Ot tak …

Zawsze podejrzewałam, że jestem niezniszczalna. Na swoją obronę muszę przyznać, że moje życie tak się układało, że okazja za okazją pojawiały się sytuacje, w których sprawdzałam się, testując swoje granice i niemalże wszystko stawało się prędzej czy później osiągalne większym lub mniejszym wysiłkiem. Wystarczyło spiąć się do celu, skumulować siły i skoczyć w dobrze obranym kierunku. A jeśli coś w skoku przeszkadzało, zwalczyć to, rozebrać kawałek po kawałku czasem przenosząc góry z miejsca na miejsce. I tak szłam przez życie z przekonaniem, że zawsze znajdę sposób, siły, strategię do wszelkich potrzeb swoich i moich bliskich.

Aż pewnego dnia, ot tak, zachorowałam. Początkowo miałam nawet na tę chorobę plan. Pochoruję tydzień a potem zrobię całą masę zaplanowanych rzeczy, również tych spiętrzonych przez opóźnienie. Ale po tygodniu okazało się, że to nieosiągalne. Choroba okazała się silniejsza i mimo, że walczyłam z nią fizycznie i intelektualnie, wygrywała na wszystkich polach, aż poddałam ostatnią bitwę i zatrzymałam się. Zarzuciłam wszystkie plany, a nawet wyobrażenia o tym co jutro, za tydzień, za rok i weszłam w pozorny bezczas, gdzie istnieje tylko to co aktualnie się zdarza. Odkleiłam się od kalendarza i ambicji wypełnienia swoich obowiązków, jak je nazywałam, a które tak bardzo ze sobą utożsamiałam. Stałam się, siłą rzeczy, niezależna od tego jaki tworzę na siebie plan i czy go spełniam.
I stało się tak, że niezależnie od tego czy coś robię czy nie, czuję się pełna siebie. Moje działanie jest oczywiście gdzieś tam potrzebne, ale już się z nim nie utożsamiam. Przekonałam się, kim jestem kiedy nic nie robię, tak bardzo potrzebnie jednocześnie, skupiona świadomie na sobie. Żyjąc do niedawna na zewnątrz w rolach tego świata, jako mama, pracownica, partnerka, przyjaciółka, gdzieś ten rdzeń siebie odczuwałam, pionizował mnie po burzach i sztormach, ale nigdy na taką skalę nie byłam go świadoma.

Rzeczywistość po puszczaniu kierownicy elastycznie dopasowała się do mojego stanu. Praca weszła mi w wolne chwile w domu, żebym mogła spać w dowolnie wybranym czasie, domowe sprawy przekierowały się. Otoczyłam się bezpiecznym kokonem bliskich i spokoju. Przeszłam boleśnie przez poczucie winy, że wszystkich zajmuję swoją osobą, że zaraziłam kochanego człowieka, który w wyższej konieczności naraził się na to. Odpuściłam czując jak życie i tak się toczy, artykuł kiedyś się napisze, obiad ugotuje, albo nie, i to też jest ok. Porównałabym to co się dzieje do unoszenia z prądem, opływam kamienie w rzece, przyspieszam i zwalniam bezwysiłkowo, skupiona na tym, żeby utrzymać się nad powierzchnią i to wystarcza. Nurt mnie niesie a ja nawet nie jestem specjalnie zainteresowana, żeby się przekonać dokąd.
Bywają chwile, że cieszę się, ale bez ekstazy, że oddycham bez przeszkód, że wracam do zdrowia łagodnie i powoli, już bez walki, i czuję do siebie wdzięczność, że umiałam w porę odpuścić i pozwolić życiu siebie poprowadzić.

Zaszyłam się w lesie, chociaż wszystkie moje urlopowe plany wzięły w łeb, jak to często bywa, okazja sama się pojawiła i bez wahania z niej skorzystałam. Myślałam nad sensem tej choroby, ale nie jestem nawet tego pewna, że miała jakiś cel, na pewno jednak pokazała mi granice mojej wytrzymałości. Pokazała też do jakiego fantastycznego stopnia mogę liczyć na pomoc bliskich. Nauczyła mnie cierpliwości i akceptowania bardzo niewygodnych dysfunkcji mojego organizmu. Zdałam sobie sprawę, że kolejny raz zyskałam wiedzę o sobie, o tym z czego bez żalu zrezygnowałam chorując, a co dla odmiany stało się tak jaskrawo ważne, a co parafrazując mogę nazwać „bliskością w czasach zarazy”, bliskością z moimi bliskimi i ze samą sobą na nowo. Uporządkowała mi emocjonalne sprawy, odsiała wątpliwości, napędziła do zmian tam, gdzie chciałam już iść, ale myślałam, że może jeszcze pozwlekam.

Na koniec z ciekawości zapytałam o tę chorobę Kozę, ale nie miała nic szczególnego do powiedzenia. Patrzyła na mnie beznamiętnie przeżuwając liście i rzuciła widząc, że uparcie czekam na jakiś komentarz:
– No co, no życie! Raz się tańcuje, raz zdycha. To chyba oczywiste. Tylko człowiek musi mieć sens we wszystkim co się dzieje. Dzieje się i tyle. Bądź w tym, albo to zmień, o ile jest to możliwe.
Na ten moment nie jest, więc w tym jestem, a jak się zmieni, zobaczymy. Nie roję sobie żadnych nadziei, terminów, działań. Być może o to chodziło, a może zupełnie się mylę i za jakiś czas zobaczę inną perspektywę. Z pewnością nie będę jej szukała, jak ma przyjść, przyjdzie sama.

O spójności czyli prostocie istnienia

Lato rozciąga się na wrzesień i początek października. Cieszę się każdym ciepłym dniem, bo jestem z natury czuła na światło i, kiedy go brakuje jesienią i zimą, tracę energię. Niedawno w taki właśnie dzień jak dziś, słoneczny i piękny, pożegnaliśmy wspaniałą kobietę, mamę, babcię i prababcię, żonę, pedagoga i przewodnika życiowego wielu ludzi. Nadal się wzruszam kiedy myślę, że nie ma Jej już z nami, ale to co pozostawiła w naszych duszach na zawsze zostanie. Długo by pisać o zaletach i odważnym życiu Hani, człowieku opozycji, nauczycielce z powołania, kobiety prawej, uczciwej i pełnej energii do zmian na lepsze, aktywnej przez całe swoje życie i osobiste, i zawodowe. To co najbardziej jednak utknęło mi w pamięci to coś, co obecnie jest ogromnie rzadkie. Jedna z przyjaciółek, współtwórczyni autorskiej szkoły, powiedziała o Hani, że była człowiekiem spójnym. Zapadło mi to w umysł i serce, i cały ten czas, od powrotu z Powązek, gdzie Hania spoczęła w rodzinnym grobie wśród pięknych kwiatów i łez żegnających Ją ludzi, myślę co też się stało z naszą spójnością, ze spójnością współczesnych nam ludzi?

Spójność dla mnie, to myślenie, mówienie i robienie tego samego. Można to nazwać prostotą istnienia. Człowiek wyznający swoje ideały, wierzący w nie, mówi w ich duchu i postępuje zgodnie z nimi. Zdałam sobie sprawę, jakie to unikalne w naszych czasach, gdzie ludzie zmieniają poglądy jak rękawiczki, mówią co innego niż robią, a na dodatek zaprzeczają oficjalnie, wbrew faktom, że coś zrobili. Taka powszechność postępowania rodzi ogromne problemy w zaufaniu do świata i ludzi. Nie sposób dziś założyć, bez odpowiednich testów, a i to się może zmienić z czasem, że człowiek zrobi co powie, albo nie zrobi czegoś, z czym się nie zgadza.

I nie chodzi wyłącznie o kanciarzy, czy polityków. O nas samych. W sprawach małej i dużej wagi, potrafimy się zarzekać, potrafimy drwić z postaw innych ludzi, ale kiedy dochodzi do podobnych, trudnych życiowych sytuacji, stajemy w obliczu wewnętrznej walki i wybieramy to, co nie jest nasze. Jakbyśmy żyli w dobie nieważności, nieważności w co wierzymy, co myślimy, a w konsekwencji – co robimy. Zawsze skutecznie umiemy się obronić, że inni przed nami też to zrobili i czemu mamy być frajerami tracąc, albo zgrywając świętego w domu publicznym.

Podam przykład. Nie jestem religijna. Nie tłumaczę się z tego, bo to moja osobista sprawa. Nie mówię jednak, że jestem wierząca, ale nie praktykująca, bo Kościół mi się nie podoba. Już od dawna czułam, że to nie moja droga, od podstawówki, ale ciężko byłoby mi przetrwać w społeczności dzieci chodzących na religię, więc rodzice mnie na nią wysłali. Mimo to, kiedy mogłam już podjąć decyzję, zrezygnowałam z religii i nie poszłam do bierzmowania, bo nie czułam się częścią chrześcijańskiej społeczności. Pamiętam strach w oczach mojej przyjaciółki, która w siódmej klasie w poniedziałek po niedzielnym bierzmowaniu, spytała mnie na szkolnym korytarzu: „Aga i jak ty teraz będziesz żyła?” Nie rozumiałam jej pytania, tak jak ona mojej decyzji.

