom życia umykającym w rutynie i pędzie. Ja bardzo świadomie przeżyłam i swój lęk związany z pandemią i zmianami koniecznymi do przystosowania się, do funkcjonowania w nowych warunkach. Odkryłam, że praca, dom, życie, rodzina mają wiele niewidocznych wcześniej stron, które wcześniej tylko podejrzewałam o istnienie. Z przyjemnością chodzę do instytutu spotykać moich przyjaciół, znajomych i widzę, że im to również sprawia przyjemność, kiedy mogą nawiązać bezpośredni kontakt, porozmawiać, nawet o duperelach, które stanowią większą część naszego życia.

Parę dni temu miałam urodziny. Koza wstała z rana, otrząsnęła się ze snu i powiedziała:

– Nara! Zmykam, poradzisz sobie dzisiaj sama.

– Stój! – krzyknęłam. – Jak to sama? Może dostanę jakieś życzenia i będę musiała się z nimi zmierzyć, albo nie dostanę i też będziesz mi potrzebna!

Mlasnęła w uśmiechu i zwiała. Zostałam sama na placu boju. Niedawno przeczytałam, że o wiele trudniej jest przyjmować miłość niż ją dawać. Jestem potwierdzeniem tej z pozoru dziwnej teorii. Wzięłam wielki wdech i połączyłam się z siecią.

Najpierw odezwał się messenger. Wiadomość za wiadomością. Oddychałam czujnie odpisując na życzenia. Potem odezwał się telefon. Na koniec zobaczyłam posty na Facebook’u. I tak przez cały dzień. Życzenia, najlepszego, wspaniałego, zdrowia, spełnienia, serce, uśmiech, kwiaty, boże ile kwiatów… Patrzyłam jak rośnie lawina serdecznych słów i ledwie to przetrzymałam.

– Widać powiększyło się moje serce na przyjmowanie miłości – powiedziałam Kozie, kiedy zajrzała mi przez ramię na telefon wieczorem – skoro dostałam tak wiele życzeń.

– Wiedziałam, że sobie poradzisz kochana – łypnęła na mnie łobuzersko i zwinęła się do spania. Pogłaskałam ją po sympatycznym pysku i wróciłam do odpowiadania. Odpowiedziałam każdemu i z poczuciem wspaniale spędzonego dnia, przekroczenia jakiejś niewidzialnej granicy w sobie, poszłam spać.

Według wielu filozofii psychologicznych, ludzie myślą o tobie to, co sam o sobie myślisz. Kiedy życzą Ci dobrych, serdecznych rzeczy, to jakbyśmy sami sobie ich życzyli. Wzięłam cały ten bogaty skarbiec życzeń do serca i zasadziłam. Pewnie z czasem wyrosną z nich realne marzenia. Będą się powoli spełniać, albo szybko, któż nadąży za dynamiką tego Wszechświata, co potrafi nagle zaszachować wszystkich niewidocznym mikrobem. Dla mnie ten majstersztyk z pandemią to przykład, że nie ma rzeczy niemożliwych. Szczególnie w kontekście marzeń, ich spełnienia, bo skoro może wydarzyć się taki scenariusz rodem z hollywoodzkich filmów na naszym rodzimym podwórku, to czemu nie może się zdarzyć jakaś pozytywna wersja tego wydarzenia? Taka na przykład, że ludzie zamiast się straszyć, zaczną się cieszyć masowo, zamiast chorować, zdrowieć i czuć pasję w życiu. Co może to spowodować? Nie wiem. Może powinno powstać jakieś alternatywne science-fiction do zaszczepienia nam idei nie apokalipsy, jak do tej pory, a ogólnoświatowego odrodzenia w kierunku życia, radości i umiejętności komunikacji? Coraz bardziej wierzę, że może tak być, żebyśmy zamiast się zwalczać w naszych osobistych postawach, rozpoczęli erę ogólnoludzkiej tolerancji. To byłby prezent dla każdego z nas. Nawet dla tych, co obecnie myślą coś zupełnie przeciwnego, że tolerancja to chaos.

Na własnym przykładzie mogę powiedzieć, że od moich urodzin o wiele intensywniej cieszę się życiem. Dziś wybrałam się na spacer i gdzieś w połowie drogi do lasu, podszedł do mnie wypasiony, rudy kot. Wygłaskałam i poszliśmy sobie razem kilkaset metrów wzdłuż ulicy.

– Zmykaj Garfild – powiedziałam skręcając w miejscu, gdzie przestawało być dla niego bezpiecznie.

Mrugnął, przeciągnął się i pobiegł między domki. Pewnie tam mieszka. Miał piękną obróżkę i uroczą pewność siebie. Czułam się zaszczycona jego towarzystwem, takim dostojnym i niewymuszonym.

Przed lasem zaczęło się robić ciemno. Nad małym okolicznym potokiem Koza zobaczyła pochyłe drzewo. Nie było dyskusji. Poczułyśmy zew obie. Wskoczyłam na nie i popatrzyłam z wysokości na płaskie mazowieckie łąki.

– No, ładnie – westchnęła Koza z humorem. Zeskoczyłam i poszłyśmy z powrotem. Idąc obserwowałam jak wyprzeda mnie, albo zwalnia, jak szczerzy się z daleka, chłonąc wszystko wokół.

– Jesteś jak pies – śmiałam się do Niej w głębi duszy.

– Mogę być kim chcę – odparła – kto mi zabroni.

Ma rację. Jestem kim chcę być. To najlepszy prezent na Nowy Rok, jaki można sobie dać. Życie w zgodzie ze sobą, niezależnie od tego co nas czeka, nawet od oczekiwań. Tych własnych, wewnętrznych i tych z zewnątrz, społecznych. Taka gotowość do bycia. Mam ją w sobie, dzięki temu, co w ostatnim roku przeżyłam. Również dzięki pandemii. Piękną i spokojną pasję do własnego życia.