My Lisbon Story: Second Episode, Part 7

„W drodze do domu”

Lecę nad Europą. Mam jakieś 3 i pół godziny dla siebie. To szmat czasu. Uwielbiam być w powietrzu, lecieć. Choć jestem zodiakalną ziemią, Koziorożcem, wolę odrywać się od ziemi niż po niej stąpać. Kiedy zbyt długo chodzę z przyziemnymi sprawami w głowie, czuję się uziemiona, a czasem przytłoczona do ziemi. Więc kocham latać, w snach, w rzeczywistości, nieważkość byłaby ideałem, ale wiem, że muszę być ugruntowana, bo mam dzieci. Dzieci to korzenie, trzymające mnie blisko ziemi. Gdyby nie one, już bym odleciała. W duszy i w rzeczywistości. Dlatego mam aż czworo dzieci. Nie wystarczy jeden nit, dwa, ani trzy stemple. Mam cztery, żeby żyć na ziemi i nie stracić z nią kontaktu, przez swoje usposobienie, marzycielskie i gotowe do tworzenia wirtualnych światów. Mam dzieci, jak liny okrętowe trzymające mój wielki statek przy nabrzeżu. One czuwają nade mną jak słońce nad ziemią. Ja jestem ziemią tęskniącą do księżyca. One mi świecą, dzięki ich światłu z ziemi widzę księżyc i mogę się nim zachwycać. Każdą trudność, każdą szansę jaką z nimi spotykam, dzielę na cztery. Każde ma inny temperament, talent i urodę. Kocham moje dzieci, jak ziemia wodę, ogień i powietrze. Są wszystkim czego mogłam pragnąć, kiedy je rodziłam. W moich dzieciach, moja siła, a ich siła we mnie. Teraz do nich wracam.
Czasem nie mogę zatrzymać myśli. Myślą się same. Nie są to bynajmniej jakieś marudzenia, wspomnienia i puste błądzenie. Myślę połączeniem i uczę się odpuszczać te myśli, bo gdybym wszystkie chciała zapisać zamęczyłabym się i zamknęła na świat zewnętrzny. Gdyby ktoś wymyślił taką elektrodę do sczytywania myśli prosto z mózgu na dysk, i do sieci … Byłoby szybko i sprawnie, i wiele mogłabym się nauczyć również o sobie, jak mi tam wewnątrz leci, co i jak mi się układa w głowie, w sercu. Widzę, że bywa różnie. Czasem to co już ułożone, przebudowuję na nowo, nie dlatego, że się mylę, ale dopełniam obraz i coś, co było krzakiem przy domu, staje się drzewem nad strumieniem, albo drzwi do ogrodu, stają się schodami do nieba. Niebo zaś z błękitu zmienia się w róż i czerwień, a czasem jest tak ciemne, że zapadam się w nie i mnie nie ma.
Bywa, że staram się pochwycić te myśli w locie i możecie mi wierzyć, że najpiękniejsze nie dały się złapać. Próbowałam je przelać, ale były tak ulotne i piękne, że widać wciąż brakuje mi talentu i skupienia, by je włożyć w formę słów. A może tego właśnie zrobić się nie da. Dlatego, gdy przychodzą, cieszę się ich istnieniem i nawet, jeśli przybierają formę słów w mojej głowie, nie panikuję i nie biegnę potykając się do komputera, tylko myślę je i przeżywam ich piękno,  piękno ich istnienia.

Lizbona z rana cała była zanurzona w głębokiej mgle, ponownie, ale się nie obawiałam, że utknę na lotnisku. Ani przez chwile o tym nie pomyślałam. Dopiero, gdy lądowałam w Warszawie uświadomiłam sobie, że ta pogoda mogła stanowić problem i zatrzymać samoloty, bo do ostatniej chwili nie było wiadomo, z którego wyjścia wejdziemy do maszyny. Warto się nie martwić na zapas i nie tworzyć w głowie trudnych kontynuacji sytuacji w jakich jesteśmy. Jeśli i tak nie mamy na nie wpływu to po cóż się wysilać i psuć sobie klimat. A jeśli mamy wpływ, to tym bardziej warto zadbać i  myśleć o dobrym zakończeniu.

My Lisbon Story: Second Episode, Part 6

„Pożegnanie z Lizboną”

Dziś żegnam się z Lizboną. Miałam iść na milongę, ale chyba odpuszczę. Kupiłam sardynki w puszce, porto, serię koszulek dla rodziny i zjadłam dobry obiad we włoskiej restauracji nad brzegiem mglistej rzeki Tag niedaleko wieży Belem. Pojechałam tam tylko ze względu na nazwę, kojarzącą mi się z dzieciństwem. Nie unikałam w Lizbonie miejsc turystycznych byłam przed, bądź w, wielu, ale nie miałam grafika i nie odhaczałam kolejnych punktów na mapie. Dzięki temu zobaczyłam może więcej autentyczności. Trochę orientować się warto np. gdzie jest północ i gdzie położenie hotelu w stosunku do twojej obecnej pozycji, ale muzea, kościoły, place, po prostu przechodzę. Wszędzie jest wiele piękna i w kościołach. i w muzeach, najwięcej na ulicach.

Przejechałam się do wieży Belem tramwajem. Nie miałam biletu, ale przy wejściu okazało się, że wsiada ze mną kanar i kupiłam u niego od ręki. W drodze powrotnej postanowiłam wykorzystać ostatni bilet na pociąg zapisany na magnetycznej karcie, o jakiej sobie w trakcie przypomniałam i poszłam w kierunku stacji. W drodze zobaczyłam śmieszmy, cudny domek, pawilon podarowany przez Tajwan Portugalii. Gdybym pojechała tramwajem, jak planowałam, to by mnie ominęło.

Lizbona żegna mnie na swój sposób. Najpierw gęstą mgłą z rana nad Praca de Comercio. To opar nie mgła, porusza się jak zaczarowana i osiada wszędzie. Zasłania i odsłania, jakby robiła przedstawienie. Siedziałam na nabrzeżu przy pomniku i nagle wyłonił się most nad rzeką. Potem barka płynąca w kierunku oceanu, przeciwległe wzgórza. Siedziałam i chłonęłam słońce w krótkim rękawku, bo przypiekało cudnie. W pewnym momencie usiadłam do medytacji, bo nie mogłam już powstrzymać myśli, które ostatnio płyną przeze mnie szeroką falą i rozlewają się w ocean informacji, o mnie, o świecie. W końcu to to samo. Patrzyłam i zobaczyłam, że cudne odblaski na wodzie wyglądają jak stado motyli o skrzydłach uplecionych z świetlistej energii. Potem w polu widzenia zobaczyłam malutkie rozbłyskujące punkty. Można powiedzieć, że naświetliłam siatkówkę słońcem. Może. Obok nabrzeża śpiewał facet za pieniądze, szlagiery Boba Dylana, Simone & Garfunkel. Nie zauważałam kiedy zaczynał i kończył śpiewać, kto do mnie podchodzi, kto siada, wstaje, robi zdjęcia płynących łodzi, ptaków i nieba. Mgła odsłaniała i zasłaniała rzekę, a ja myślałam i zrozumiałam, że wszystkiego napisać się nie da. Że musi być inny sposób, że nie muszę już teraz wiedzieć, ale przypuszczam, że polega on na tym, żeby myśleć, jeśli już musimy myśleć, dobrze o świecie, bo jesteśmy jego konstruktorami i myśli, jak maile z powrotem kierować do Źródła. Po drodze myśl taka przemienia się w energię, która falą rozchodzi się po rzeczywistości i ją zmienia. Wczoraj w nocy przeżyłam coś w rodzaju oświecenia. Oświeciło mnie światło mojej własnej miłości i miłość tę posłałam do wszystkich, do których mam dostęp. Pomyślałam czule o rodzinie, bliższej, dalszej, przyjaciołach, znajomych i wszystkich ludziach, jakich dosięga taki impuls miłości i wysłałam go w przestrzeń. A potem medytowałam i zasnęłam; nie pamiętam co mi się śniło. Wczorajszej nocy śniło mi się za to, że stoję na balkonie wysokiej kamienicy nad dużym placem opadającym w dół i żegnam trzy dziewczyny ubrane w pomarańczowe peleryny i dwie w zielone. Jedną z nich była moja koleżanka szkolna, która ostatnio miała urodziny i złożyłam jej życzenia przez facebooka. Pomachałam do nich z balkonu i zawołałam: „Do następnego razu! Do następnej konferencji!” Odmachały mi z dołu ze śmiechem. Można powiedzieć pożegnałam Lizbonę w ten sposób.