Brak bierzmowania podczas mojego ślubu kościelnego skutkował tym, że przystąpiłam do niego jako osoba niewierząca i obiecałam wspierać wychowanie dzieci w wierze katolickiej z czego się wywiązałam. Nie kryłam się jednak nigdy z moją niekoherencją z wiarą katolicką i żadną inną, i w tym też byłam spójna. W końcu postanowiłam wypisać się oficjalnie z Kościoła, do którego nie przynależę i też to zrobiłam przez apostazję. Ksiądz czytając moje podanie spytał, czy jestem antyreligijna. Odparłam, że nie, jestem areligijna i jako taka nie chcę być na żadnych listach. Z mojej strony to już finał, bo reszta, wypisanie, bądź nie, leżą po stronie administracji kościelnej, na jaką nie mam wpływu. Nie walczę też z systemem, wystąpiłam z powodu swoich przekonań i potrzeby spójności właśnie, jakiej potrzebowałam, choć wcale nie wiedziałam, że o tę spójność mi chodzi. W tamtym momencie była to decyzja intuicyjna, bo należenie do Kościoła uwierało mnie jak kamień w bucie. Czułam, że muszę coś z tym kamieniem zrobić dla własnej wygody podróżowania przez świat i poszło gładko, bez dramatów, straszenia piekłem i grożenia ze strony księdza, bo moja spójność była tak widoczna jak tarcza na wszelkie ataki, fochy, niesmaki i kompleksy osobiste proboszcza. W swojej spójności szanuję ludzi ze wszystkim w co wierzą i nie mam problemu z tym, gdzie przynależą, jeśli są spójni, albo dążą do spójności.

Nie chcę abyście odnieśli wrażenie, że to jest jedynie słuszna droga. Można mieć absolutnie gdzieś, czy się jest na listach przynależności. Dla mnie to był rozdźwięk wewnętrzny i dlatego to zrobiłam. Nie namawiam też do apostazji, ani żadnej innej postawy, to prywatna sprawa, intymna, osobista.

Po pożegnaniu Hani, dużo myślałam, gdzie jeszcze czuję się niespójna i przyznam, że nie łatwo wytropić takie miejsca, ale warto na bieżąco sprawdzać. Ja swoją niespójność czuję w ciele. Robi mi się ciężko, gdy występuję przeciw własnym zasadom. Oczywiście można sobie wmawiać, że to tylko jeden raz, że tym razem to nieważne, ale to pozostaje w ciele, pozostają jak cierń takie niespójne sytuacje.

Ostatnio na festiwalu tangowym zatańczyłam z kimś, kto stanął przede mną i zabrakło mi odwagi mu odmówić. Tak się generalnie w tangu nie robi, ale ugięłam się i poszłam wiedząc, że tancerz jest kiepski, gwiazdorzący, roszczeniowy i pełen pychy. Wzięłam na klatę swoje tchórzostwo, ale obiecałam sobie po tej tandzie, więcej nie tańczyć nie tylko z nim, ale z żadnym panem, który nie stosuje się do zasad i tańczy „po bandzie” czyli „partnerką” a nie „z partnerką”. Raz już zeszłam panu z parkietu w podobnych okolicznościach, zostawiając go w wielkim zaskoczeniu i „hańbie”.

Z człowiekiem spójnym łatwo się żyje. Mnie samej z sobą też, kiedy jestem spójna. A innym, coż, chyba też dobrze. Moje relacje rodzinne są dobre i bardzo dobre. Partnerska relacja … kwitnie. Zawodowe relacje w normie. Spójność jest lepsza od kluczenia, manipulacji, kłamstw i piętnastu wersji na swój temat. Dobrze mi też robi izolacja od niespójnych ludzi. Po co mam za nimi nadążyć, jak mogę iść prostą drogą z kimś, kto ma podobne wartości i działa spójnie w ich duchu. A że świat przepełniony jest fejkiem. Mnie to niespecjalnie obchodzi, bo słucham ludzi i widzę, gdy ktoś jest rozbieżny w tym co mówi, a tym co robi. Tego co myśli często nie sposób po takich ludziach zobaczyć i, cóż, chyba też nie warto.

Nie musimy mieść spójnych wartości, wszyscy razem. Możemy mieć podobne w tej części naszej wspólnej przestrzeni, gdzie najbardziej się poruszamy w relacji. W miejscu pracy – wartości w odniesieniu do pracy, w związkach – do miłości, sposobu budowania relacji, w rodzinie – do miłości, przyszłości, wzajemnego wsparcia, uczciwości itd. Dlatego rozmawiam z kimś z kim chcę być bliżej i badam stopień podobieństwa, a potem opieram się tylko o te wspólne rzeczy. Jak mój partner woli czerwone wino a ja białe, to da się spokojnie pogodzić. Jeśli ma inny model relacji niż mój i cele, nie zawsze. Każda relacja inaczej trochę wygląda. Wiem kiedy mogę liczyć na szczerość, a kiedy nie i nie mam focha, że ktoś mi kłamie, jak polityk, którego wybrałam, albo prezes banku w którym trzymam pieniądze, bo wiem, że tacy są politycy, tacy są tzw. ludzie interesu, z takiej ulepieni są gliny. Ich system wartości rozmija się z moim wielopłaszczyznowo, jak z wieloma innymi osobami, które albo toleruję, jeśli muszę wejść z nimi w interakcje, albo unikam kontaktu, jeśli nie muszę.

Nie twierdzę, że mój system zasad wewnętrznych jest lepszy od innych. Jest inny i czasem wyklucza akceptację pewnych zachowań. Ostatnio od znajomej terapeutki usłyszałam, że jej pacjent był zdumiony, kiedy po ustawicznym zdradzaniu żony, usłyszał, że może powinien się rozwieść. „Dlaczego? – odparł. – Ale ja chcę być żonaty.” Ten człowiek ma inne zasady. Nie moje, ale inne i ja tego nie oceniam, ale nie wybrałabym go na partnera.

Ludzie nie zdają sobie sprawy ze swojej niespójności. Znałam kobietę, uważającą się za bardzo oświeconą, nazywaną guru, która nauczała o miłości i jednocześnie mówiła, że nie lubi ludzi. I dawała im to poczuć na każdym kroku wytykając publicznie ich osobiste potknięcia,  oczywiście w celu oświecenia. Jeśli całą sobą stoisz w sprzeczności do tego czego nauczasz, to po prostu błądzisz. To jak ci co namawiają do odwetu po atakach agresji w imię „słusznej” sprawiedliwości, albo obrażają tych co mają inne poglądy, z poziomu pychy. Pycha zawsze jest przykrywką do niespójności. Spójność nie musi się bronić, jest widoczna na kilometr. I niespójność też niezależnie jak umiejętnie umalowana duchowymi i ideowymi, w tym religijnymi, frazesami.

Bywam niespójna, na niewielką skalę, bo swoją osobistą, ale też staram się uspójniać dla własnej wygody życia i sprawdzać, czy przekonania i zasady według jakich żyję są słuszne, dobre dla mnie i innych, czy należy je zmienić jeśli źle pracują w jakimś aspekcie. Traktowanie dzieci jest takim przykładem. Dzieci dorośleją i zaczynamy przenosić na nie z czasem konsekwencje ich własnych wyborów. Elastyczne dopasowanie. Zauważyłam, że we wszystkich relacjach chodzi o wzajemne poszanowanie człowieka jako całości. Szacunek, jaki z założenia, i to jest moja zasada nadrzędna, należy się każdemu. I z tą zasadą żyję w zgodzie, a za każdym razem jak słyszę plotki, czuję niesmak. Czym innym jest wymiana faktów, informacji, opinii, a czym innym drwina, złośliwość dla uciechy. Z reszta od tak dawna mało mnie obchodzą smaczki towarzyskie, społeczne, narodowe, medialne, fejsbukowe, międzynarodowe, że słaby ze mnie słuchacz takich spraw. Nie kojarzę nazwisk i wydarzeń, bo żyję swoim życiem i ma ono tak wiele kolorów, że szkoda mi czasu na rozpraszanie uwagi. Nie mam czasu i chęci łapać puste kalorie tak odległych światów. Dlatego jak mówię, że nie interesuję się polityką, to się nie interesuję, chyba, że przed wyborami żeby podjąć w miarę rozsądny wybór, ani mediami, ani plotkami, ani trendami, ani modą, ani rozwojem duchowym cudownie nazwanym przez moją znajomą „rozwojówką”, nie wyznaję żadnej religii i nie mam gotowego systemu otaczającego mnie świata, nie wiem co było na początku i do czego to wszystko zmierza, nie wiem i nie muszę, a nawet nie chcę. Moja mentalna abnegacja wyeliminowała wiele pokus niespójnego postrzegania tego świata, gdzie konsumpcjonizm i hedonizm wylewają się z każdej reklamy, a iluzja szczęścia oślepia spragnionych. Dzięki mojej abnegacji zobaczyłam ważną cechę podrasowywaną przez współczesny świat – chciwość, i pewnie o niej kiedyś napiszę, bo jest wszechobecna i ogromnie destrukcyjna.

Na ten moment moja spójność mi wystarcza i niedoskonałość, i inność, i szacunek dla każdego, tego z większości i tego z mniejszości. I łagodność wobec ludzkich uczuć i cierpliwość dla ludzkiego cierpienia. Wartość odnalezienia spokoju jak oka w szalejącym emocjonalnym cyklonie, i bycie spójnym w emocjach, jak złość to złość i potupię czasem, i pokrzyczę, jak radość to śmiech i to na głos na całą ulicę. A przede wszystkim odwaga do samostanowienia, nawet tam, gdzie ludzie uznają mnie za dziwaczkę albo frajerkę – feminatywną formę od frajera.

