Popandemiczna magia tanga

To była pierwsza milonga od czasu rozpanoszenia się pandemii. Od marca całe tangowe towarzystwo przestało się spotykać i choć z czasem szkoły znów się otworzyły, rozpoczęły się lekcje tanga, warsztaty, zaczęto zapraszać argentyńskich nauczycieli, milong nadal nie było.
– Masz duże szczęście, że akurat teraz przyjechałaś. To będzie prawdopodobnie jedyna milonga do końca roku w Kansas – powiedziała Sophia, organizatorka milongi w klubie Viva, gdzie mieści się szkoła tangowa. – Następna milonga jest w grudniu w Nebrasce.
Przyjechałyśmy do klubu spóźnione. Anika pracowała tego dnia do późna i czekałyśmy na nią pod domem dobre 20 minut. Kiedy w końcu wskoczyła do samochodu i Jenny wycofywała samochód z parkingu Anika krzyknęła:
– Czekaj! Zapomniałam telefonu! – i wyskoczyła z auta nie zamykając drzwi.
Całą drogę, czyli około 40 minut, jedna część mnie śledziła rozmowę, a druga zastanawiała się, jakie życie czasami jest proste. Wystarczy odrobinę się otworzyć, przyjść na zajęcia dla, jak się potem okazało, początkujących i średnio zaawansowanych w tangu i spotkać wspaniałe towarzystwo zarażone skutecznie infekcją tangową, zmieniającą ludzi w istoty węszące, gdzie by tu można potańczyć dowolną porą. Infekcja ta nie przechodzi z czasem, ale z osoby na osobę, i na szczęście wzmaga odporność na wiele cywilizacyjnych chorób ciała, jak i ducha. Potrafi odgrodzić od schizofrenii obecnego świata skutecznie i trwale, bo poznając ludzi tanga widzę jak można się łączyć, nie dzielić, współpracować, nie konkurować i choć tango wyzwala wiele emocji, kiedy ma się zdrowe podejście do siebie i tańca, te wszystkie emocje przechodzą zdrowo wymiatając niepotrzebne złogi gromadzone w wielu innych sytuacjach. I to widać i czuć wszędy, gdzie tango trafia.

Tuż po przybyciu do pięknej tanecznej sali w Kansas City, zobaczyłam kameralną grupę tancerzy w różnym wieku tańczącą albo siedzącą przy stolikach. Ledwie zdążyłam zmienić buty już zostałam poproszona do pierwszej tandy. I, co tu dużo mówić, od tej chwili miemal nie usiadłam ani na minutę. Do północy tańczyłam z jedną przerwą na łazienkę i jedną po milondze, kiedy cała mokra padłam i partnerzy dali mi odsapnąć na moment. I nie byłam w tym odosobniona. Każda kobieta w tej sali była zaopiekowana, proszona, obtańczana, czy jak to nazwać, w każdym razie, niezależnie od poziomu, temperamentu, wszyscy tańczyli ze wszystkimi w wielkiej fecie, celebracji tanga, spragnieni jego wrażeń. Panowie z paniami, panie z paniami i panowie z panami, bez żadnych ograniczeń i skojarzeń, a ogień tryskał po parkiecie widoczny dla tych co widzą świat trochę bardziej energetycznie.

Partnerzy, miękkie, spokojne objęcia, bez wygibasów, bez ciągnięcia za rękę i siłowego przestawiania w z góry zaplanowane miejsce, bez deptania, bez zderzania się, bez kopania, bez wchodzenia w bezpieczną przestrzeń innych par. Miód, malina, jak mówią wytrawni tancerze. Pierwsi partnerzy jak królowie angielscy, wyprostowani, dystyngowani, empatyczni, aż chciało się tak podążać w miękkim zdecydowanym objęciu, bez nadmiernego szaleństwa, elegancko z uwagą na każdy krok i nieistniejący tren wiktoriańskiej sukni sunący majestatycznie po parkiecie. W końcu zaprosił mnie pan, którego intensywne, dynamiczne tango obserwowałam przez chwilę. Było inne i kiedy stanęłam z nim w objęciu, po paru pierwszych ruchach wyczułam ogień. Jego objęcie było początkowo sztywne, dopiero potem, kiedy zrozumiały się nasze ciała, poczułam jak ten kamień topnieje i … stała się magia.