Naprawdę pożegnałam się jednak dzisiaj, idąc na tramwaj Rua de Augusto. Poczułam nagle ogromną wdzięczność za wszystko co tu przeżyłam, za kamienice, ulice, ocean, rzekę, niebo, ludzi, kolory, smaki, za pociągi, tramwaje, kafejki, restauracje, sytuacje, muzykę i tango. I wiecie co się stało? Kiedy wracałam z wieży Belem, idąc tą samą ulicą, zobaczyłam pieśniarkę, którą opisałam w części o fado. Znów śpiewała na ulicy. Zapłaciłam, usiadłam i przez chwilę posłuchałam. Poczułam, jakby Lizbona mnie żegnała w ten sposób, ten sam, w jaki mnie witała. Zamknęłam więc ten cykl w pełni i teraz, nie potrzebuję już nic. Miałam tu wszystko czego można doświadczyć, odczuć. Szczęście chodzi bowiem cały czas ze mną za rękę, jeśli tylko pozwalam sobie na nie patrzeć.

My Lisbon Story: Second Episode, Part 5

„O północy w Lizbonie”

Pozwalam sobie tęsknić, czuję tęsknotę za dziećmi. I będę tęsknić za Lizboną, i dzięki tej tęsknocie napiszę projekt współpracy w instytutem Maxa Plancka i będę odwiedzać Stuttgart i Lizbonę, i uczyć się nowych rzeczy. Tańczyć tango i programować, badać aktywne cząstki w płynie. Uruchomię moje moce do powrotu do stanu, jaki czuję w tej chwili i przekroczę swoje ograniczenia. A potem we wrześniu złoże projekt na fibrynogen z profesorem Kuczerą, albo o małych peptydach. Nie martwię się, czy je dostanę. Zobaczymy. Wszystko to co się zdarza ma pomagać, nie załatwiać za mnie sprawy. Poleżymy, popracujemy, pobędziemy i zobaczymy. Już się cieszę na taki obrót zdarzeń. Nie trzeba kreować fantazji, jako marzeń, kiedy marzenia są dostępne w każdej chwili. Wystarczy się pochylić i pozwolić im wkroczyć w nasze życie. Wejdą wtedy, obficie nas nagradzając, że myślimy o sobie dobrze, że idziemy we właściwym kierunku, że realizujemy to co chcemy. Nie przeznaczenie, nie karmę, nie plan boży, cokolwiek to oznacza, nie przywiązujmy się zbytnio do pojęć, są ograniczające. To co nas wiedzie jest nieskończenie większe niż nasze wyobrażenia, o czymkolwiek. Idziemy, bo sami jesteśmy” boskim stworzeniem”, ono wie gdzie nas wiedzie. Do siebie.
Miał rację ten biedny chłopak, który skoczył.

„Jesteś bogiem. Uświadom to sobie”.

Teraz to czuję.

Jestem w jakimś stanie. Hawkins pisał o stanie pokoju. Czy ja go doświadczam, a może to jakiś inny stan, albo pogranicze stanów. Może akceptacja, miłość i radość jednocześnie? Może to odwaga i pokój? Czuję wyraźnie zmianę. I co dalej? Jakie będzie moje pojmowanie, kiedy wrócę. Nie martwię się wcale, tylko oddycham, patrzę, idę. Tylko tyle potrzeba, by być i kochać życie. Kochać życie jest tak łatwo. Czy ja mam łatwo w życiu? Nie, bo to nie jest tożsame. Nie jesteśmy swoim życiem, ono jest naszą pochodną. Gdyby było nami, nic nie dałoby się zrobić, jest manifestacją naszych myśli, tak jak nasze ciało. Dlaczego jestem niebrzydką, szczupłą brunetką? Ktoś powie, zasłużyłam sobie poprzednim wcieleniem, albo mam szczęście. Nie, w pierwszym przypadku, prawdopodobnie przepracowałam program akceptacji swojego ciała wcześniej, i teraz nie potrzebowałam być odbierana, jako ciało do zmiany, trudne do zaakceptowania przez ogólnie przyjęte kanony piękna. Wyszło cokolwiek naukowo, o brzydocie. To żadna zasługa, to praca. W drugim przypadku, robi się to samo. Jestem szczęśliwa, więc wyglądam bardziej jak szczęście niż nieszczęście. Każdy niezależnie od urody emituje szczęście na zewnątrz przez dbanie o siebie w każdym, fizycznym i duchowym wymiarze. Miałam kolegę z zezem tak okropnym, że nie jeden by się załamał. A jednak ten chłopak miał taki dystans do siebie, że wyśmiewał szczerze swojego zeza przy każdej nowo poznanej osobie. Dziewczyny go uwielbiały, bo był bardzo męski w tym, jaki był i zupełnie nie zważały na jego oczy. Nigdy nie unikał patrzenia prosto na ciebie podczas rozmowy, na ile się dało, i zadziwiał mnie przez lata swoją swobodą. Miał piękne, kręcone włosy i mocne ciało i był niezwykle uczciwy, mądry. Nikt już po chwili nie widział tego zeza, tylko jego uśmiech, usta miał też piękne, pełne,  i piękno płynące z jego wnętrza. A było na co powiadam, kryształ. Trywialne? Nie trywialne. To widać na ulicach, jak wiele osób nie dba o siebie wewnętrznie, wciąż zmagając się ze swoją pozorną niedoskonałością. Może łatwo mi mówić, ale jak się człowiek przyjrzy, kto się najbardziej nie akceptuje, to okaże się, że nie ci najbrzydsi, ale ci całkiem ładni, którym na punkcie urody odpływa rozsądek. Dlatego nie ma co zazdrościć piękna, ono bywa pułapką na człowieka, przyczyną jego udręki i braku swobody w życiu. Lepiej akceptować swoje ręce i nogi, i myśleć raczej o czym innym, o tym dokąd nas te nogi doprowadzą i co bierzemy rękami, na co patrzymy oczami i jak rozumiemy świat, i jego złożoność w nas samych. Patrząc tak, zapomnimy o tym, jaki kolor oczu patrzy, jaki kształt stopy idzie, i jaka długość palców chwyta. Bo po co o tym myśleć? Po nic. Tak samo jak pisać. Szczególnie po nocy, w Lizbonie.