Nieoczywista sztuka wyboru

Jakiś czas temu w moim życiu nastąpiła bifurkacja, czyli rozszczepienie drogi życiowej na dwie równoległe, wzajemnie się wykluczające ścieżki. Jakież to typowe, prawda? Zanim to się stało, poczułam w sobie głęboki niepokój, przeczucie, że czeka mnie wielka zmiana. Kiedy świat rozpadł się na dwa światy, znieruchomiałam, nie umiejąc dokonać wyboru, stając przed chyba najgorszym koszmarem swojego życia, świadomością, że mogę źle wybrać.

Przez jakiś czas trochę tchórzliwie, trochę z zagubienia, nie wybierałam obserwując, jak te dwie drogi mojego życia rozsuwają się coraz dalej i dalej, aż do miejsca, gdzie nie dało się już przed sobą udawać, że mogę nie wybierać, albo, że rzecz rozwiąże się sama.

Zawsze mam problem z wyborem. Uczyłam się z tym żyć na wiele sposobów, narzucając sobie na przykład konsekwentne tkwienie przy pierwszym co mi przyjdzie do głowy, albo wypisując listę powodów na tak i nie. Wszystkie jednak techniki, jakichkolwiek się nie imałam, zawodziły mnie w jednym ważnym aspekcie, pogodzeniu się z faktem, że mój wybór może mi zaszkodzić i, że z czasem będę sobie zarzucać to, że źle wybrałam.

Powszechna iluzja, w jakiej żyjemy, jest taka, że dokonujemy dobrych, albo złych wyborów. Cofając się wstecz w swoim życiu łatwo pokazać, że każde nasze wybory przynosiły nam i smutek, i radość, i spełnienie, i porażkę w jakimś aspekcie. Wybór jest po prostu pewną sytuacją i lokalnie może być łatwy, gdy coś nam daje, czego nam na ten moment trzeba, ale nie ma żadnej pewności, że ta lokalna korzyść zaowocuje czymś, co za dziesięć lat ocenimy jako dobre. Nie łudźmy się więc, że wybieramy dobrze, albo źle, po prostu perspektywa czasowa oceny się zmienia, my się zmieniamy i nie ma co żałować, albo wbijać się w dumę swymi wyborami. Co więcej, każda porzucona ścieżka dałaby nam coś po prostu innego i nikt mi nie powie, że wie co, bo tam nie był, to coś się nie stało, więc nie ma tego. Jako ludzie skutecznie sobie to coś wyobrażamy na bazie przeszłości i naszych uwarunkowań, ale nie ma żadnej pewności, że to czego się baliśmy, albo co nas pociągało, byłoby tam, więc nie ma sensu tego rozważać.

Są tacy co pewnie zaprzeczą takiemu rozumowaniu. Nie upieram się przy mojej perspektywie, jest moja i podobnie, jak nie ma prawdy obiektywnej, nie ma obiektywnej oceny zdarzeń.

Dokonałam w życiu wielu wyborów i blokada, że źle wybieram, wynikała z prostej ludzkiej przypadłości – samooceny. Wynika ona z prostego faktu, że powszechnie bardziej zawieszamy się na tym, co czujemy jako „złe”, a „dobre” wybory, czyli te, które teraz widzimy jako korzystne, zapominamy, bo łatwo przyzwyczajamy się do tego, że coś idzie dobrze. Oceniałam się więc dość surowo i nieprawdziwie. Z całkowitą pewnością dokonywałam wyborów korzystnych i niekorzystnych wielokrotnie, ale licznik przykładałam do tych co mi, sądziłam, nie wyszły. Błąd. Nawet lokalnie patrząc z loży obecnego czasu, moje wybory doprowadziły do cudownych sytuacji, sprzyjających i zachwycających, powołały na świat moje dzieci, pozwoliły mi obejrzeć świat, ludzką radość, ale też cierpienie, po to, żebym lepiej mogła w siebie wejrzeć tym szczególnym spojrzeniem obserwatora, który zebrał dużo danych, żeby sprostać opisaniu swojego świata z wielu kamer. I tu nie da się jechać tylko prostą, jasną autostradą „właściwych” wyborów; trzeba zbaczać z drogi na niepewnych rozstajach, a czasem nauczyć się cofać, czyli po prostu zawracać.

Kolejną iluzją jest nieodwracalność wyboru. Wybór zawsze można zmienić. Zawsze. Oczywiście sytuacja będzie już inna, gdy zmieniamy zdanie, ale tkwienie w czymś, co z naszego wyboru robi nam krzywdę jest niesłuszne, i w trosce o siebie należy się z takiego wyboru wycofać, czyli wybrać ponownie. Może wybrać już coś innego, aktualnego na czas wyboru. Możliwe, że zniknie jakaś alternatywa z horyzontu, jak sukienka sprzedana na portalu przez koleżankę, ale pojawi się coś innego, bo wszechświat tak działa, że wypełniony jest alternatywami, tylko my nie widzimy wyraźnie. Tak już jesteśmy ukształtowani, upierając się przy naszych wyobrażeniach o przyszłości, czyli oczekiwaniach. Wyobrażenia zamykają wybór w skrajnych przypadkach do jednej opcji. Jak dzieci w sklepie z zabawkami, chcemy tylko to czerwone autko tupiąc na ten zły dla nas świat obcasikami i roniąc łzy rozczarowania, gdy ktoś w kolejce nam go podkupi, a nie widzimy złotej rakiety na półce obok.

Mój wybór był trudny i naszpikowany, jak minami, analizami mojego umysłu, szarpaniną serca i ogólnym pomieszaniem. Dopóki chciałam go dokonać rozsądnie, umysł mi szwankował podstawiając lęki jak gotowe sytuacje. Serce biegało między opcjami jak szalone, aż do absolutnego wyczerpania, wyszukując znaków na drodze to w jedną, to w drugą stronę. Aż nie mogąc wybrać, wypuściłam z rąk wszystkie argumenty i w kompletnym pomieszaniu … zaufałam. Nie sobie, bo sobie nie mogłam w tym stanie zaufać. Zaufałam Życiu. Ono jest większe niż ja i Ono zawsze nas prowadzi, tylko czasem przed Nim uciekamy.

I wtedy nastąpiła cisza. Poobijałam się jeszcze parę razy nieszkodliwie o swoje racje, o za i przeciw, jak o konary zwalonych drzew w brzegach rzeki niosącej mnie przed siebie. Jeszcze na chwilę wysiadłam na ten brzeg z pretensjami do bóg wie kogo, chyba do siebie, że co to w ogóle za sytuacja, że mam taki mętlik, aż spokojnie, weszłam do tej rzeki z powrotem i pozwoliłam się jej ponieść.

Bywają sytuacje, że nie da się inaczej. Pożegnałam wszystko to, co wyobrażałam sobie jako konsekwencję wyboru jednej, a potem drugiej drogi i zamknęłam oczy. I zaniosło mnie na miejsce, gdzie nie walcząc już ze sobą, jestem.

W tym długim i męczącym procesie zrozumiałam, że przeceniam swoją moc przewidywania, swoją moc wpływu na rzeczywistość, że przytłacza mnie moja odpowiedzialność za siebie i innych, ale wiem, że niezależnie od tego jakie będą konsekwencje moich wyborów jestem dość silna, by je przyjąć. Tego nauczyło mnie Życie, że jeśli coś możemy wybrać, to jest to szyte na miarę naszych możliwości. Może czasem trzeba stanąć na palcach, żeby do tego czegoś sięgnąć, albo podwinąć rękaw, żeby się nie zamoczył, ale zawsze potem można wysuszyć go, gdy coś takiego się stanie. Życie daje wiele możliwości równolegle i po każdym naszym wyborze następuje fala zmian, albo wąski, prawie niezauważalny strumień rozpoczynający nowy etap. A jeśli nie dokonujemy wyboru, on i tak się dokonuje, bez naszego udziału, bo tak skonstruowana jest rzeczywistość naszego ludzkiego istnienia. Wolna wola, dar, albo przekleństwo człowieka.

Wiele napisano na temat tego jak, i dlaczego dokonujemy wyboru. Cała branża konsumencka drąży temat. Staramy się wyrwać z nieświadomości i rozsądnie podejmować decyzje. Przekonałam się, że tylko do pewnego stopnia mamy wpływ na to, co wybieramy i czas przestać się obwiniać. Nasze wychowanie, kultura, programy, jakie wchłonęliśmy i racje, przy jakich obstajemy, decydują za nas. Mamy wgląd w siebie tylko do pewnego poziomu świadomości. Reszta jest nieprzenikalna i czasem dostrzegamy powody naszych wyborów poniewczasie, albo wcale. I nie ma w tym nic strasznego, nawet jeśli na jakimś poziomie zrozumiemy, że wybraliśmy marynarkę nie dla marki, co jest reklamowana, ale dlatego, że wyszczupla nas w pasie, to zapewniam, że za rok może się okazać, że ekspedientka patrzyła na nas tak, że ulegliśmy jej urokowi, licząc na bliższe poznanie, a za dwa lata, po intensywnej psychoanalizie, przypomnimy sobie, że mama była dumna kiedy w podobnej tkaninie szliśmy w pierwszej parze w polonezie na studniówce, i to wyda nam się bardziej autentyczną intencją niż wszystko, co do tej pory myśleliśmy na ten temat. Wyda się, bo co jest prawdziwym źródłem naszego wyboru, rdzeniem, nie wiemy; jesteśmy jak Shrek, jak cebula, warstwa za warstwą inna, ale nikt nas lepiej nie zgłębi niż my sami, mimo, że będą się różniły z czasem te nasze obrazy – szkicowane świadomością aktualne autoportrety. Jesteśmy zmienni i nadal jesteśmy sobą. Ot, cała tajemnica wielości, jedności i nieustającej zmienności.