Najpierw wrosłam głęboko w ziemię, moje stopy nawet na wysokich palcach doskonale poczuły grunt, a ciało tak dobrze osadzone w ziemi zyskuje to co powinno – stabilność i elastyczność do wykonywania dowolnych ruchów na powierzchni. Magia tanga. Brain, bo tak mu na imię, od razu wyczuł moje osadzenie i nasz taniec popłynął sam z towarzyszeniem naszych ciał niesionych muzyką. Marcin, mój wspaniały nauczyciel tanga, powiedział kiedyś, że wciskam tangowy pedał gazu tylko do połowy, może dlatego, że usiłuję kontrolować ruch ciała. Tańcząc z Brainem mój pedał gazu osiągnął poziom do tej pory mi nie znany. W pewnym momencie, przy kolejnej tandzie, śmialiśmy się po każdym utworze, tak nas zaskakiwała cała sytuacja. Czułam taką płynność i od pewnego momentu, nie od razu, takie zaufanie do partnera w tańcu, że volcady, colgady robiłam od tak, lekko, niemalże niedbale. W pewnym momencie byliśmy już nie dwojgiem ludzi tańczących na parkiecie wspólnie, ale jedną, czworonożną istotą wyrażającą swoją tangową ekspresję.

Zatrzymania, przyspieszenia, wszystko zsynchronizowane do jednoczesnego bicia tangowego serca. Robiliśmy niewielkie jednotandowe przerwy na innych partnerów, a potem wracaliśmy do siebie po więcej, i więcej tej magii, jaka nas otoczyła i uniosła, pochłonęła.

Brain jechał dwie godziny z północy, żeby potańczyć tango. Dużo podróżuje po świecie, tańczył w Berlinie, w Londynie, w Oslo. Rozmawialiśmy trochę o tangu odpoczywając, o tym jak wyglądają milongi w różnych krajach Europy i Azji. Na milondze w klubie Viva w Kansas byli ludzie z Nebraski, Ohio, Missouri, ale najwięcej procentowo osób przyjechało z Lawrence. Ta zwarta, dobrze zorganizowana grupa ludzi tanga ma swoje praktyki tangowe. Poznałam organizatora tych praktyk, są cotygodniowe, wszyscy tańczą tam ze wszystkimi, więc można swobodnie przyjść bez partnera. I tak pojawiło się kolejne okienko do tego, żeby potańczyć, i to blisko, 10 minut od mojego domu na piechotę.

Pozwolę sobie na koniec na taką refleksję. Byłam nowa w tej grupie i od razu mnie wchłonięto. Na milondze mój pierwszy partner przedstawił mnie organizatorom i jednocześnie nauczycielom w tej tangowej szkole. Przyjęto mnie ze szczerą sympatią i gościnnością. Nie widziałam, żeby na popularnych milongach w Warszawie organizatorzy przykładali to tego jakąkolwiek wagę. Tylko na jednej, ale ona się na nieszczęście teraz sporadycznie odbywa. Poza tym, każda kobieta na sali tańczyła i wszystkie wychodziły w świetnych humorach. O to zadbali partnerzy, tańcząc z nimi bez zadzierania nosa. Dlatego też, kiedy się żegnaliśmy, wszyscy wszystkich z przyjemnością wyściskali, życząc sobie tak udanych spotkań w niedalekiej przyszłości.

Nie jest to w Stanach jakaś norma, jak się okazało. Kiedy rozmawiałam z ludźmi, mówili, że w Nowym Jorku nosy zadzierają.
– Nie chcą nas tam, choć muszę ci powiedzieć – srebrnowłosa tangera nachyliła się do mnie z konfidencjonalnym szeptem – dobrzy tancerze na tamtych milongach są tylko przyjezdni np. z Filadelfii.
Oczywiście można się z tego pośmiać, ale atmosfera na milondze jest podstawą dobrego tańczenia i warto o nią zadbać zamiast nosy zadzierać tak po stronie pań, jak i panów.

Kiedy wracałyśmy po północy do domu, całą drogę czułam jeszcze w sobie wdzięczność i ten blask, jaki wytwarza ogień wydobyty z parkietu pod pełnymi pasji butami wolnego w ekspresji tancerza. I niech on trwa, niech się zdarza wszystkim, ten absolutnie wyjątkowy stan jedności serca, ciała i umysłu. Nie koniecznie w tangu, ale w ogóle w życiu.