My Lisbon Story: Second Episode, Part 4

„Fado”

Planowałam pójść na fado, a jestem ponownie w swojej pastelarni. Słucham fado z głośnika i jest cudnie. Wprost chyba się rozpłynę. Naprzeciw mnie siedzi pani pod sześćdziesiątkę i pisze popijając białe wino. Ja jem croissanta z serem i szynką popijając caffe latte. To moja kolacja. W odwodzie czeka pastel de nata. Niemieckie małżeństwo z prawie dorosłą córką zbiera się do wyjścia. Dziewczyna spała przed chwilą na kolanach matki zmęczona widocznie długą wędrówką przez miasto. Matka tak czule głaskała śpiącą córkę po głowie, urocze i wzruszające. Dorosła córka śpiąca na kolanach matki w pastelarni na piętrze. Nazywam ją swoją pastelarnią, bo mam od niej zaledwie krok do hotelu i lubię przychodzić do jej pięknego wnętrza na piętrze i oddawać się pisaniu.

Nie pójdę chyba dziś na fado. Dlaczego? Bo odkryłam, że ja już fado słyszałam. Najpierw w poprzednim życiu, a potem na ulicy Lizbony pierwszego dnia pobytu na starym mieście. Na tej właśnie ulicy. Tylko zapomniałam. Jak można taką rzecz zapomnieć? Można, kiedy się patrzy powierzchownie. Na głównej i najdroższej ulicy Lizbony wieczorem, pierwszego dnia po zameldowaniu w hotelu wyszłam na spacer. Kiedy wracałam, usłyszałam śpiew. Pod ścianą budynku, na stołeczku siedziała otyła, niewidoma kobieta ze skrzyneczką na szyi i śpiewała. Jak śpiewała, nie da się opisać. Przygrywała sobie na trójkącie. Była biedna, niechlujnie wyglądała i większość przechodniów mijała ją czym prędzej. Ja się zatrzymałam zaskoczona niezwykłością jej głosu i emocjom jakie we mnie wywołała. Posłuchałam i poszłam pełna myśli o tym co jeszcze czeka mnie w nadchodzącym tygodniu w Lizbonie. I zapomniałam o niej. Byłam w muzeum i wysłuchałam ze wzruszeniem co śpiewacy fado mówią o muzyce jaką wykonują i nadal o niej nie pamiętałam. Dziś rano planowałam nieśmiało dzień. Napisałam do kolegi w Lizbonie, gdzie tu pójść na fado. Odpisał mi, że choć tu mieszka od urodzenia, nie był na fado ani razu i nie wie. Znamy to doskonale, kiedy żyjemy zbyt blisko niezwykłości, nie jest ona taka niezwykła i nie ma dla nas uroku; nie tęsknimy za światłem w dzień, tylko wieczorem.

(Kobieta naprzeciwko pisze na chusteczkach. Szkoda, że nie wzięłam kartki, żeby jej dać. A może dobrze. Banach pisał swoje dowody na serwetkach i stworzył największy przełom w matematyce XX-tego wieku. Niech pisze. Ja też piszę. Znów matka z córką dosiadły się do stolika naprzeciw. Dziewczyna ma piękne różowe usta, a mama jest zupełnie siwa.)

I wracając do Erica, napisał mi jeszcze, żeby iść gdzieś, gdzie słucha się fado w ciszy. Jak to sprawdzić, że będzie cicho w kawiarni, gdzie trafię? Nie da się na pewno, ale można zaryzykować. Tylko, że jakoś po przypomnieniu sobie niewidomej kobiety na ulicy zdałam sobie sprawę, że dostałam fado w najczystszej postaci, śpiewane przez uliczną, biedną kobietę o niezwykłym głosie. Tak fado wyglądało u zarania. Biedota na Alfamie piła wieczorami i śpiewała, grała. Nie chodziło o technikę, a emocje. To było jak modlitwa, jak wyznanie grzechów przed światem, wypłakanie żalu, straty i oczyszczenie pola dla nowego dnia, który nadchodził. Pili, tańczyli i śpiewali z czasem najlepszą portugalską poezję, a poeci czuli się zaszczyceni, gdy naturszczyk na Alfamie, znany wszystkim muzyk i śpiewak, zwykle zachrypłym od tytoniu głosem śpiewał ich wiersze po dobrej porcji porto. Takich utrzymywały restauracje czasem karmiąc i pojąc, byle przychodzili dawać to dla czego żyli. Dawać innym te emocje, jakich ci inni inaczej nie umieli przeżyć w pełni. Kobiety też śpiewały, tańczyły, wirowały kwiecistymi spódnicami i tupały, jakby odpędzały demony smutku od wszystkich obecnych. Pomyślałam, że gdyby ta niewidoma kobieta była młoda, sprawna i urocza, ludzie zatrzymywaliby się częściej, płacili i zachwycali jej śpiewem. A tak była prawie niewidoczna, ale słyszalna, dla tych co chcieli słyszeć i widzieć więcej niż tylko jej wizerunek, na którym często zatrzymuje się nasza percepcja. Nasze oceniające ego. Dlatego już nie pragnę fado, widziałam prawdziwe i słyszałam. Takiego fado nie spotkam w kafejce dla turystów, przy drogiej kolacji, za bilety.

Chciałam fado i dostałam je od razu, jeszcze zanim świadomie pomyślałam jak i kiedy.

My Lisbon Story: Second Episode, Part 3

„Tango”