Nostalgia we mnie jest silna, dlatego pewnie jeszcze wiele razy zapuszczę się w iluzję tego, co by było, gdybym wybrała inaczej, a mając silną, kreatywną wyobraźnie stworzę niemal równoległe światy pełne szczegółów, ludzi i sytuacji, ale nadal będzie to tylko miraż, bo nie istnieje nic poza tą chwilą i tym, co JEST. I zanurzona w tę namacalną rzeczywistość zgłębiam ją z ciekawością dziecka, wiedząc, że sama ją wybrałam po to, żeby nauczyła mnie na nowo siebie i świata. Wiem jedno na pewno, Życie zaprowadza mnie w piękne, nasycone miejsca, gdzie świat aż śpiewa swoją autentycznością i jestem mu za to wdzięczna nawet wtedy, kiedy trudno mi akceptować pewne jego aspekty. Bo drogą miłości nie jest łatwość, ani trudność wyborów, pójście za rozsądkiem, albo sercem, ale zgoda w sobie na wszystko to, co się dzieje. Wtedy to, co się dzieje zyskuje do nas dostęp, wpływa w naszą rzeczywistość szerokim, łagodnym strumieniem pełni Życia.

Szczerze, ale przekornie, o wojnie

Długo się wahałam, czy pisać o wojnie, nie dlatego, że to taki gorący temat i wszędzie o nim trąbią, a każdy staje się ekspertem od strategii międzynarodowej, ale dlatego, że nie lubię podsycać niewłaściwych idei. A wojna, jej idea, tak czy siak, jest podsycana i karmi się naszą wzmożoną uwagą. Chciałabym wyraźnie zaznaczyć, że czym innym jest przyjmowanie faktów o wydarzeniach, a czym innym popadanie w emocje wzbudzane tymi faktami, więc kiedy czujemy słuszny gniew, że ludzie tam gdzieś giną, za absolutną niewinność, jedyne co możemy realnie zrobić, to nie dać się ponieść temu gniewowi tam, gdzie wcale nie chcemy, by nas ta emocja zaprowadziła, w nienawiść, w chęć odwetu, a nawet masakry, w strach i panikę, ze wszystkim tym nieracjonalnym, co za głębokimi emocjami stoi i prowadzi do nieprzemyślanych, nierozsądnych działań, bo kompletnie zaślepia.

Nie jestem strategiem, ani specjalistą od stosunków ze Wschodem, dlatego nie wtrącam się do dyskusji co, i jak należy zrobić w sytuacji ewidentnej agresji Rosji na Ukrainę, ale nie zamykam też oczu i nie piszę, że liczę na to, że naród rosyjski się obudzi, bo to świadczyłoby o mojej wierze w magiczne siły, które nie mają żadnego potwierdzenia w rzeczywistości. Czytam co piszą specjaliści i ludzie, którzy tam, w Rosji, żyli, niektórzy nawet znali Putina, na tyle, na ile ten fasadowy człowiek dał się poznać. Nikt z nich nie potwierdza szczerych nadziei na zmiany w tamtejszej polityce, w której tradycje przywódcze z sukcesem stworzyli podczas najazdów mongolskich władcy psychopatyczni, z taką samą obojętnością zabijający nie swoich, co swoich. I charakter tej władzy nie zmienił się od tamtych zamierzchłych czasów, nie dlatego, że nikt Rosjanom nie wytłumaczył, ani nie są w stanie zobaczyć, że mogą wybrać charyzmatycznego mądrego przywódcę, który pociągnie ich kreatywny naród w nowe czasy, ale, że oni nie mają w swojej świadomości zbiorowej żadnych innych doświadczeń na temat władzy.  Cyklicznie, ze sztucznie podsycanego strachu, wybierają okrutne, ale znajome wzorce, zaburzone persony na swoich absolutnych władców, zachowując pamięć ich rządów, w tym morderczych podbojów i wewnętrznych, krwawych czystek,  jako „wiek złoty”. I dopóki to się nie zmieni, nie ma co marzyć w nadziei na przełom ich świadomości, a żaden medialny przekaz społeczny, nawet globalny , żaden intelektualny dyskurs, ani fotografie zabitych dzieci podsyłane matkom żołnierzy, tego nie zmienią. Tam, gdzie panuje zbiorowy mit, o tym, że bezpieczeństwo daje tylko morderca, którego wszyscy się boją, zwłaszcza krajanie, tam nie ma miejsca na fakty, rozsądek i na zmianę.

Nasuwa się proste pytanie, raczej nie do mnie, a do tych co zjedli na polityce światowej zęby, co w takim razie może zmienić imperialne zapędy Rosji? Nie wiem. Ale w całej tej napiętej sytuacji, która jest bardzo dotkliwą lekcją dla świata, warto się przyjrzeć, kogo sami wybieramy, skoro tak dotkliwie oceniliśmy wybór rosyjskiego narodu. Jakie osoby są u władzy w innych krajach, w Europie, w Azji, w Ameryce, w Afryce, w Australii? Przyjrzyjmy się temu na spokojnie, zobaczmy, jak z lekkością oddajemy odpowiedzialność politykom o narcystycznych zapędach do władzy, jakim nie powierzylibyśmy osobiście na tydzień samochodu, a co dopiero opieki nad kotem, albo psem. Z jakich magicznych powodów uznajemy, że są odpowiedni do odpowiedzialności za nasz dobrobyt, nasz rozwój, naszą przyszłość? Dlaczego z taką rezygnacją przechodzimy nad powszechnym przekonaniem, że w końcu wszyscy oni są skorumpowani i nie mamy na to wpływu, że tak jest. Może jednak ten wpływ mamy? Na pewno mamy wpływ na to, czego uczymy nasze dzieci. Mamy wpływ angażując się w lokalnej społeczności, mamy wybór przy urnach, mamy wpływ na to, co mówimy innym, mamy wybór myśleć, kiedy zalewa nas propaganda medialna. Ludzi poznaje się po owocach ich działań, a nie po strzelistych słowach na wiecach i w wywiadach. Dlaczego czcimy misterne maski w pozłacanych czasach celebrytów, zamiast autentycznej niedoskonałości, w której tkwi ludzkie piękno, bo stoi za tą niedoskonałością prawda?

Co do wojny i moich odczuć, zachowałam spokój. Chwilę się pobałam, czy moim dzieciom nic nie zagraża i jak mogę im pomóc. To jest mój zasięg, i odpowiedzialności, i wpływu. Popomagałam tam, gdzie czułam, że robię to najefektywniej, ale w dbałości o swój spokój i swojego otoczenia, nie lecąc na poświęcającego się bohatera, który spala się w ratowaniu świata. Wyczerpany człowiek nie myśli racjonalnie, jest słabym obrońcą tych, co uciekają przed wojną. A uchodźcy liczą na nasz spokój i racjonalną pomoc. To przywróci im siłę i wiarę w normalność.

Jeśli jednak ktoś się musi spalić w gniewie i nienawiści do Rosji, albo Putina, to proszę mi wierzyć, siła rażenia tego uczucia kończy się na naszym podwórku. Ani Rosja, ani Putin nie zostaną odczarowane przez nasz wspólny gniew.  Putin na tym właśnie gra, na zaślepieniu emocjami, na naszym martyrologicznym nastawieniu do zbawiania świata i innych pogubionych, w naszym mniemaniu, nacji. Stąd taka łatwość manipulacji, taka łatwość wzbudzania naszego zaślepienia. To jest gra, w której Putin chce nami kierować z drugiego, psychospołecznego planu. Liczy na pospolite ruszenia, na nieprzemyślane oburzenia w dyplomacji, na nasze dziecięce tupanie nóżkami. A nam potrzeba dojrzałości w nieangażowaniu się w tę grę, w nierzucaniu pionkami w przeciwnika, a zejście z pola bez utraty energii. Nieangażowanie polega na tym, żeby nie podburzać, nie wyolbrzymiać, trzymać się faktów i umieć nimi zarządzać. Pomóc uciekającym, wesprzeć ludność cywilną, siebie i wszystkich przybyłych do naszego gościnnego kraju obronić na naszym terytorium, jeśli coś nam zagrozi. Rozważyć fakty, a nie mity, stworzyć inteligentną politykę budowania przyszłości w tym szczególnym geograficznie miejscu, nie ideologicznie, nie z agresja i, co chyba najważniejsze, wytrwać przy swoim. Nie wdawać się ani w kłótnie, ani w kompromisy, jeśli łamią nasze poczucie bezpieczeństwa. Nie wychodzić z pozycji ofiary oczekując ratunku, albo wyniosłego w swoim męczeństwie bohaterstwa, ale … szukając drogi środka, mistrzowskiej drogi. Stać nas na to, zapewniam was. Nawet jeśli teraz nie w pełni nam się ona uda, to jest właściwy kierunek dla przyszłych pokoleń. Ale żeby tego dokonać, trzeba znaleźć drogę środka w sobie, osobiście, i na poważnie dojrzeć.