Najbardziej lubię powroty

Z wyjazdów najbardziej lubię powroty, te chwile, kiedy wszystko wraca na miejsce i choć nie jest już nigdy takie, jak było wcześniej, czuje się naturalność, swojskość otoczenia. Być może jest to ograniczenie, że wybieram powrót, jako najszczęśliwszy moment podróży, ale tak czuję. Taka jestem, lubię wracać w kąty, które znam, do kochanych ludzi, do zapachów, dźwięków i pomieszczeń. Do sytuacji, które czekają na mnie, do domu, dzieci, pracy.
Ostatniego dnia w Kansas Beth zrobiła mi wycieczkę po okolicy. Zobaczyłam rejony miasta Lawrence, jakich nie miałam okazji zobaczyć pracując i chodząc swoimi ścieżkami. Domy stare, drewniane, z kamienia, wieżyczki, czerwone dachy, werandy. Dzielnicę za rzeką Kansas z nowocześnie stawianymi budynkami projektowanymi przez miejscowego twórczego architekta, domy stawiane co roku przez studentów architektury KU, komunę mieszkańców żyjących w jednym stadzie i wychowujących wspólnie dzieci, park za miastem z uciekającym nad nami sznurem gęsi. Po długim spacerze nad rzeką i krótkim w rezerwacie przyrody na tamtejszych mokradłach, zrobiło nam się obu zimno. Pogoda się załamywała.
– Chcesz zobaczyć Haskell, uniwersytet dla Indian? – spytała Beth.
– Tak, bardzo chcę – odpowiedziałam. Już wcześniej o nim słyszałam i chciałam zwiedzić, ale był daleko.
Pojechałyśmy prawie za miasto. Na obrzeżach, z dala od rejonów najbardziej rozwijających się w Lawrence dzielnic mieszkaniowych, stał pusty o tej porze roku, ze względu na przerwę międzysemestralną, nowoczesny budynek uniwersytetu. Znajduje się na terenie dawnej misji katolickiej, która w wielkim pomieszaniu miłosierdzia z okrucieństwem, odbierała dzieci Indianom, żeby je wychowywać zgodnie z własnym wyobrażeniem, co jest dla człowieka szczęściem. Na tyłach budynków znajduje się tam cmentarz. Niczego z naszej wycieczki tak dobrze nie pamiętam, jak tego właśnie. Już zanim weszłam czułam się źle. Na drzewie w rogu cmentarza wisiały szarfy, magiczne przedmioty szamańskie, a u stóp drzewa siedziała lalka. Kolorowa, ubrana i wyglądająca jak Indianka. Zabawka. Według kościelnych rejestrów, dzieci tam pochowane zmarły na różne choroby oraz uległy wypadkom. Kiedy weszłam na cmentarz poczułam taki smutek, jakby to moje dzieci tam leżały. Nie potrafię tego wytłumaczyć, ale płakałam stojąc między rzędami grobów. Dopiero po chwili zobaczyłam ich niezwykłe ozdoby. Na kamiennych tabliczkach i obok nich stały zabawki, resoraki, kamyki, lalki, misie, wstążki. To współcześni Indianie, członkowie wielu amerykańskich plemion, którzy przetrwali setki lat mordowania i niszczenia swojej kultury, adoptowali te mogiły młodych Indian, wyrwanych z korzeniami ze swojego środowiska, i co roku przywozili na te groby podarunki, zabawki, kamyki. Andrew Smith „E. Cherokee” 1876-1901, Chas Routchfeather „Sioux” 1886-1904, Ablicio Sena „Navaho” 1890-1907. Zadziwiające było to, że w większości byli to chłopcy i umierali między 15-tym a 24-tym rokiem życia, czyli w okresie, kiedy nie grożą już choroby okresu dzieciństwa, ale zaczyna się największy młodzieńczy bunt. Dlatego nie wierzę przesadnie w dyfteryt i inne choroby wpisane do kart zgonu tych chłopców.
Dziś na miejscu misji stoi uniwersytet. Wyłącznie dla Indian, którzy mogą udowodnić swoje pochodzenie. Szkoła jest bezpłatna. Taki zwrot strat po latach grabienia ich ziem. Indianie uczą się na tym uniwersytecie, żeby następnie pójść na regularną uczelnię. Wyrównanie szans. Oczywiście w obecnych czasach bardzo potrzebne. Niemniej jednak Ameryka nada słynie z podziałów i animozji rasowych. Kraj ludzi wolnych, a jednak pełen kontrastów. W Lawrence nie czułam żadnych napięć, ale to wyjątkowe miasto, ośrodek akademicki pełen ludzi myślących.
– Lawrence to wyspa liberalizmu w morzu konserwatyzmu w Kansas – mówiła Beth, powtarzając to za Lindą.
– Jak ci się podoba nasz prezydent? – pytali mnie tutaj wszyscy.
– Możesz mówić otwarcie o tej pomarańczowej małpie – słyszałam czasem od radykalnie niezadowolonych mieszkańców. Głównym tematem tegorocznych świąt był impeachment.