STAŁOSIĘ!! Poszłam na milongę! Dwa dni o tym myślałam, ale kiedy przyszedł czas sprawdziłam w internecie, gdzie dziś tańczą i od ręki znalazłam. Milonga grupy „Tango Na Rua” odbywała się w wielkim markecie TimeOut na Cais do Sodre. Kolega mówił mi o tym miejscu, że jest taneczne, bo była tam potańcówka latem kiedy był w sezonie. Odwiedziłam to miejsce wcześniej podczas konferencji i zobaczyłam tylko restauracje w ścianach budynku i wielki ogródek pośrodku zastawiony stolikami. Myślałam, że pewnie tańczą w sezonie, że pewnie nie teraz, a tu proszę … Co dzień są milongi w Lizbonie. Jak ktoś chce wiedzieć kiedy i gdzie to służę, pełen grafik.
Kiedy postanowiłam, że pójdę, nie przywiązywałam się zbytnio do tego przedsięwzięcia. Zgodnie z moją obecną filozofią, odpuściłam temat, żeby sam dojrzał w cieple mojej podświadomości. Wieczorem, wróciłam z myślą, że wybiorę się może na fado … Ale tak podskórnie wiedziałam, że poszukam milongi. Oczywiście znalazłam od ręki, w miejscu znanym choć przerażającym, bo bardzo publicznym. Włożyłam nawet spódnicę. Myślę sobie, całą konferencję przechodziłam w spodniach, teraz też włóczę się w jeansach, czas poszaleć. Spódnica przyzwoita, reszta też. A milonga okazała się na tyle późno, że zdążyłam jeszcze odpocząć po długim spacerze na Alcantarę do mostu nad rzeką Tag. Postanowiłam pojechać wyjątkowo metrem, to dość długa droga od hotelu, a tu obcasy, i noc … W metrze biletomat nie chciał przyjąć mojego banknotu, był za duży nominałem. Wróciłam na Praca de Rossio i kupiłam sok, żeby go rozmienić. Świetnie napojona, gotowa do podboju, zwalczyłam maszynę na dwa bilety i błyskawicznie dojechałam na Cais de Sodre. Wchodzę na TimeOut, a tam tłumy. Myślę: „Nie znajdę”, a głos wewnętrzny w śmiech: „To tango, wystarczy słuchać i iść tam, gdzie muzyka.” I znajduję na samym środku hali między stołami pełnymi gapiów zajadających specjały portugalskiej kuchni przy winie. Zbliżyłam się czujnie do tańczących, zaczęłam filmować telefonem. Stoi parę takich, jak ja i filmuje. Myślę: „Super! Dojechałam, zobaczyłam, zdobyłam, mogę wracać!” Ale wewnętrzny głos każe:
” Siadaj i patrz, może zatańczysz.”
” Ja? Z moim trzymiesięcznym stażem? Nie ma mowy. Wstydu się najem.”
” Znaczy co? Zjedzą cię?”
” Och, nie marudź. Nie umiem. Pięknie się poruszają. Ja nie mam butów, techniki…”
Na parkiet wchodzi kobieta w kozakach.
” I co, można?”
” Tańczyć umie.”
” Hmm. A chcesz tańczyć, czy patrzeć?”
” Chyba chcę się nie bać. To najbardziej. O tańcu wcale nie myślę.”
Cały czas tak ze sobą rozmawiałam wewnętrznie podczas tandy (4 utwory grane jeden za drugim, taka seria, którą należy dotańczyć do końca z partnerem, na którego się przystało, przez wzrokowe zaproszenie) i pilnowałam, żeby nie patrzeć nikomu w oczy, bo tak się zaprasza do tanga, posuwistym spojrzeniem. Po pierwszym rozliczeniu ze strachem, podszedł i usiadł obok Brazylijczyk, jak dowiedziałam się potem. I po jakimś czasie spytał, czy ja też tańczę. Odparłam, że dopiero zaczynam, a on, że jest początkujący i bardzo się boi tańczyć przy tych świetnych parach. I zaprosił mnie do tańca. Szło nam tak sobie, ale tańczyliśmy, trochę się z siebie śmiejąc i bawiąc dobrze. Ciągle mnie przepraszał. Po dwóch tandach dyskretnie zwiałam, nie dlatego, że źle tańczył, ale wyczułam, że poczuł się lepiej i miał ochotę zatańczyć z kimś innym. Po chwili tańczył z wprawną tancerką i szło im podobnie jak nam wcześniej. Tak to wszechświat zadbał o to, żebym miała łatwe w miarę wejście. Usiadłam i trochę przez przypadek uśmiechnęłam się do jednego mężczyzny w środku tandy. Odpowiedział uśmiechem i po jakimś czasie zaprosił mnie do tańca. Okazał się potem fizykiem, robiącym doktorat z ciała stałego i radiacji. Przyjemna zbieżność, nie powiem. Przynajmniej nie był przerażony, kiedy spytał co robię. Ten to już umiał tańczyć. Widziałam jak tańczył wcześniej, ale jakoś strach przed tańczeniem z lepszym partnerem technicznie od siebie mnie nie sparaliżował. Wiedział, że mało umiem, bo mu powiedziałam na wstępie, zanim mnie zaprosił. Trochę się przy mnie namęczył. Trudno, był uprzedzony. Z resztą szło mi coraz lepiej i, coś się niezwykłego stało, tanda, która powinna mieć 4 utwory, miała 5, bo DJ zaspał. Dobrze, bo dobrze nam się tańczyło. Pod koniec milongi zatańczyłam jeszcze jedną tandę i stało się coś jeszcze bardziej niezwykłego. W ścisłym objęciu, złączeni głowami, tańczyliśmy bez żadnej pomyłki. Czułam się jakby wreszcie energia tego tańca przejęła moje ciało. Zrozumiałam, dlaczego ludzie tańczący tango tak się poruszają, takie mają wyrazy twarzy, takie nieobecne spojrzenia. Kiedy tańczysz tango prawdziwie, znikasz, nie ma cię dla świata. Wchodzisz w stan medytacji, podczas której, łączysz ciało z ciałem innego człowieka, i umysł, percepcję. Nie musisz go rozumieć, zapominasz o krokach. Wykonujesz coraz trudniejsze ewolucje i płyniesz, bez planu i zrozumienia, zapominając, gdzie się jest i po co. Łapiesz tylko tę chwilę w jakiej poruszasz nogą, ręką, osią ciała. Wreszcie to poczułam. Dlaczego? Bo sobie na to pozwoliłam, na odpłynięcie w tangu, w ramionach mężczyzny, którego nie znałam, i pewnie więcej nie spotkam. I nasunęło mi się takie skojarzenie, miałam uczucie, jakbym tańczyła sama ze sobą, w najpiękniejszy sposób, na jaki mnie było stać w danej chwili. Bo to była ostatnia tanda i potem wszyscy poszli do domu, a ja do hotelu, robiąc zręczny unik przed drinkiem. A co gdybym, zamiast się bać, pozwoliła od razu się zaprosić do tańca? Może poczułabym ten stan wcześniej? Może wielokrotnie odpłynęłabym w tangu? Warto zapamiętać to uczucie, kiedy pod koniec czasu, decyzje stają się prostsze, spontaniczne, łatwe. Nie mam poczucia straty, nie tylko dlatego, że w piątek znów się wybiorę na milongę, a dlatego, że nie miałam żadnych założeń. Wszystkie oczekiwania odpuściłam zanim poszłam tańczyć. I choć się denerwowałam, czułam, że spotka mnie tylko to na co sama pozwolę. A w piątek, cóż, znowu pójdę na milongę. Już sprawdziłam dokąd. I znów się będę zmagać ze strachem. Ale może tym razem pokonam go szybciej? Oby, bo choć to sukces przetańczyć 4 tandy w obcym mieście z nieznanymi partnerami po 3 miesiącach nauki tanga, to … mam ochotę na więcej okazji do pokonywania siebie. W szczególności … przy tangu. Nie tylko w walentynki.

My Lisbon Story: Second Episode, Part 2

„Alfama”

Chodzę po Lizbonie bez planu. Najbardziej lubię oglądać kamienice, a w nich balkony. Wyobrażam sobie, jak kiedyś wystawały na nich strojne panny wywieszając pranie, albo trzepiąc obrusy. Wczoraj poszłam na Alfamę, bo chciałam zobaczyć muzeum fado. Było zamknięte, bo to poniedziałek. Zapomniałam jaki jest dzień tygodnia. Alfama nie została zburzona przez wielkie trzęsienie ziemi w Lizbonie, które doszczętnie zniszczyło większość miasta. Wielkie jego połacie zostały wtedy odbudowane z nową koncepcją architektoniczną, ulice poszerzono, wytyczono trakty komunikacyjne i unowocześniono miasto dając mu nowy początek. Czasem warto coś doszczętnie zburzyć, by postawić coś co wszystkim służy, szczególnie nowym pokoleniom. Alfama się ostała na swoje nieszczęście. Jest dzielnicą biedną, zarośniętą rozpadającymi się kamienicami, albo nowotworami budowlanymi w postaci blokowisk. Tylko czasem widać przebłyski dawnej świetności. Postawiono tam monumentalny narodowy panteon. Chyba tylko po to by podnieść prestiż okolicy i jakoś ją ratować. Wchodząc z nieuczęszczane przez turystów ulice widać zaniedbanie i ruinę. Pozamykane likwidacją sklepy, mieszkańców jak, żeby nie obrazić nikogo,  stali bywalcy bram na Pradze w Warszawie. Ma to swój urok rozkładu i prób ratowania. Miejski park w okolicy jest piękny i punt widokowy na miasto i restauracje. Przed restauracją jednak kelnerka cichym szeptem powiedziała mi, żebym przełożyła plecak do przodu, bo … Cóż, nie czułam się tam niebezpiecznie, bo wcale się tu nie boję. Rozumiem jednak ludzkie strachy. Plecak zostawiłam tak jak mi było wygodnie i poszłam dalej w kierunku słońca, które nad Alfamą czasem jest ciężkie, a ulice mocniej zacienione niż gdzie indziej.