Wojna weszła mi do domu z przyjacielem Syna, którego tata w drugim dniu wojny dostał powołanie do ukraińskiego wojska. To było dla mnie tak irracjonalne, że trudno uwierzyć. Od tej pory widzę tę wojnę jako wyzwanie dla swojej własnej racjonalności, nie karmienia świszczących od emocji idei, ale prawdziwego rozeznania się w sytuacji, zobaczenia nawet najokrutniejszych faktów, czy najgłupszych decyzji, żeby na tej bazie podjąć najwłaściwsze, racjonalne działanie. I jednocześnie uczę się weryfikacji, czy mam prawo osądzać innych w ich zaślepieniu, jeśli nie wyjdę z własnego w kierunku prawdy? A uniwersalna prawda, czyli fakt, jest taki, że na wojnach giną biedni, a zyskują bogaci. Dlatego zamiast lecieć z szabelką na znienawidzonych pomieszanych ideologicznie ludzi dowolnej maści, warto zdjąć własne buty ideologii i przez chwilę pochodzić boso, bez bagażu wpojonych nam patriotycznych teorii, i może się okazać, że dojdziemy wtedy do własnych, zaskakujących wniosków nie mających nic wspólnego z ogólnie i szumnie przyjętymi przekonaniami dowolnej strony. I to podjęcie samodzielnego myślenia, ta wolność, pozwoli nam na wyjście z gry, która nas, ludzi na świecie, rozgrywa, a bynajmniej nie rozgrywa w żadnym naszym interesie, w żadnym aspekcie naszego wyjątkowego życia.

 

Czas na … Merry Christmas!

– Może przełożymy wigilię na jutro? – spytałam córkę śpiącą na kanapie po tym, jak odsypiała nocny kurs ze swoim tatą na lotnisko. Było tuż po dwunastej i zupełnie poważnie rozważałam przeniesienie wigilijnej kolacji na dzień następny.
– Daj mi piętnaście minut – szepnęła Julia a ja tylko się uśmiechnęłam do siebie widząc, jak mówi do mnie nie otwierając oczu. – Mamy cztery godziny, damy radę.
Poszłam do chłopców, których czasem nazywam sforą wampirów. Wynurzają się z pokoi po zapadnięciu ciemności z różowymi oczami wymęczonymi monitorem. Czasem myślę, że może zdrowiej byłoby, gdyby rzeczywiście w nocy polowali na zwierzęcą krew, niż walczyli z wirtualnymi strzygami w interaktywnym świecie Wiedźmina nawołując przez mikrofony swoich niewidzialnych współtowarzyszy.
Od mojego powrotu ze Stanów z wieloma sprawami nie nadążam. Trzymał mnie jet-lag przez dobry tydzień. Czułam się nieswojo również z ciemnością za oknem przed czwartą po południu i zachmurzonym prawie nieustannie niebem. Gdzież to słońce karmiące mnie niewidzialną, soczystą energią?
– Zrobię barszcz – powiedziałam do siebie i wstawiłam kawę. Włączając muzykę świąteczną zaczęłam podrygiwać w kuchni, a dom powoli napełniał się ruchem.

Dzień wcześniej pojechałam po sztuczną choinkę. Miałam już dość wyrzucania zmęczonego drzewa na śmietnik. Wolę sadzić niż zrywać, wolę kiedy mi kwitnie niż usycha. Kiedy wyjechałam, moja kotka w złości, że mnie nie ma, zrzuciła moje orchidee. Trochę się uszkodziły, może też się obrażą i nie zakwitną, kto wie? Potem oficjalnie nasikała na chodniku w łazience. Taki protest. Ludzie też czasem tak wyrażają swoje niezadowolenie, niszcząc i obsikując. Nie uciekliśmy aż tak daleko od swojej zwierzęcej natury jak nam się zdaje. W złości, z bezsilności niszczymy to, co ktoś inny stworzył i obsikujemy ludzi słowami, niekiedy ostrymi, jak żrącym jadem.

Gdzieś około rozkładania stołu i wyjmowania obrusa przypomniałam sobie, że nie mamy opłatka.
– To nic mama, zrobimy w tym roku tak, że zamiast życzeń każdy będzie mówił za co jest wdzięczny – powiedziały dziewczynki. Wdzięczność ma więcej mocy niż życzenia. Energia wdzięczności uzdrawia, wypełnia, pokazuje nam prawdziwą perspektywę tego w czym żyjemy, co mamy. Życzenia pokazują pozorne braki, wybiegają w przyszłość, której jeszcze nie ma. Dopóki człowiek nie jest wdzięczny za swój obecny stan, nie ma sposobu go nakarmić, w szczególności tym co jeszcze nie nastąpiło, czyli nadziejami. A kiedy już autentycznie jest wdzięczny sam zauważa, jak niewiele mu potrzeba, jak pewne życzenia stają się zbędne, pewne dążenia niepotrzebnie pochłaniają naszą bezcenną energię.

Kiedy Julia skończyła robić sushi, naszą tradycyjną potrawę wigilijną, zrobiliśmy sobie zdjęcia. Telefon na stercie poduszek wziął nas co nieco z dołu, ale całkiem ładnie, na tle starej szafy, którą kilka lat temu własnoręcznie pomalowałam z jednej strony na kolor ciemnoczerwony. Lubię coś czasem zmienić, przemeblować, przemalować, wywalić, jak już zawadza. Na te święta mam plan wypatroszenia mieszkania z rzeczy zbędnych. Nie miałam na to czasu przed, ale takie dwie godzinki na przejrzenie, co by tu można wywlec i oddać, puścić w obieg, skoro już mi niepotrzebne. Zajęcia praktyczne zamiast siedzenia przed filmem i jedzeniem.

Zapaliliśmy świece z manufaktury w Kansas o oryginalnych, mieszanych zapachach nazwanych przez twórców „Późne Popołudnie” albo „Candy Cane” i zjedliśmy to, na co mieliśmy ochotę bez przejadania się i torturowania żołądka. Rozmawialiśmy, dużo się śmiałam, jak zazwyczaj, kiedy razem siadamy do stołu i naturalnie jesteśmy obecni w tej samej wspólnej przestrzeni. Potem puszczaliśmy sobie po kolei ulubione świąteczne piosenki. Moją jest „Last Christmas” i nie zapowiada się w tym stuleciu na żadną zmianę.

Nawaliłam z prezentami. Niektóre nie dojechały na czas. Urok internetowych zakupów i brak prawidłowego poczucia czasu po powrocie. Jakoś to sobie wybaczę, pewnie nie od razu. Dzieci pograły jeszcze w grę planszową dla czterech osób, więc krzątałam się obserwując i sprzątając.
Późnym wieczorem chłopców wessały pokoje, Lenę odwiozłam do domu, Julia padła na kanapie, a ja obejrzałam komedię romantyczną o rozwiedzionej pisarce, oszukując swój mózg, że absolutnie nie wiem co się stanie. I kiedy książę na koniu podjechał pod okno, postanowiłam coś tam jeszcze skubnąć z lodówki. I jakby ruszyła lawina, zombi z pokoi po kolei wpadali na dodatkowe pierogi, kanapki, sushi. Wigilia w ten sposób się przedłużyła o kolejną, nieoficjalną część.

Za co jestem wdzięczna w tym roku? Za normalność, codzienność, która zmienia się w magię, kiedy dzielę ją z tymi, których kocham. Za to, że stworzyłam kiedyś w przestrzeni wielu lat takie wspaniałe stado, dzięki któremu wypełnia się sensem mój własny, osobisty świat, w którym rozpoznaję sprawy ważne, od tych błahych i cieszę się, że miałam na to odwagę, energię i czas.

Mądrość naszego ciała

Leżę. Jeszcze rano myślałam, żeby pobiec do pracy, ale tak około śniadania poczułam swoje stopy, potem kolana, mięśnie i poddenerwowane nerwy i tkanki miękkie. Usiadłam, napisałam do pracy, że będę kiedy będę i wróciłam do łóżka.

Dla porządku, nie wiem co mi jest, ale niezależnie od tego, słucham swojego organizmu i, kiedy tak się zachowuje, stopuję. To trwa dzień, dwa, może trzy, ale jest niezawodnym sposobem na niechorowanie. Kiedyś parłam do aktywności, wyrzucając sobie jakąś ogólną niemoc i, jadąc na oparach, wysilałam się ponad miarę. Teraz zwalniam taktycznie i zażywam odpoczynku, jak leku przeciwbólowego na migrenę. Tak naprawdę nie muszę wiedzieć co mi jest, organizm sam wie i zrobi co powinien, żeby się z tym uporać. A jak nie, to idę po specjalistę co mnie obejrzy wnikliwiej. Rzadko jest to potrzebne, bo rozmawiam z ciałem na bieżąco i widzę, kiedy ma potrzebę przegrupowania jakichś systemów.