Co miałam powiedzieć? Że przypomina coraz powszechniej występujący w polityce wirus narcystycznego kretyna? Że łatwo jest takim indywiduom rządzić podzielonym tak gruntownie, bo rasowo, społeczeństwem?
W latach 60-tych Indianom nie wolno było przechodzić, ani przejeżdżać przez Lawrence. Dlatego uniwersytet Haskins zbudowano tak daleko od miasta. To największa uczelnia dla Indian w kraju. Dwa tysiące studentów różnych wydziałów. Obok tego oddalonego ośrodka powstała nowa dzielnica. Mieszkają i przyjeżdżają do niej ludzie twórczy, bohema, artyści, odmieńcy, nie czujący podziałów w tradycyjny sposób. Siedziałyśmy z Beth w kawiarni, a ja przysłuchiwałam się rozmowie przy stole obok.
– Ile napisałeś rozdziałów?
– Żadnego.
Śmiech.
– Próbowałem, ale potem uświadomiłem sobie, że idą święta i postanowiłem się poddać starej amerykańskiej tradycji polowania na prezenty w supermarketach.
Przed wejściem do łazienki stanęłam na chwilę zaskoczona. Dwa wejścia, na obu napis: „Dowolna płeć” – trochę wolno, ale w końcu do mnie dotarł. Przed kobiecymi łazienkami w Europie zwykle są kolejki, w muzeach, miejscach publicznych. Takie proste rozwiązanie pozwala na „nieczekanie”. Dlaczego tak dzielimy przestrzeń? Dlaczego w ogóle dajemy się dzielić? Kiedy rozmawiam z ludźmi z wielu części świata, wszędzie są te same problemy. Jesteśmy tacy podobni w bezpośrednim kontakcie. Gdzieś na jakimś poziomie uogólnienia robi się z nas protoobiekty narodowe wepchnięte w stereotypowy kaftanik.
Kiedy jestem w Ameryce nie czuję się ani gorsza ani lepsza. Robię swoje i mam z ludźmi dobre kontakty. Nie wymagam od Amerykanów, aby się kajali za rzeź Indian, tak jak innych wielkich morderców z przeszłości. Chcę jednak, żeby nie koloryzowano faktów do potrzeb polityki strategicznej, również polityki Polski. Chciałabym, żeby ludzie biegający po sklepach w dzień poprzedzający Święta Bożego Narodzenia wiedzieli, jakie są fakty historyczne, a nie opinie historyków o tych faktach. Ale do tego chyba potrzeba pokolenia, które poda sobie herbatę nad stosami dokumentów, świadectw, bez poczucia zagrożenia, w zaufaniu, że kiedy się te wszystkie fakty ujawni, opisze i złoży w zasłużonej mogile, przestaną być tak powszechnie wykorzystywane przez pomniejszych kacyków politycznych, którzy żerują na strzępkach nienawiści, przeinaczając je dla swoich celów.
Dlatego właśnie chcę wsadzić kij w mrowisko i napisać całkiem otwarcie, że tak, mnisi doprowadzili do śmierci dzieci amerykańskich Indian , i tak, przybyli na te ziemie przedstawiciele wszystkich europejskich narodów mordowali Indian, w tym Polacy, Niemcy, Szwajcarzy, Irlandczycy, Anglicy, Duńczycy, Holendrzy, Rosjanie, Ukraińcy, Czesi, Hiszpanie, Portugalczycy i inni, których nie chce mi się wymieniać. Wszyscy, w poczuciu, że są lepsi, ważniejsi. Taki jest fakt. Podobnie jak to, że pewni Polacy zabijali Żydów w czasie wolny, a inny, też Polacy, ratowali Żydów pod groźbą śmierci. Zawsze się znajdzie jakaś persona, co widzi tylko jedno, a nie widzi drugiego.
Spojrzenie prawdzie w oczy to najtrudniejszy proces wybaczenia międzynarodowego.
Może pewnego dnia, kiedy nasze dzieci, nie zaślepione ambicjami miejscowych klas politycznych, zwyczajnie przyjrzą się swojej historii, bez kompleksów, bez mentalności mesjańskiej wymuszonej przez kultywowanie wybranej na ten cel literatury, pozbędą się barier, jakie tworzy obsesyjne patrzenie w przeszłość pod kątem, który gwarantuje kolejne waśnie i darcie pierza. Może nasze dzieci wolne będą od bełkotu uwięzionych w przeszłości jednostek, i opłaczą uczciwie, bez nienawiści ofiary i policzą katów. Może wyjdą innym naprzeciw, tym, co też policzyli i opłakali, żeby zbudować wspólną myśl, wspólny świat, wspólny uniwersytet, w którym wszyscy nauczą się prawdy i odpowiedzialności za wspólną przyszłość. Wtedy wszyscy poczujemy się tak, jak dziś czuję się ja, jakbyśmy wrócili z bardzo odległego miejsca, do tego, do którego wszyscy tęsknili, do spokojnego, bezpiecznego, kochanego domu, którzy sami stworzymy.