Idąc tak przed siebie, zupełnie spontanicznie, zdobyłam zamek świętego Jerzego. Nie planowałam tego. Szłam przez Alfamę i zobaczyłam drogowskaz na zamek. Skręciłam myśląc: „A, zobaczę co się zdarzy.” Pogoda była piękna. Weszłam na wzgórze, potem na mury  i zachwyciłam się widokiem na Lizbonę, ruinami i pamięcią tego miejsca. Wszędzie wokół głównego budynku mieściły się podcienie z kamiennymi stołami i ławkami do siedzenia. Prawie widziałam dworzan, rycerzy i damy przechadzających się w słońcu i odpoczywających przy wszechobecnych fontannach w ścianach  w obecności pięknych pawi.  Nie jestem znawcą ani średniowiecza, ani architektury, ale ten zamek był moim zdaniem wspaniałym miejscem do mieszkania dla ludzi. Wystarczyło spojrzeć na współczesne tłumy turystów spędzających tam czas w bardzo naturalny, spontaniczny sposób, mimo chodzenia  odpoczywających atmosferą miejsca. Dlaczego czasem warto nie mieć planu? Prosta rzecz, kiedy podeszłam pod zamek kolejka po bilety miała może 5 osób. Kiedy wychodziłam, ogon kolejki ciągnął się przez cały dziedziniec, jakieś 50 osób lekko licząc. Sama nie mogłam więc lepiej zaplanować przyjścia i ominięcia udręki stania. Pewnie darowałabym sobie to stanie w takim przypadku, bo nie mam tu ciśnienia na zaliczanie kolejnych atrakcji turystycznych.

W drodze powrotnej zaszłam do restauracji poznanej w czasie pierwszej wędrówki po mieście. Nie sądziłam, że do niej trafię, ale bardzo nam się spodobał, kiedy wędrowałam jeszcze z kolegą.  Zjadłam tani pakiet danie + picie + kawa. Specjalnie dla turystów, ale dobre, bo jedzeniu tutaj naprawdę można ufać. Jeszcze się nie zawiodłam żadnym lokalem i menu. Wszędzie coś dla siebie znajduję. Jem ryby, warzywa, wczoraj jadłam spagetti i oczywiście piję kawę, słodzoną, bo tylko taka mi smakuje. I sok pomarańczowy, wyciskany, pycha.

Wczoraj również przydarzył mi się ciekawy incydent, kiedy wracałam do hostelu. Pewien zwalisty ciemnoskóry mężczyzna na najruchliwszym placu w okolicy w tłumie innych ludzi proponował mi haszysz i trawkę. W wyciągniętej ręce trzymał to co sprzedawał i faktycznie była to marihuana, na oko. Odmówiłam, ale ciągnął się za mną dobre kilka metrów zanim moje „absolutely not!” odkleiło go ode mnie. Nasunęła mi się refleksja. Czy ja wyglądam na osobę chętną do kupienia towaru? I czy ten gość w tym tłumie w ogóle się nie bał, że ktoś sprowadzi policję? Ciekawa ta Lizbona, prawda. W biały dzień na głównym trakcie można kupić trawę, albo haszysz. Ja nie potrzebuję. Nie potępiam, nie zabraniam innym. Po prostu mam inne cudowne doznania, bardziej naturalne dla mnie. Rzeczywistość potrafi zdołować i rozumiem tych co szukają absolutu bądź uwolnienia w używkach. Tylko tak mi się widzi, że to droga chwilowa, na skróty i trudna do utrzymania bez zażywania. Wolę mieć kontakt z rzeczywistością i w samej sobie szukać prawdy i zdejmować programy świadomości. A ekstazę przeżywać w stanie naturalnym, który moim zdaniem jest dostępny dla każdego kto szuka, więc i dla mnie, w stanie pełnej światłości.

My Lisbon Story: Second Episode, Part 1

„Włóczęga”

W moim hostelu stoi sejf, który jest tak ciężki, że nie można go było wynieść podczas remontu. Pochodzi z czasów, gdy była tu fabryka. Nikt nie ma do niego kluczy. Jest zamknięty na trzy spusty i nie do ruszenia. Śpię w ciepłym i przytulnym pokoju. Polecam to miejsce, blisko metra i przy głównej ulicy-deptaku, ale od tyłu. Świetne na wypady i włóczęgę po starej Lizbonie.

Jestem w bufecie przy Praca de Rossio i postanowiłam wyjąć komputer i szybko napisać co zauważyłam. Przed chwilą przy bufecie stała ciemnoskóra kobieta w czerwonej spódnicy. Miała niesamowite kształty. Niektórzy uważają, że w szczególności kobietom nie wypada zauważać, a co dopiero wyrażać się na temat tego, jak wyglądają inne kobiety. Ja zawsze zauważam, ale nie oceniam. Widzę i piękno i brzydotę. Oba stany czemuś służą moim zdaniem. Poza tym jest wiele względności w tym co widzimy i traktujemy jako piękno. Ostatnio widzę coraz więcej piękna, a jego brak traktuję jak zaniedbanie, przytłoczenie karmą, programami, albo niemożnością z mojej strony dostrzeżenia tego co kryje się pod iluzją rzeczywistości wyłapywanej przez filtr zwany wzrokiem nim trafi do wnętrza. Często zatrzymujemy się na pierwszym wrażeniu i tylko ono nam zostaje, nie drążymy głębiej z powodu lęków, bo sami boimy się dostrzec jakieś własne mankamenty, zaniedbania odbite w innych jak w lustrze. Grubi drwią więc z jeszcze otylszych, niscy z krasnali, kierowcy z rowerzystów itd. Kiedy pozbywamy się programu oceniania również siebie z wyglądu, widzimy więcej. Kobieta naprzeciw mnie ma siwe włosy i okulary jak lenonki. Im dłużej na nią patrzę tym wyraźniej przypomina mi Yoko Ono, tylko starą i piękną. Znów wychodzi słońce. Zjadłam prawie, więc pójdę dalej w tej włóczędze bez mapy przez miasto. Chodzę kierowana uczuciem. Skręcam tam gdzie za rogiem bardziej mi się podoba i idę. Zdjęcia robię rzadko, bo zauważyłam, i to zahacza o fizykę kwantową, że obiekty zmieniają się, gdy staram się je pochwycić. Więc idę i patrzę, i czuję. I tak jak napisałam mojemu przyjacielowi, im dłużej idę, tym bliżej mam do swego wnętrza. A Lizbona staje się podświadomie, tak jak zauważył, moim miastem wolności, do którego będę wracać w chwilach, gdy ta wolność będzie mi potrzebna, wracać myślą, uczuciami, obrazami, smakiem. Idę chłonąć i obserwować, jak mój stan obserwacji zmienia stan wszechświata. Magia w czystej postaci.