Poszłam spać. To najlepsza metoda regeneracji. Organizm wyłącza wtedy niektóre funkcje i skupia się na renowacji tych, które są do podreperowania. Miałam dziś iść na tango, więc na pociechę dwa razy wystawiłam nogi z łóżka i wsadziłam do nowych butów tangowych. Mam motywację, żeby szybko z tego restartu wstać i podziałać. Odpuściłam rozmowy, wysłałam tylko niezbędne moim zdaniem maile. Obiad zrobiłam na spółkę z Synem, pysznie nam wyszło. Pod wieczór poczułam się lepiej i zajrzałam w internet.

Zaopiekowanie się sobą nie jest takim oczywistym odruchem. Często forsujemy się ze szkodą dla organizmu i naszych własnych planów. Kiedy zaczynamy siebie lubić, niezależnie od tego, czy w danym momencie czujemy się sprawni i silni, objawia się nasza wewnętrzna dojrzałość. Dojrzałość nie mająca nic wspólnego z wiekiem, a ze świadomością czego chcemy, i co jest nam naprawdę potrzebne. Ja chcę mieć sprawne, wydajne ciało, żeby robić rzeczy jakie lubię, w tym pracować, śmiać się, tańczyć, rozmawiać, poruszać, myśleć. Kiedy spoglądam na swoje ciało jak na podarowany skafander, widzę, że czasem trzeba w nim zaszyć dziurę, przewietrzyć, wyprać, z uwagą obejrzeć różne wskaźniki. To powszechna nieprawda, że brakuje nam na to czasu. Po prostu nie dajemy go sobie wybierając inne rzeczy. Wybór zawsze istnieje, ale bywa nieoczywisty.

Moje ciało mówi do mnie ludzkim głosem: „Aga, weź ze sobą butelkę wody, bo za mało pijesz, na zajęciach zwłaszcza.” I powtarza cierpliwie, a ja dopiero po jakimś czasie to słyszę i wchodzę w pewną rutynę, by takie rzeczy robić. „Zjedz tego banana jak skończysz, kup sok pomidorowy, włóż wygodne buty, zapnij kurtkę pod szyją, rozluźnij kark i mięśnie żuchwy, wyłącz wcześniej telewizor, odłóż książkę – i tak już zasypiasz, weź plecak zamiast torebki, wyprostuj plecy, kup sobie coś w prezencie – czekoladkę, śliwkę, zjedz obiad, nie odkładaj tego na potem, jesteś głodna, nie naciągaj tego mięśnia, wsiądź do ubera, nie czekaj na tramwaj.”

Mówi sygnałami: to tu je czuję, to tam, żołądek, skóra, kręgosłup, twarz, kark, serce. Sygnał indywidualny, rozpracowywany latami, bo jak na człowieka zachodu przystało, żyłam odłączona od ciała. Teraz się wspieramy. Kiedy chcę czegoś, mówię mu tak samo. Mówię z miłością i szacunkiem, w końcu jesteśmy jednością i będziemy ze sobą do końca tej podróży.

Moje ciało jest mądre. Reaguje na ludzi, na sytuacje, doskonale mnie informuje co jest moje, co nie, co jest zagrożeniem, co jest obce, czego chcę a czego nie chcę. Trzeba tylko się z nim dorozumieć i zaufać mądrości swojego ciała. Jak chce leżeć, poleżeć, jak chce spać, pospać, jak chce gadać, niech gada. Nie oceniam jego budowy, proporcji, przylegania do idealnych form żurnalowych. Moja zgoda na nie takie, jakie jest, również wtedy, kiedy jest zmęczone, zaspane, ma opóźnione reakcje, powoduje, że szybko nabiera siły do akcji, jakie chcemy przeprowadzić. Nie nadużywam go, jak nie nadużywałabym przyjacielskiej pomocy. Gdzieś pośrodku naszych zmagań i odpoczywania jest idealna równowaga.

Teraz mi mówi, że za długo siedzę. Odpowiadam, że jak skończę, wstaniemy i naciągnę odcinek lędźwiowy, żeby rozluźnić nierównomiernie zbite w czasie siedzenia kręgi i miednicę. Dogadujemy się. Ja kończę w spokoju podczas, gdy ono przestaje reagować bólem. Komunikacja międzykomórkowa na wyższym szczeblu zarządzania. Warto spróbować, żeby zrozumieć, poznać i łagodnie funkcjonować na wysokim poziomie abstrakcji ludzkiego życia w biologicznym, złożonym ciele własnego organizmu.

Odpowiedź na polemikę

Panie Tomaszu, ten wpis zainicjowała seria kluczowych pytań, jakie Pan postawił, w swoim komentarzu, a jakie poniżej zacytowałam. Odniosę się do nich, z pewną elastycznością, po kolei. Ponieważ temat jest drażliwy dla wielu osób i grup społecznych proponuję, aby oprzeć się na analizie problemów, jakie Pan podniósł, bazując na faktach.

Ładnie to się czyta (ostatnio trochę zacząłem przeglądać Pani blog i często mam podobne zdanie), ale problem jest taki, że w przypadku aborcji prawo do realizacji wolnej woli jednego człowieka jest odebraniem prawa do życia drugiego człowieka.”

Zacznijmy od bardzo fundamentalnego pytania, kiedy zaczyna się człowiek, którego życie rozpatrujemy. Wszystkie obecnie stawiane definicje początku i końca człowieka oparte są na przekonaniach, nie faktach, bo tych nie znamy, nie umiemy jednoznacznie określić, a co za tym idzie, bazują na ideologii, czyli bardzo subiektywnym, choć bywa, że powszechnym, ujęciu rzeczywistości. Faktem zatem jest to, że nie wiemy w oparciu o obiektywne badania naukowe/filozoficzne/ideologiczne/kulturowe, kiedy zaczyna się człowiek, nie ustaliliśmy tego, niewiele wiemy na temat powstawania jego świadomości, ale dla różnych koncepcji/interesów/pragnień/ludzi przyjmujemy subiektywnie jakiś moment. Możemy co najwyżej określić z dość powszechnie przyjętą społeczną zgodą, kiedy najpóźniej się zaczyna, czyli w momencie porodu. Jeśli coś z założenia nie jest dobrze określone, trudno to oceniać/weryfikować i bazować na takim założeniu w dalszej analizie.

Na potrzeby własne uważam, że człowiek zaczyna się wtedy, kiedy osoba, jaka go nosi, myśli o nim jak o człowieku. Paradoksalnie, wiele kobiet bardzo wcześnie zaczyna czuć, że płód jaki w niej mieszka to osoba. Przypuszczam, że gdyby zrobiono takie badania, większość z nich tak by swoje nieukształtowane i niesamodzielne płody określiła. To, że wybierają ich nieurodzenie wynika z wielkiego lęku o swoje życie, niezależnie od tego, jak my patrzymy na ich problemy i czy uważamy je za obiektywnie ciężkie np. problemy ekonomiczne wychowania dziecka w naszym społeczeństwie, stygmatyzacja społeczna, problemy psychiczne. Ponieważ nie podejmiemy się za nie wychowywać tych dzieci (tu zakładam, że Pan się również nie planuje podjąć), nie powinniśmy decydować, potępiać, oceniać ich wyborów.

Czy wolna wola jest nad wszystkimi innymi prawami? Chyba po to są te wszystkie regulacje prawne, żeby w swojej wolnej woli człowiek nie rozpędził się tak, by ograniczać prawa innych.

Wolna wola, niezależnie od tego, czy się na to zgadzamy czy nie, jest faktycznie ponad wszelkimi regulacjami, w tym prawnymi, bo to my dokonujemy wyborów. To jest fakt, że człowiek sam wybiera, biorąc pod uwagę stan jaki zastaje. Nawet jeśli prawo zabrania mu czegoś, jak jeżdżenia bez prawa jazdy. Za swój wybór ponosi odpowiedzialność, bo z każdym wyborem wiążą się konsekwencje, również prawne, te które jesteśmy w stanie przewidzieć i te, których nie możemy przewidzieć, bo nie pozwala nam na to stan naszej wiedzy, warunki w jakich żyjemy, a i tak wszystkie te konsekwencje ponosimy. Żadne prawo nie zabezpieczy nas przed zagrożeniem, że nie będziemy mogli wyrazić swojej woli, że ktoś nas okradnie, albo zabije. Prewencja prawa nie istnieje, bo ono działa zawsze po czasie. Regulacje prawne wynikają z tego, czego sobie nie życzymy, ale niczemu nie przeciwdziałają, oprócz wyrażenia naszej woli, czyli sztucznego poczucia bezpieczeństwa. Gdyby prawo miało charakter dialogu, a nie kary, miałoby sens społeczny, wpływałoby na odpowiedzialność obywateli. Proszę zauważyć, że podnoszenie kar za konkretne przestępstwa nie zmniejsza ich występowania, często jest wyrazem frustracji organów państwa, że wciąż się coś takiego, jak np. rozbój, zdarza. Zwiększenie świadomości za co, jako człowiek, jest się odpowiedzialnym, może znacznie zmienić stosunek człowieka do świata. (Tu długi temat edukacji …) Regulacje to życzenia, aby nie krzywdzić innych istot intencjonalnie, bo można to zrobić nieświadomie, można też w wyniku nieprzewidzianych wypadków doprowadzić do czyjejś śmierci. Wychowywanie w kulturze odpowiedzialności za siebie, nie kary, spowodowałoby, że prawo byłoby zapisem zasad społecznego dialogu, a nie widmem szubienicy, która nie rozwiązuje niczyjego problemu, ani ofiary, ani kata.