Praca, praca, praca …

Wielkie jak pęczki bawełny płatki śniegu tańczą mi za oknem biura. Od dwóch dni pada śnieg i temperatura obniżyła się do -4 stopni Celsjusza w dzień. Nocą mocno mrozi. Drogi, chodniki, ścieżki na bieżąco odśnieżają mechaniczne traktorki i duże samochody z pługami. Pada bezustannie, niebo skryło się szczelnie za śnieżnymi chmurami. Prawdziwa zima. Jeszcze parę dni temu dzieciaki na kampusie biegały w krótkich rękawkach i spodenkach z gołymi nogami, i w klapkach. Dziś czapki, kurtki, rękawice i buty na śnieg, ale wystarczy, że słońce wyjrzy odważniej i znów czapki zostaną w akademikach, a dzieciaki w bluzach i spodenkach wyskoczą na uliczki kampusu.
– Tutaj krótkie rękawki przez cały rok nie wychodzą z mody – powiedział mi profesor, kiedy popijając kawę patrzyliśmy przez duże okno w jego gabinecie. Mam taki sam duży i przestronny gabinet, chwilowo zasiedlony, czekający w zupełnie nowym budynku na nowy etat profesorski. Przez moje wielkie okno widzę zachody słońca. Codziennie na nie spoglądam, na róż, fiolet i purpurę nieba w świetle wędrującej za horyzont gwiazdy. Wiem wtedy, że już niedługo powinnam kończyć pracę, ale zasiaduję się, bo mi zależy na skończeniu jej. Ostatnio wracam do domu idąc w kierunku Księżyca na wschodzie. Pięknie się prezentował w pełnię.

– Co teraz robisz? Jak twoje badania? – spytała Sam w azjatyckiej restauracji wczoraj, kiedy się spotkałyśmy. – Zjem tylko przystawki, coś mi żołądek niedomaga. A, i nie bierz krewetek, wszystko inne jest pyszne, ale krewetki są niedobre.
Dodała konfidencjonalnym szeptem, kiedy minął nas kelner, w samą porę, bo właśnie chciałam je zamówić.
Byłyśmy jedynymi klientkami. Linda siedziała naprzeciwko i jadła makaron z mieszanką mięs w sojowym sosie. Rozmawiałyśmy o wszystkim. Moja zupa kokosowa z tofu, palce lizać.
– To co robisz teraz?
– Teraz robię analizę. To najprzyjemniejsza część, ale też najbardziej wymagająca.
– Na czym polega?
– To trochę jak układanie puzzli. Robię rysunki różnych parametrów z symulacji i patrzę co się zdarzyło. Rysuję punkty, porównuję i się bawię, w takie trochę szukanie wzorca.
– Czyli dobrze się bawisz, ale za dużo pracujesz – powiedziała Linda – odpoczywaj.
– Jak wrócę to odpocznę, akurat będą święta. Poza tym nie czuję się zmęczona, czas mnie raczej motywuje. Wiecie miałam tu pracować osiem tygodni nie sześć, jakoś muszę zmieścić się w czasie, a tu jeszcze przerwa w Thanksgiving. No i prawie skończyłam. Najbliższy tydzień tylko analizy, opisywanie wyników i może jeszcze się pobawię nowym narzędziem do liczenia tego, co już policzyłam, żeby zobaczyć na ile ta nowa metoda daje odległe wyniki od naszych.
– Trzeba cię gdzieś zabrać jak następnym razem przyjedziesz.
– Beth chce mnie zawieźć na zachód, na prerię.
Do restauracji weszło dwoje nowych klientów. Nasz przystojny kelner, który z przyjazną galanterią nas obsługiwał, podszedł do nich.
– Chyba powinnyśmy być zazdrosne – powiedziała Sam żartobliwie – w końcu byłyśmy pierwsze.
– Jestem pewna Sam, że o Tobie nie zapomni – powiedziała Linda.
Zaśmiałyśmy się serdecznie.
Sam we wtorek leci z powrotem na Florydę, gdzie spędza każdą zimę. Wraca dopiero w marcu. Po wyjściu z restauracji mocno się uściskałyśmy.
– Wesołych świąt i koniecznie napisz kiedy wracasz – powiedziała.
– Chciałabym z nią polecieć – napomknęła Linda, kiedy jechałyśmy jej cudownym garbusem a la Barbie -ale ona ma tylu znajomych, którzy chcą ją odwiedzać.
Linda zamyśliła się.
– Brakuje mi słońca zimą i ciepła.
– Jeśli chodzi o ciepło, to więcej go pewnie w Polsce, ale o słońcu można zapomnieć. Dzień jest krótki, pochmurno, długie noce – odpowiedziałam na tę zawieszoną między nami myśl.-
Dlatego tak lubię śnieg za oknem, który rozświetla świat.
– Romantyzm świąteczny i nostalgia nam się udziela! – powiedziała Linda.