Weszłam do kawiarenki na drodze do zamku i poprosiłam o kawę i pastel de nata, portugalskie ciastko. Właśnie się skończyły, więc wzięłam ciasto z czekoladą i maliną na szczycie. Pycha. Jak polska babka z polewą czekoladową, z cieniem innego smaku. W czasie, gdy czekałam na kawę muzyka przeniosła mnie do wspomnień, które odpuściłam. Jak łatwo to idzie. Odpuszczanie i uwalnianie uczuć, emocji. Skoro tak, to dam sobie prezent i przed kolejnym łykiem kawy odpuszczę jeszcze jedną emocję-wspomnienie. Teraz … Muzyka przypływa na pomoc ..” Listen to your heart”. Znów ten sam efekt. Wchodzę do prawie pustego lokalu i w ciągu pięciu minut jest pełny. Kolega zauważył to już wczoraj. Magnetycznie przyciągam ludzi 🙂

W piątek weszliśmy na wzgórze i trafiliśmy na kafejkę z fado. Mężczyzna siedział przed wejściem i grał na gitarze. Pięknie grał, muzyka była miękka i lekka, jego głos magiczny. Dziś wracając z zamku może znów tam trafię. Albo nie, nie wiążę się planami, oczekiwaniami. Wow, malina była boska! Jak u mojej babci na wsi, na krzaku za domem, który teraz stoi pusty, a kiedyś tętnił życiem wielu pokoleń. Zatęskniłam za nim, za letnim słońcem i zapachem łąki i sadu za stodołą. Ciekawe jakie rzeczy pamiętamy. Ja pamiętam niektóre, bo przypominają mi się w snach. Niedawno przyśnił mi się taki sen w którym siedziałam przed domem babci, przy drodze wiele lat temu i to był świadomy sen. Wiedząc, że śnię i, że to przeszłość, ruszyłam w drogę odszukać coś z przeszłości. I znalazłam, i byłam bardzo szczęśliwa. Bo tego mi było trzeba, by się pożegnać i przywitać przyszłość. Wszystko ma swój czas. Wszystkie zdarzenia na drodze życia prowadziły mnie do tej kafejki, w której otaczają mnie sparowani ludzie. Siedzę i patrzę, słucham i cieszę się. Ogarnia mnie ogromne współczucie w sensie współistnienia, jak czułość do ludzi do miejsca, i w jednej chwili wiem, że w moim pobliżu nikomu nie może nic złego się zdarzyć, że ich chronię swoją energią serca, że wpływam na ich myśli, na odczucia. Jesteśmy jednością, każdy atom tej przestrzeni stworzyłam, każdą manifestację, każdy ruch, uśmiech, słowo w całkiem obcym języku. Jestem magicznym stworzeniem, które zawija przestrzeń wokół siebie. Czuję się odpowiedzialna za cały stan tej przestrzeni. Jeśli jestem pełna miłości, spokoju, troski i radości, wytwarzam falę oczyszczenia i nie ważne, że żadna z tych osób tego nie wie. Ja to biorę na siebie, bo czuję jak to działa. Kobieta obok zaczęła śpiewać i dobrze śpiewa. Za chwilę ruszę, żeby przed zmrokiem wejść na mury zamku i złapać zachód słońca. Mój przyjaciel się ucieszy, że wędruję i zmierzam po nową siebie. A za tydzień? Kim będę za tydzień? Sama nie wiem.

Przyłączyłam się do krucjaty w zupełnie nowej wierze. Wierzę, że wystarczy zmienić siebie, aby zmienić wszystko wokół siebie. Czuję jak przepływa przeze mnie energia innych ludzi, jak moja energia łączy się z nimi na jakimś nieświadomym poziomie, bądź nadświadomym. Widziałam tu wczoraj parę niesamowitych występów ulicznych artystów. Czułam się zespolona z nimi, kiedy grali. Nie czuję lęku i o nic się nie martwię. Wszystko przeżywam trochę obok. W pełni, ale … i to jest wspaniałe uczucie, jakbym sięgała do głębi. Wsłuchuję się w tę głębię i słyszę … prawdziwą siebie. Może to zbyt osobiste doświadczenie, by je opisywać, ale cóż, kiedy przepuszczam to przez serce,  nie czuję nic niewłaściwego, w tym co czuję. To, że nie mówimy, nie objawiamy swoich uczuć nie jest bynajmniej dobre. Nie oczekuję po tym co tu piszę niczego, żadnej reakcji,  raczej czuję się uwolniona od tego co we mnie drzemie i się wyrywa. Każdy zniesmaczony, niech nie czyta. Mnie to i tak nie zawiedzie, bo nie mam oczekiwań. Oczekiwania sobie odpuściłam. Pisanie mnie cieszy niepomiernie, i dlatego nie martwię się odbiorem, czy sensem. Taka wolność wyrażania siebie.

Na zamek nie weszłam. Już było za późno. Z paroma osobami, dostrzegliśmy jednak możliwość dostania się na mury w miejscu niedostępnym i nielegalnym. Przeskoczyłam raźnie barierkę i stanęłam na murze. Pod nami rozciągał się piękny krajobraz miejskich dachów i rzeki przed zachodem słońca. Pochmurna pogoda nie przeszkadzała, by dostrzec to co w tym miejscu było zjawiskowe. Lekkość i potęga. Przemknęła mi myśl, że to długo nie potrwa, takie nielegalne stanie na murze wysoko nad miastem. Po chwili policjant na skuterze trąbił na nas żebyśmy zeszli. Zaczęłam schodzić chwilkę wcześniej tknięta przeczuciem przed jego przyjazdem. Wymknęłam się bokiem, kiedy inni musieli wysłuchiwać rugania. Patrzyłam na to i myślałam. Warto było nawet narażając się na burę policjanta, który do rugania nie zdjął nawet kasku, bo chyba zdawał sobie sprawę, że i tak nikt nie rozumie jego słów, bo krzyczał po portugalsku do cudzoziemców.  Ale mowa ciała, klakson i podniesiony głos robią swoje. W tym kasku wyglądał jak rycerz, który broni zamku przed cudzoziemskim legionem. Japończyk nawet tego nie zrozumiał. Nadal się wspinał po śliskich schodach odciętych barierką na górę. Żona z dołu krzyknęła i wtedy dopiero zaczął schodzić. Schodząc już po drugiej stronie bramy zamku wciąż czułam się rozbawiona całą sytuacją. Kiedyś bym się przejęła. Teraz wcale. Wręcz lubię takie sytuacje. Jakbym w bezpieczny sposób bawiła się światem.

Pod koniec dnia i wędrówki weszłam na małą kolację do pastelarni i kupiłam pastel de nata z małą porcją porto. Weszłam do przestronnej sali na piętrze i w pięknym otoczeniu popijam i smakuję moją dzisiejszą kolację przy dźwiękach fado. Para naprzeciw mnie przytulała się kiedy wchodziłam, on wodził dłonią po jej piersi. Czuli się sami. Teraz przeglądają mapę miasta i może planują jutrzejszy dzień. Muzyka jest tak cudowna, że mam ochotę wstać i zatańczyć. Jednak moim powołaniem nie jest tango a flamenco. Taniec jako wyraz emocji, muzyki przepływającej przez ciało tancerki. Sunę w myślach tańcząc po sali i czuję, jakbym medytowała w tym stanie. Taniec jest jak fala emocji płynąca przez ciało. Znów to samo, sala się zapełnia. Powinnam na tym zarabiać. Za wikt przychodzić do lokalu i zapełniać klientami. O rany, robi się tłoczno 🙂

Dziś padało. Właściwie mżyło, bo tutaj deszcz nie pada, tylko wisi w powietrzu z tendencją do opadania w kierunku ziemi. Po kilku godzinach chodniki są mokre, ludzie chodzą z parasolami, ja bez. Zawsze mi przeszkadzał, zajmował ręce. Tutaj też tak chodzę, bez planu i parasola. I wtedy zdarza się to co najlepsze, pastel de nata i porto w pakiecie, piękna sala z kryształowymi żyrandolami i niebieską sofą w kolorze wieczornego nieba nad Lizboną. I muzyka fado, piękna, pełna ekspresji serca. I moja anonimowość w tym miejscu, długo żyjąca bateria w laptopie. Więcej cóż mi potrzebne w tej chwili? Nic. Nic absolutnie. To jest prawdziwa wolność. Życie pełnią w każdej chwili. Unoszenie się jak na falach energii, surfuję łagodnie po emocjach, odczuciach, ludzkim szumie, wrażeniach. Wyraźnie odczuwam każdy wzlot i opadanie, pozwalam na to, by płynąć, zostawiam za sobą to co już mi nie służy, co było moim ciężarem. Czuję jak otwiera się moje serce, znów ucisk w czakrze, ale taki jaki znam i wiem co znaczy. Naprawa i oczyszczanie, uwalnianie serca od strachu, przywiązania, zgoda na poszerzenie przestrzeni w jakiej będę przebywała, na miłość, do chwili, do tego co czuję, i akceptacja.