Czy są te regulacje potrzebne? W pewnym momencie pisze Pani, że zniesienie kary za morderstwo nie spowoduje, że ludzie zaczną się masowo zabijać. Zgoda – ale to będzie również efekt tego, że wychowali się w świadomości, że jest to karane, a więc złe. W każdym chyba społeczeństwie, najbardziej nawet prymitywnym, są jakieś regulacje. Zostawianie wszystkiego wolnej woli i sumieniu brzmi bardzo idealistycznie i nie wiem czy się gdziekolwiek może sprawdzić.

Nie wychowano mnie w strachu przed kodeksem karnym, ani nikt karą mi nie wpoił, że nie wolno zabijać/krzywdzić. Wiem to, bo czuję, a moje współodczuwanie innych pozwala mi wybrać ich niekrzywdzenie z innych pobudek niż strach przed karą. Inna sprawa, że kiedy ktoś zagroziłby mi śmiercią z pewnością bym się broniła, bo przede wszystkim jestem odpowiedzialna za własne życie, nie spodziewając się ochrony od prawa, czy instytucji po fakcie, czyli w odwecie, a obecne prawo i jego egzekwowanie ma przede wszystkim taki wydźwięk.

Przekonanie, że nigdy nie wolno nikogo krzywdzić może co więcej poczynić szkody, kiedy ludzie, z obawy o innych, albo przed karą, nie bronią asertywnie swojej nietykalności. Odpowiedzialność za siebie, a nie poleganie na prawie, pozwala widzieć sytuacje w chwili, w jakiej się ona dzieje, w prawdzie. Żadne regulacje prawne nie zmienią stosunków społecznych, sami je kształtujemy codziennym zachowaniem. Wyjątkowe sytuacje podlegające pod prawo karne mają moim zdaniem mniejszy wpływ na naszą codzienność niż to, co się dzieje między ludźmi w autobusie, w sklepie, urzędzie, szkole, na ulicy. Tam się nabywa kluczowych doświadczeń i kompetencji do współżycia z innymi. Świadome poruszanie się w codzienności jest bardzo ważne i tego należy uczyć. (Znów edukacja …)

„A jeśli już zgodzimy się, że regulacje są potrzebne, to czemu mamy rozróżniać morderstwo dorosłego, dziecka czy nienarodzonego dziecka? To są wszystko ludzie z takim samym prawem do życia.

Regulacje kształtują się jako wypadkowa różnych przekonań/interesów (tu kolejny długi temat …). Nie uważam żeby były potrzebne w społeczeństwie, które świadomie wybiera swoje istnienie. Nie jesteśmy na razie takim świadomym społeczeństwem, ale piszę o odpowiedzialności i wolnej woli, bo mam wielką nadzieję, że zbliżamy się do takiego pojmowania swojego miejsca na ziemi, jako dojrzałych, odpowiedzialnych jednostek. Piszę również po to, aby każdy mógł się zastanowić, czemu ma pokusę ukarania innych za coś, co mu się nie podoba, albo czego się boi. Morderstwa mają różną historię, tak samo aborcja. Rozpatrzenie tego czynu w charakterze konsekwentnego ciągu zdarzeń, percepcji tego, kto jej dokonuje, ze współczuciem a nie strachem, to nasza przyszłość jako ludzi. Zabranianie, karanie, wywoływanie w innych poczucia winy, bierze się z ludzkiej nieświadomości czego się sami na swoim podwórku boimy, a to najtrudniej zobaczyć. Wielu z tych broniących życia nienarodzonego, boi się przekroczenia zasad wykreowanych przez religijne autorytety, uważając, że czegoś się trzeba trzymać, najlepiej wszystkiego co określiła dana religia, niezależnie od ewolucji naszej zbiorowej świadomości. Wysuwa się tutaj strach utraty kontroli nad światem, kontroli nad ludźmi, nad ich świadomością, a jak się nie da, bo przecież się nie da ograniczyć ludzkiej myśli, to nad ciałem. Życie ludzkie, płodu, niepełnosprawność traktowane są tutaj instrumentalnie. Prawdziwie świadomy człowiek nie ocenia innego nawet w obliczu ciężkiego przewinienia w jego kodeksie zasad postępowania, ale szuka rozwiązań zapobiegania ich występowaniu. Nie o to chodzi, aby po fakcie karać, ale świadomie zapobiegać. Gdyby cała ta społeczna energia dyskusji czy płód to dziecko, przeszła na pomysły jak zapobiec takim wyborom, nie byłoby tyle walki i na próżno kruszonych kopii. Może z dobrą wolą usiedlibyśmy do stołu przy herbacie i zaczęli się zastanawiać jak zapobiegać niechcianym ciążom, jak pomagać w wyborach kobietom w trudnej sytuacji, jak wesprzeć ojców i matki. I to byłoby prawdziwe miłosierdzie i wsparcie, prawdziwa ochrona życia narodzonego, nienarodzonego, chorego, zdrowego, społecznego. To by faktycznie było prawdziwe, świadome człowieczeństwo.

O wolnej woli

Słowem wstępu: nie będę powtarzała poglądów zamieszczonych w internecie przez zdecydowaną większość moich znajomych przeciwko ograniczeniom w dostępności badań prenatalnych i aborcji. Cieszę się, że rozumieją oni podstawowe chrześcijańskie przesłanie, że Bóg dał ludziom wolną wolę, aby decydowali o wszystkim w swoim życiu.

Bez zaskoczenia stwierdzam, że ci, co nie rozumieją tego przesłania, wśród moich znajomych, to wyłącznie katolicy. Pozorny paradoks. O dogmatach się nie dyskutuje, więc okazuje się, że wiedzą lepiej niż ich święta księga. I jak widać, zinterpretowali swoją wiarę tak, że pozwala im ją ograniczać na innych. A o talibach mówi się, że są radykalnymi twardogłowymi terrorystami.

Wystąpiłam z kościoła katolickiego 3 lata temu. Po ostrzeżeniu od spanikowanego proboszcza, że zostanę ekskomunikowana, powiedziałam, że nie jestem antyreligijna, a areligijna, nie przynależę do tej wspólnoty i chcę formalnie z niej wystąpić. Przez następną godzinę słuchałam, jak żali się na kościół w Polsce, że odszedł od wiary biblijnej, misyjnej, bożej. Pożegnaliśmy się w przyjaźni i obopólnej zgodzie. Na koniec powiedział mi:
– Szkoda, że ludzie tacy jak pani odchodzą z kościoła. Pani ma tyle bożej miłości w sobie.
– Wiem – odpowiedziałam – i umiem z niej korzystać pomagając ludziom, nie instytucjom.

Nadal nie jestem antyreligijna, nawet po tym, jak wprowadzono 2 lekcje religii w szkole, a chemia jest jedna na tydzień, o edukacji seksualnej nie wspomnę. To, co się dzieje w Polsce nie jest sprawą religijną, ani sprawą światopoglądową. Większość ludzi nie chce nikogo karać, odbierać innym wolności, ani wylewać farby na kościelnych murach. Chcą spokojnej egzystencji gwarantowanej szacunkiem dla wolnej woli, a w konsekwencji, odpowiedzialności za podjęte wybory. Zapewniam każdego, kto to czyta, że zniesienie kary za morderstwo nie spowoduje, że wybiegniemy na ulice się pozabijać. Ty wybiegniesz? Ja nie, na pewno nie. Straszenie nas jakimiś zwierzęcymi odruchami, powszechną znieczulicą, jest biciem piany. Morderca nie kalkuluje na ile lat pójdzie do więzienia, a żądnego krwi człowieka nie zatrzyma prawo przed popełnieniem przestępstwa. Choćby prawo najbardziej szlachetne w intencjach.

Odnosząc się do faktów: to nie fakt, a hipokryzja, że zmalała liczba aborcji w Polsce po jej zakazaniu. Podziemie aborcyjne jest ogromne i sprawne. Oczywiście za pieniądze, więc wyklucza społecznie biedniejsze i często bardziej zdesperowane kobiety. Stąd faktem jest, że zdarzają się dzieci kiszone w beczkach po kapuście.

Ta sprawa dotyczy też mężczyzn. O tym się zapomina, że ciąża to wynik działania dwojga ludzi współodpowiedzialnych za nowe życie. Wolna wola obu płci jest ważna, tymczasem mężczyzn się w niej mentalnie pomija. Niektórym pewnie jest to na rękę, że ciąża kojarzy się wszystkim tylko z kobietami, szczególnie tym nieodpowiedzialnym i niezainteresowanym podjęciem trudu wychowania swojego potomstwa. Łatwo im teraz wszystko zrzucić na wrzeszczące baby. Nie oburzam się ani językiem, ani manierami. Co tam jakieś „wypierdalać”, kibice i narodowcy przyjmowani na Jasnej Górze na życzenie wystrzelą cały łańcuszek o wiele mocniejszych przekleństw i nastawią kręgi baseballami.

Popieram wolną wolę w podejmowaniu decyzji. Wszelkich decyzji życiowych i tego uczę dzieci, odpowiedzialności za to, co robią. To je zmusza do nieatrakcyjnego w naszych czasach myślenia. Doradzam z tylnych rzędów, taką mam rolę. Nie poszłam osobiście na protest. Wychowałam czworo zbuntowanych wojowników. Niech walczą o swoje zgodnie z własną wolą, walczą o swoje marzenia, poglądy i przyszłość.