Przed weekendem wygłosiłam swoje pierwsze w historii zaproszone seminarium na amerykańskiej uczelni. Poszło nieźle. Bałam się cały dzień, ale pozwoliłam sobie na strach i kiedy w końcu zaczęłam mówić, okazało się, że mówię całkiem jasno, całkiem ciekawie, aż na koniec posypało się wiele postawionych w punkt pytań, co oznacza, że nie tylko zostałam wysłuchana, ale i zrozumiana. Czekając potem nocą na poranek w Warszawie, żeby skonsultować raport jaki pisałam, leżałam w łóżku i kontemplowałam to, że czucie strachu jest takie zwyczajne, kiedy się rozumie skąd pochodzi strach. Nie walczyłam z nim, nie uciekałam od niego, bałam się i akceptowałam to, jak moje ciało reaguje na stresową sytuację. Nie tracąc energii na walkę ze strachem zwyczajnie przez wystąpienie przeszłam. Ciekawe czy na warsztatach o sztuce prezentacji mówi się o takim podejściu do zagadnienia tremy. Pozwolić tremie być, nie zwalczać technikami w stylu „wyobraź sobie, że wszyscy są nadzy”, pozwolić jej siedzieć w pierwszym rzędzie, patrzeć jej w oczy i się bać. Moje wystąpienie nie było ani lepsze, ani gorsze niż jakiekolwiek wcześniej, ale o wiele mniej kosztowne w takim sensie, że nie miałam żadnych objawów stresowych już w trakcie wystąpienia, a po zakończeniu, uczucia ulgi, tylko zwyczajnie wróciłam do innych zajęć. Akceptacja tego, że mogę się bać wystąpić przed nieznajomymi naukowcami, pozwoliła mi ten strach przyjąć, jak inne emocje. Powiedziałam sobie, że mogę się bać i w jakimś sensie to właśnie oswoiło mój strach. Pisałam kiedyś o oswajaniu swoich strachów, nie zabijaniu ich, co jest bezowocne. Przyjęłam siebie w strachu i taką zaakceptowałam i paradoksalnie, strach mnie nie opanował a zyskałam odwagę. Na tym polega metoda rozpuszczania naszych ograniczeń. Nie na walce, bo walcząc stwarzasz kolejnego wroga i sam siebie wyniszczasz, ale na akceptacji siebie w tym, w czym jesteś. Kiedy choć raz się tego oswojenia doświadczy, zrozumie się jak płonne są metody tresowania do odwagi. Jak wygłosiła ostatnio pewna blogerka co sprzedaje suplementy i uniwersalne sposoby na życie, trzeba obejrzeć horror, zgasić światło i chodzić po domu, żeby przełamywać własny strach. Powodzenia. Cały problem z takimi metodami polega na tym, że nie dociekasz, nie wiesz czego się boisz. Cały strach jest iluzoryczny, bo co Ci się może przydarzyć w pustym domu? Co najwyżej możesz przez nieuwagę spaść ze schodów. Nadal się jednak będziesz czegoś bał, a nieokreśloność w strachu to jądro, które wraca, pod różnymi postaciami. Boimy się wystąpień, bo boimy się jak wypadniemy, a może boimy się o pracę i swoje zarobki, może się jąkamy i boimy się o wizerunek, tak wiele jest możliwości. Dopóki nie wiemy co naprawdę nas w strachu ogranicza, przełamując strach tylko pozornie te ograniczenia przekraczamy. I zapewniam, widzi to każdy, kto naprawdę ten strach oswoił, ale nie ten, co ze strachem walczył. Stąd takie niezrozumienie dla strachu i wielka wartość przyłożona do bohaterstwa. Każdy nasz strach, lęk, to potencjał, który możemy wchłonąć nie drogą walki, ale przyzwolenia na jego istnienie.

Przychodzimy na ten świat bez strachu i ograniczeń. Strachu się uczymy poprzez doświadczenie. Ale kiedy potrafimy go w prawdzie widzieć, nie ogranicza nas, znika, a w jego miejsce pojawia się nowe zwierzę, z obcego, swoje, z tyranozaura wychodzi smok, co ma skrzydła i chętnie nas przewiezie gdzieś, gdzie chcemy dolecieć.

Kansaskie smutki i radości

Czasem rozlewa się we mnie smutek. I nie ma zupełnie znaczenia, że za oknem w Lawrence wiosenna pogoda, słońce, niebo szafirowe i miękka, słomkowa żółć suchych już od dawna traw, wydają się niezwykle piękne. Nie ma znaczenia, ile francuskich ciastek czeka w plecaku na zjedzenie, czy kawa z Nairobi pachnie bosko czy nie. Kiedyś wystrzegałam się smutku, odsuwałam go od siebie. W smutku trudno mi się było poruszać, zagęszczał wokół mnie przestrzeń i zwalniał wszystkie ruchy. Z czasem zauważyłam, że wszelka walka z nim nie ma sensu, bo albo ukryje się wtedy w jakimś kącie i wyskoczy na mnie znienacka w najmniej odpowiednim momencie, albo jeszcze bardziej się zagęści, sprowadzając mnie do całkowitego zatrzymania, kiedy będę się musiała położyć bez siły na cokolwiek. Smutek ignorowany, w ten właśnie sposób zmusza nas do kontaktu z nim, do uwagi. Przychodzi nie po to, żeby nas drażnić, więzić. Jest jak słony wiatr nad morzem, wieje w tylko sobie znanym celu. Walczenie, zmaganie się ze smutkiem, tylko pochłaniało moją energię. Niepotrzebnie. Ostatnio smutek przychodzi do mnie bryzami, jest nieprzewidywalny, jak pogoda w Kansas. I kiedy wieje, siadam i go słucham. Smutek zawsze chce coś opowiedzieć, ale rzadko go słuchamy. Przeganiamy, zakrzykujemy udawaną radością. Nie dajemy mu się wypowiedzieć, bo z jakichś powodów nauczyliśmy się, że radość, przeciwny biegun do smutku, jest lepsza, ważniejsza i wolimy jej dać przestrzeń.