My Lisbon Story: First Episode, Part 3

Konferencja się skończyła. Większość maruderów dopiero dziś wyjechała do domu. Ja zostaję. Przeniosłam się do nowego hotelu, hostelu właściwie, i od jutra wędruję sama po mieście. Z wielu rozmów odbytych jeszcze w czasie konferencji wynika, że COST, międzynarodowe porozumienie naukowców, dostanie pieniądze na nowe kilka lat pogłębiania współpracy między europejskimi naukowcami. Będą więc kolejne konferencje, warsztaty i sympozja. Będzie można się spotykać, spierać, wspierać i pić kawę. Oby w Portugalii. Niektórzy koledzy chcą, żeby następna konferencja odbyła się w Grecji, ze względów politycznych, żeby Greków wspierać ekonomicznie i naukowo. Kiedyś byli kolebką myśli naukowej całego kontynentu.

Pożegnałam Campo de Pequeno, dawne miejsce, gdzie odbywały się korridy, a teraz jest centrum handlowe i organizuje się koncerty. W pobliskiej stacji metra na ścianach odpowiednio wymalowane byki.

Jutro będę kolejny raz przecierać tutejsze ulice. Wczoraj wędrowałam tak z kolegą bez mapy, bez planu i zrobiliśmy wiele kilometrów po starym mieście wspinając się, schodząc, pijąc kawę i słuchając ulicznego fado. Przyłapałam się na tym, że nie chce mi się robić zdjęć, nawet jak widzę coś bardzo pięknego, jak białego pawia na uniwersyteckim kampusie. Siedzę, stoję, idę i tylko patrzę. Zastanawiałam się czy to jakieś szczególne lenistwo, czy coś innego i dostrzegłam, że wolę po prostu cieszyć się tą chwilą niż ją uwieczniać. Mój kolega przesłał mi parę zrobionych przez siebie zdjęć. Lizbona o zmierzchu ma niezwykły kolor nieba. Lazur dzienny przechodzi w głęboki niebieski odcień, którego nie oddadzą zdjęcia.

Zjadam mnóstwo ciastek! Szczególnie mi smakują, bo w większości są na bazie mojego ulubionego ciasta francuskiego. Mniam 🙂 Zaraz lecę na takie ciastko i kolację. Dopiję tylko porto, którym powitała mnie recepcjonistka w hostelu. Jak się okazuje – Polka 🙂 Na szczęście nie ma zbyt wielu turystów. Tak mówią, ja widzę ich dużo. Jak tu bywa w sezonie? Ciężko, tłumnie i gorąco. Ale wtedy nie trzeba przynajmniej dogrzewać pokoi nocą. Teraz rzadko który hostel ma coś więcej do oferowania niż elektryczny piecyk. Zobaczymy czy zamarznę 🙂 W poprzednim hotelu musiałyśmy zmienić pokój, bo z klimatyzacji wiało chłodem.

My Lisbon Story: First Episode, Part 2.

 

Urwałam się dziś po obiedzie, po bardzo ciekawej sesji i przeszłam w pełnym słońcu po mieście. W drodze zobaczyłam siedzącą na ławce parę dziewczyn wtuloną w siebie, jedna trzymała kolana na nogach drugiej tak, jak czasem w parku siedzą warszawskie nastolatki. Poczułam się jak w domu. Ale u nas takie publiczne okazywanie uczuć nie jest mile widziane. Przynajmniej oficjalnie. Obrazek był piękny. Jak ich uczucia, które dla mnie są jak najbardziej naturalne i cudowne. Oczywiście dwie kobiety są bardziej akceptowalne niż dwóch mężczyzn. I tu tkwi pewna hipokryzja, nie sądzicie? Oczywiście można powiedzieć, że mamy granice tolerancji, każdy inne. W relacji z ludźmi, w seksie, choć czasem warto zdjąć kilka barier w tej naprawdę wspaniałej grze wyrażania siebie, ale w miłości? Jakie granice?

Miłość, moim zdaniem, nie ma granic. Jest nieskończona, albo jej nie ma. Uczucie jakie większość z nas przeżywa, czy to w fazie zakochania, czy potem, miłością niestety nie bywa. Jest za to dopełnieniem, spełnieniem roli, odegraniem schematu zaszczepionego z dzieciństwa, wyrażeniem lęków, albo pożądaniem, czy poszukiwaniem bezpieczeństwa, partnerstwa, czasem interesem, względnie super układem itd. To surowa ocena, można się z nią nie zgadzać, ale moje obserwacje pokazują, że tak w większości bywa. Nie znaczy to jednak, że nie można takiej „zwyczajnej” miłości przetransformować w tę niezwyczajną. Można, ale trzeba się postarać. Najpierw zalepić w swoim sercu wszystkie dziury, które mogłyby spowodować lęk, że „nam się nie uda”, „nie umiemy”,  „ktoś nas nie zechce, zrani”, i zaprzeczenia, że „nie potrzebujemy”, bo „tak nam wygodnie”, „wystarczy nam to co mamy”,  że nie wspomnę o tym „co powie rodzina, przyjaciele, współpracownicy”.

Kiedy serce staje się pełne, całe, szybko odnajduje drogę do prawdy o nas samych. Czy kochasz tego, z którym jesteś, czy wygodę jaką ci gwarantuje? Czy masz w swoim sercu potrzebę przeżycia naprawdę, a nie na pokaz, nie według jakiegoś planu, roli, wyobrażeń, ambicji, lęku przed samotnością. Spadają wtedy kolejne maski, rozpadają się iluzje. Życie staje się prostsze kiedy widzisz prawdę. Nawet jeśli prawda boli, zmienia rodzinę, odsuwa na bok sprawy do tej pory stojące w pierwszym rzędzie. Miłość wypływająca z prawdziwie czującego serca i daje siłę, zobaczyć to co nas mami i odrzucić, by skupić się na tym co prawdziwe, a co jest jak skała w nas samych.