O pandemii i strachu

No dobrze, czas się odnieść do pandemii, czyli naszego zbiorowego strachu. Od razu zaznaczę, że nie jestem po żadnej stronie, jakie już się kształtują na społecznej scenie. Jestem obserwatorem i wyciągam wnioski na podstawie faktów, nie złorzeczeń jednych na drugich.
Skupię się na strachu, który teraz nas otacza. Ludzie bronią się przed nim na wiele sposobów nie zastanawiając się, czego tak naprawdę się boją. Przestraszeni możliwością zarażenia się wirusem uważają, że to inni powinni ich przed tym wirusem ochronić nosząc maseczki, nie wychodząc z domu, nie jedząc na ulicach, nie uprawiając sportu itd. Z chęcią zniewoliliby całe społeczeństwo, byle się nie bać, bo wirus wszędzie na nich czyha. Z drugiej strony ci, co się boją utraty swojej wolności zaprzeczają istnieniu wirusa, drwią z niego i awanturują się o wolność.

Fakty są takie, że wirus, którego imienia Harry Potter nie wymawia :), jest bardziej śmiertelny niż grypa i łatwiej zabija tych, co już chorują na przewlekłe choroby. Niektórzy ze zdumieniem odkrywają, w jakim stanie jest ich organizm dopiero teraz, kiedy ten wirus fruwa w publicznej przestrzeni. Wcześniej groził im może zawał serca, może marskość wątroby, rak, ale do takich śmierci przywykliśmy, do śmierci wywołanej wirusem nie, dlatego wydaje nam się taka straszna. Osób chorych wyłącznie na COVID umiera parę razy więcej niż tych chorych wyłącznie na grypę. Grypa nas teraz mniej bierze, bo COVID się szybciej rozprzestrzenia. Jest tak wiele zmiennych w tym modelu rozprzestrzeniania się wirusa, że jedyne co możemy zrobić, to zwolnić jego ekspansję, ale, że przejdziemy chorobę jest prawie pewne i od nas tylko zależy, czy wzmocnimy organizm, żeby to przeżyć. Służba zdrowia dostając małe porcje pacjentów łatwiej ich obsłuży i więcej tych chorych wyzdrowieje, dlatego lepsze wydaje się powolniejsze zarażanie populacyjne, stąd rozgęszczenie, wysłanie ludzi na pracę zdalną i izolacja chorych bądź podejrzanych o chorobę. Wciąż jednak wiemy tak niewiele, że trudno się nie bać.

Wracając więc do strachu, warto zadać sobie pytanie, czego się boimy w tej sytuacji. Ktoś powie, że to oczywiste, zachorowania i śmierci. Otóż nie, boimy się konsekwencji choroby i śmierci, nie samego faktu zachorowania, bo możemy zachorować na inne choroby, a śmierci, cóż, i tak umrzemy, to tylko kwestia czasu. Więc czego boimy się chorując? Czego boimy się jeśli teraz umrzemy?

Kiedy pracuję z ludźmi i opowiadają szczerze o lękach, te mają szansę wyjść na powierzchnię i pokazać nam jakąś wewnętrzną prawdę, a to poszerza naszą świadomość nieodwracalnie pokazując nam kim jesteśmy. Przykład: ktoś się może bać, że zachoruje i straci pracę. W konsekwencji nie będzie miał środków do życia. Kiedy mówię, że jest opieka społeczna i w naszych czasach trudno głodować, a bezdomność jest kwestią wyboru, okazuje się, że nie akceptują np. tego, że musieliby poprosić o pomoc. I to jest źródłowy lęk. Niektórzy boją się, że rodzina ich porzuci w potrzebie, jak balast. Inni, że umrą za wcześnie, a nie zdążyli zrobić wielu rzeczy, czyli boją się poczucia straty. Jeszcze inni, że zostaną ocenieni jako słabi. Lęki jakie pojawiają się w tej pandemii są wyostrzone, ale towarzyszyły nam już wcześniej, one nie są nam obce. Tak naprawdę żyliśmy z tym lękiem wcześniej, często od wielu, wielu lat. Kiedy opiekujemy się kimś i sądzimy, że bez nas sobie nie poradzi, boimy się np., że choroba mogłaby nas obarczyć poczuciem winy, że nie daliśmy rady w tej opiece. W konfrontacji z wirusem nie chodzi o chorobę, ale o to, że boimy się poczuć bezradni, bezsilni, odrzuceni, a dopiero na końcu zagrożeni śmiercią. Lęk, jak wiele razy pisałam jest indywidualny, nie da się go sklasyfikować globalnie, dlatego wszelkie generalizowanie uważam za nieprawdę. Nie boimy się choroby, ale lęku, który pod nią stoi. Każdy czegoś innego, nawet jeśli są analogie między naszymi doświadczeniami, każdy ma coś swoje, co go straszy.

I teraz krok do przodu. Kiedy uświadamiasz sobie czego się boisz, stajesz się świadomy swoich ograniczeń. Nie żądasz od nikogo, żeby na ciebie uważał, tylko sam możesz podjąć jakieś działania, aby wyjść z lęku. Pierwszym krokiem do wyjścia z paniki w lęku jest przyznanie, że nie mamy kontroli nad światem, a w tym nad wirusem. To fakt. Nie możesz przewidzieć, gdzie się z nim zetkniesz i jak. Wszelkie ograniczenia są biciem piany i zwalniają tylko zakażenia, nie eliminują ich. Dlaczego? A wyeliminowaliśmy grypę? Zaakceptowaliśmy, że ten wirus istnieje. COVID, podobnie, jak grypa mutuje, a ekspanduje o wiele szybciej niż do tej pory znane wirusy. Kiedy już przestanie się krzyczeć na świat i na innych ludzi, szukając winnych zaistniałej sytuacji, warto się sobą zająć i wzmocnić organizm. Zaraz się odezwą ci co nie mają czasu, ale za to mają milion innych pretekstów do nic nie robienia. To jest wybór, albo krzyczysz na świat, żeby cię nie zaraził, a wirus uszu nie ma, albo wzmacniasz organizm i zajmujesz się sobą. Wzmocnienie nie dotyczy tylko łykania piguł. Dbanie o siebie to dbanie wielowymiarowe, wzmacniać należy bowiem i ciało i psyche. Jak masz mięśnie jak stal i kupę stresu drenującego twój system immunologiczny, to i tak jesteś obciążony. Nadal możesz uważać, że inaczej się nie da. Nadal wybierasz. To się nazywa wzięciem za siebie odpowiedzialności.

Ci, którzy nie widzą wirusa, boją się czego innego. Mają milion teorii spiskowych na temat zniewolenia społecznego. Skąd ten lęk? Znów wracamy do lęków indywidualnych. Często są to osoby, które boją się, że nie mają wpływu na swoje życie, którzy podlegali, być może, jakimś naciskom i przy każdej okazji walczą z dowolną presją, jak o niepodległość. Odrywają się od faktów, bo cel im je zasłania, a celem jest, żeby im nikt nie narzucał jak mają żyć. Przez ten strach nie widzą, że jako ludzie istnieją we wspólnej przestrzeni dzielonej z tymi, którzy się boją czego innego. Każdy więc próbuje zmusić innych do respektowania tylko swojego lęku, żeby się z nim nie musiał borykać, nie dopuszczając, że każdy z nas może się bać czego innego. I każdy usiłuje przekonywać, że jego lęk jest ważniejszy.

Wyobraźmy sobie teraz, że uświadamiamy sobie swoje lęki i o nich mówimy otwarcie. Ci co się boją choroby i śmierci mówią co ich w tym boli, podobnie jak ci, co utraty suwerenności i wolności obywatelskich. Bez pretensji, że ktoś ma im ten świat uzdrowić z lęku, wymieniają się na zasadzie wymiany doświadczeń. Pan z maseczką może podejść do pana bez maski i powiedzieć:
– Chciałbym jeszcze pożyć, a mam chorobę wieńcową i odwiedzić córkę, której dawno nie widziałem. Podobno urodziła dziecko. Niech pan założy maskę w mojej obecności.
– Płacę podatki i nie wiem na co idą, a teraz każą mi zasłaniać twarz. Czuję się niewolnikiem rządzących. Jakbym nic na tym świecie nie znaczył, jak mrówka w mrowisku.
Wymienienie się takimi doświadczeniami nie jest ani manipulacją, ani wymuszeniem. Każdy z nas podejmuje codziennie wybór dotyczący wielu spraw. Jestem pewna, że umielibyśmy lepiej zrozumieć siebie wzajemnie, gdybyśmy mówili szczerze czego się boimy zamiast oczekiwać, że inni uwolnią nas od naszego lęku. W prawdziwej komunikacji przeszkadza nam lęk, że nie zostaniemy prawidłowo zrozumiani. Być może, ale warto podejmować takie próby zamiast się oskarżać, dzielić na obozy i upokarzać, i warto się o sobie czegoś dowiedzieć, poznając czyjś lęk, ale przede wszystkim swój własny.
Co do obostrzeń, większość z nich jest nielogiczna i usiłuje wyjść na przeciw lękom tych, co głosowali na konkretnych polityków, patrz działające podstawówki kontra ponadpodstawowe, kościoły versus siłownie.