Smutek nie ma nic wspólnego z depresją. Depresja to całkowity brak odczuwania uczuć, to stan paraliżu uczuciowego. Dopóki możemy czuć radość i smutek, dopóty jesteśmy zdrowi i bezpieczni. Nasza kultura uśmiechniętych ludzi nie pozwala na publiczne okazywanie smutku, chyba, że w uzasadnionych sytuacjach, jak pogrzeb. Wyobrażam jednak sobie, że ludzie mogliby cieszyć się na pogrzebie kogoś, kto umarł cierpiąc na bolesną chorobę i śmierć wyzwoliła go od bólu. Czy wtedy uśmiech i ulga nie były by na miejscu, kiedy smutek z odejścia człowieka miesza się z radością tego, że już nie cierpi, i jest w lepszym dla niego świecie, gdziekolwiek i czymkolwiek on jest?

Smucę się, kiedy jestem smutna, raduję, kiedy jestem radosna. Nie jest to takie oczywiste, jak się wydaje. Brak przyzwolenia na smutek i radość w wielu okolicznościach jest tak sztuczny, jak specjalny kodeks układania sztućców na stole. Dlaczego nie jeść tym, co wydaje się najłatwiejsze, najprostsze, zamiast tym co narzucone?

Mój smutek jest i bywa bardzo pojemny. Zawiera w sobie wiele historii z mojej przeszłości, kiedy nie mogłam się smucić, kiedy mój smutek nie poczuł się wyrażony. Staram się go teraz nie gromadzić a wyrażać. Wyrażam go, słucham o czym mi opowiada, a on odchodzi. Podobnie nie zatrzymuję na siłę radości. Co to za radość przetrzymana? Człowieczeństwo nie na tym polega, żeby się cieszyć i dążyć do szczęścia. Człowieczeństwo polega na tym, by każdemu uczuciu dać odpowiednią przestrzeń w sobie i kochać siebie, i w smutku, i w radości, nie ważne z jakiego miejsca naszej świadomości pochodzi i jedno, i drugie. Można śmiać się bez sensu i bez sensu smucić. Sens przyjdzie, kiedy uczucie zostanie wyrażone. Śmiać się na pogrzebach raczej trudno, ale uśmiechnąć się w sobie, że odszedł człowiek, który chciał odejść – proste. Tak samo można się w sobie smucić, że odszedł.

Mam ten obecny komfort, że tylko kot może patrzeć na mój smutek, więc dzielę go z nim w pewnym sensie. Dzielenie się radością kwitnie w internecie. Ludzie tak potrzebują radości, bo taką do niej przyłożyli wagę, że nie dostrzegają wagi smutku. Tak jakby całe życie uciekali od połowy siebie. Znam swoje uczucia i nie sądzę, żeby inni mieli znacznie inaczej ode mnie. Smutek nie ciąży, kiedy pozwalamy mu przelecieć.

Wyobrażam sobie świat, w którym ludzie czują to, co czują, nie to, co wypada. Mój smutek, jest moim smutkiem, nie ma czegoś takiego, jak zarażanie smutkiem. Jeśli nie masz go w sobie, to nikt nie wzbudzi go, smucąc się obok. Po prostu nie chcemy widzieć naszego własnego smutku, dlatego karzemy się wszystkim wokół śmiać. Tworzymy zasady społeczne, które nie dopuszczają go do głosu tam, gdzie naturalnie jest. Pozwalamy się sobie smucić w kontrolowany sposób, na filmach, pogrzebach, w odosobnieniu. Tak jakbyśmy stosowali dietę określonych godzin i miejsc, zamiast jeść, kiedy jesteśmy głodni, co jest najzdrowsze dla naszego ciała, bo ono wie, kiedy je zasilić. Tak samo działa nasza psychika, kiedy chce się smucić, dajmy to jej, żeby potem nie musieć łykać sztucznych sposobów powracania do normalności.