Wiele razy kochałam, w różny sposób. Każde z tych uczuć czegoś mnie uczyło i prowadziło mnie do jednej podstawowej prawdy. Miłość nie może ranić. Jest na to za łaskawa. Ranimy się my sami, naszym postępowaniem, myślami, tym, że ją odrzucamy w jej prawdziwej formie, nieskończoności, na jaką po prostu nie zawsze jesteśmy gotowi. Kiedy stajemy się gotowi, miłość zakwita w nas jak naturalny stan, bez uwiązania, ról, potrzeb, ślepego pożądania. Miłość jest wolnością, jej wyrazem najczystszym, najpełniejszym. Woli dawać i mnoży się od tego, nie ubywa. Fenomen matematyczny. Gdyby zrobić porównanie do liczebności zwanej mocą zbioru, kochałam mocą zbioru jak liczby naturalne, potem wymierne i niewymierne. Wszystkie zbiory są nieskończone, ale miejscami puste. Teraz czekam na miłość o mocy zbioru liczb rzeczywistych. Tej się nie da dopakować liczbami, jest gęsta, zwarta, i co ciekawe, równie liczna co dowolny odcinek. Gdyby się pokusić o kolejne skojarzenia, nie musi trwać w nieskończoność w przestrzeni ludzkiej, kiedy przyjdzie, bo ludzkie życie jest ograniczone, ale powinna być pełna. Tak sobie myślę, że warto na nią poczekać, na tę prawdziwą. Być czujną, uważną i dostrzec właściwego człowieka, bo miłość, we wszystkim co nas czeka, to najpiękniejsze doświadczenie, po jakie przychodzimy, jako dusze, na ziemię. Miłość, odbita w sercu innego człowieka.

Co noc śpię w hotelu z księżycem za oknem. Kiedy wstaje słońce, księżyc nadal wisi na lazurowym niebie. Zawsze czułam pociąg do księżyca. I kocham słońce rozlewające się ciepłem po całym moim ciele. I portugalską kawę słodką i pachnącą. Jem typowe francusko – portugalskie śniadanie, kawa + ciastko i słodzę tę kawę bo jest boska posłodzona. Cukru się nie boję wcale. Zdjęłam kolejny program. Kolejny po poprzednich o wiele cięższych. Teraz w spokoju patrzę na siebie i innych, a wszyscy wokół stają się tacy spokojni, zrelaksowani, przyjacielscy i uczynni. Nie mogą być inni, kiedy ja tam jestem w takim balansie, relaksie. Za kilka dni moje wystąpienie i wtedy przejdę test na koncentrację. Na razie się cieszę i chłonę to co wokół dla mnie stworzył wszechświat w moim wesołym, twórczym gronie cudownych ludzi nauki.

My Lisbon Story: First Episode, Part 1.

Jestem na konferencji w Lizbonie. Jeszcze nie zdążyłam zobaczyć miasta, ale planuję zostać tu dłużej, więc jeszcze je wchłonę i poczuję, tak jak lubię. Całe dnie spędzam na wykładach, od rana do wieczora. Pogoda jest piękna słońce wpada przez okna i rozprasza się na monitorach. Trzeba przyznać pogoda gra nam na nosie 🙂
Zaobserwowałam ciekawą rzecz, którą muszę się podzielić. Być może ktoś z tego skorzysta. Wielokrotnie słyszałam, że to co nas spotyka, wszelkie doświadczenia, są krojone na miarę naszych potrzeb, ale również na miarę naszych możliwości, jakie mamy tu i teraz. Od kilku lat jeżdżę na międzynarodowe konferencje, które wymagają wystąpień przed bardzo wymagającą publicznością. To taki egzamin z umiejętności i postępów w mojej pracy. Przez długi czas męczyłam się z myślą, że mój angielski jest do bani i jadł mnie stres przed wystąpieniem, choć zwykle miałam ciekawe wyniki do pokazania i po prezentacji byłam dobrze oceniana. Można powiedzieć, za surowo się oceniam i powinnam mocniej w siebie wierzyć. Cóż, to prawda. Wierzę w siebie bardziej, ale … Właśnie odkryłam coś, co przekracza moje dotychczasowe doświadczenia. Zauważyłam, że na każdej kolejnej konferencji ludzie wokół mnie mówią lepiej po angielsku, ich prezentacje są ciekawsze, bardziej klarowne itd. Można pomyśleć, że świat się rozwija i ludzie wokół mnie również. Ale … i tu musicie mi uwierzyć na słowo. Odniosłam wrażenie, bardzo silne wrażenie, że to nie świat wokół, a w każdym razie nie on sam. To ja się rozwijam. Stan w jakim jestem, język, poziom dostosowuje się do mnie i daje mi motywacje do kolejnych kroków. Widzę, że prezentacje są językowo o jeden plusik wyżej niż mój angielski, ale to tez wynika ze specyficzności, polegającej na tym, ze mówią o zjawiskach jakich ja nie badam. Oprócz tego, jeśli jestem skoncentrowana, rozumiem wszystko. Czy to nie dziwne? Nie, bo to wszystko układa mi się w cudowny sposób we wzór jaki ostatnio przyłożyłam do wszechświata. Mój wszechświat odpowiada na moje potrzeby, więc kiedy mam się uczyć podsyła mi sytuacje kiedy mogę to robić, ćwiczyć, próbować i wzrastać w tym naprawdę. Można pomyśleć zwariowałam. Nie tak do końca. Zaobserwujecie swój własny świat i kiedy zaczniecie myśleć tak jak ja może się okazać, że wszystkie małe rzeczy z jakimi się co dzień mierzycie są po to byście robili postęp w jakimś kierunku np. uprzejmości wobec ludzi, szczerości wobec siebie, przyswajaniu innych umiejętności. Dla mnie to również jest nauka o przekonaniach. Ja ostatnio nabyłam takie wygodne przekonanie, że wszechświat mi odpowiada na pytania o rozwój, bo nie wiem w jaką stronę powinnam się rozwijać. I proszę, lecę do Lizbony, słucham całe dnie o skomplikowanych zjawiskach w cieczach, mikro i nanoskalowych, a dziś zobaczyłam niebywałą rzecz na koniec pierwszego dnia konferencji. Zwykle naukowcy kojarzą się ze sztywniakami o przerośniętych mózgach i nieciekawej aparycji. Muszę was wyprowadzić z błędu. Moje koleżanki i koledzy nie są ani bardziej, ani mniej urodziwi niż reszta. Większość za to jest wysportowana, aktywna do późnego wieku i wesoła w taki cudowny sposób, przy którym ja się nigdy nie nudzę i nie staram śmiać tylko dlatego, że chcę być miła. Ale ja nie o tym. Dziś zobaczyłam, jak dziewczyna rok temu zdobyła prestiżową nagrodę za wystąpienie. Wyszła przed szacowne gremium, wyjęła ukulelę i zaśpiewała swój przygotowany wykład o nanorurkach węglowych! Wszystko pięknym pełnym głosem, w rytmie i rymując jak trzeba do przeboju na czasie, który mogę zanucić, ale tytułu nie pamiętam! Cudowne! Po prostu cudowne. Mimo, że oglądaliśmy to tylko na wideo, taką trzyminutową powtórkę, cała sala klaskała. I co naukowcy są niby jajogłowi? O nie, to ludzie z pasją i gotowi do wyzwań. Jaką trzeba mieć fantazję i odwagę, by stanąć przed salą pełną ludzi przygotowanych na kolejne wykresy i dać im taki prezent. Powiem jak moje dzieci: Szacun! I naprawdę chylę czoło. Kto to zrobił? Kobieta, pełna pasji życia, kochająca swoją pracę, i umiejąca wyrazić w niej siebie. Wspaniałe. Następną nagrodę, tegoroczną, otrzymał mężczyzna i widać było, że jest mu trochę tak nieswojo przyjąć ją po kimś, kto tak zabłysnął.

A w komentarzu zaledwie parę zdjęcie jakie zrobiłam: kwitnący aloes przed kampusem uniwersyteckim 🙂 (powyżej)
I moja ławka w sali zapisana przez studentów. To taka mała wskazówka dla mnie. Nie wychodź z ławki, jeśli świat próbuje cię uczyć. Jeśli się nudzisz, namaż coś, przeczekaj, ale siedź wytrwale, bo powrót do szkoły bywa bolesny … jak kaktus podczas lądowania 🙂