Kiedy widzę jak ludzie sztucznie starają się cieszyć, ogarnia mnie prawdziwy smutek. Niektórzy zrobili z tego nawet biznes rozwoju osobistego. Kluczowe hasło: z nami będziesz szczęśliwy, my ci pokażemy, jak cieszyć się każdą chwilą, ciesz się seksem, pieniędzmi, pracą, naucz się uśmiechać naszą unikalną metodą, kup nasz plan na szczęście i sukces, smucisz się? My cię z tego wyleczymy!. W jakiś zatrważający sposób ludzie są zablokowani na odczuwanie uczuć i pędzą po narzędzia do odczuwania tylko radości, nie rozumiejąc, bo nie mają szansy, że odrzucają siebie w tych miejscach człowieczeństwa, która postrzegana jest jako wadliwa. Sutek to wada według nich. Trzeba przymusowo się cieszyć i zarażać szczęściem innych, taka społeczna misja. Tylko skąd tyle chorób psychicznych, tyle niespełnienia, tyle zarzutów, że ta rzeczywistość ludzi przytłacza, w końcu samobójstw z beznadziei? Czyżby w tej kulturze dążenia do szczęścia za wszelką cenę zabrało czegoś istotnego, fundamentalnego? Moim zdaniem brakuje przyzwolenia na prawdę, na czucie tego co jest, a nie co schlebia złudzeniu, że jesteśmy tacy szczęśliwi i radośni. Nie jesteśmy i kropka. Taka jest prawda i nie przekona mnie stos radosnych zdjęć na portalach. Tylko, kto by oglądał te smutne? Kto czytałby smutne posty? Wszak nie ma w nich radości. I nie o to chodzi, żeby je teraz tworzyć, ale żeby się nie dać uwieść iluzji, że radość jest lepsza. Po prostu lepiej się sprzedaje, kiedy taką przyłożyliśmy do niej wagę.

Smutek to przeciwieństwo radości, to prawda. Tylko ja w trosce o siebie, odpowiedzialnie podchodzę do mojego smutku. Kiedy przychodzi, śpiewa i odchodzi, wywiewa ze mnie to, co było ciężkie, pomaga mi dotrzeć do miejsc, w jakich radość nie bywa. Odkrywa przede mną mnie, jaką naprawdę jestem, a którą tak trudno czasem pokazywać. Ze smutkiem piszę czasem wiersze, śpiewam i tańczę tango. Oswoiłam smutek w sobie na tyle, że kiedy przychodzi, nie chowam się przed nim, chodzę z nim do pracy, na wywiadówkę do szkoły, robię zakupy i sprzątam. Słucham go, kiedy mi szepce, bo polubiłam siebie w smutku tak samo, jak lubię siebie w radości. A to nie była łatwa sztuka, zapewniam.

Dziś wrócę wieczorem do domu. Kot, jak zwykle będzie czekał na mnie wyglądając przez kuchenne drzwi. Nie będę sobie wmawiać, że jest cudownie, nie będę sobie zapewniać rozrywki, jeśli do mnie przyjdzie smutek, jak w tej chwili. Wczoraj w smutku robiłam jogę, kot przetaczał się pode mną i polował na moje włosy. I kiedy stanęłam na rękach przy ścianie, trysnęła nagle ze mnie radość, spontanicznie, zwyczajnie. Bo kiedy smutek odchodzi, robi się miejsce dla radości, prawdziwej, nasyconej barwami. Ona też mówi, ale co innego. Mój smutek mówi do mnie, że świat przemija. Każdy ma inny smutek i inne słowa w nim ukryte. Moja radość mówi, że jestem tam, gdzie powinnam.

Tornado?

Jak przystało na „little country girl” z Kansas, dzisiejszy dzień zaczęłam od kawy i nakarmienia kur. Beth wyleciała w nocy do Tokio, już po burzy, jaka przeciągnęła chmury z ulewnym deszczem nad Lawrence i spowodowała chwilowe wyłączenie prądu. Rano, po słabo przespanej nocy, obudziłam się słysząc włączony telewizor. Może to duch, a może elektryczność? Kto wie. Nocą wrzeszczące studenty pod oknem nie dały mi zasnąć. Rozumiem teraz dlaczego, jak jest przerwa semestralna, to ludzie w Lawrence oddychają z ulgą.
Beth wstała o 3ciej, bo o 4tej wyjeżdżała na lotnisko. Pożegnałyśmy się poprzedniego dnia wieczorem, więc nie wstawałam i tylko zarejestrowałam stukot zamykanych nocą drzwi. Napisała do mnie z lotniska o awarii, o jakiej dowiedziała się od sąsiadki. Widocznie wszystko siadło po jej wyjeździe. Kiedy się obudziłam rano, wszystko działało i ten telewizor, choć nikt go przecież nie włączał. Zagadka doprawdy.
Przed wyjazdem Beth pokazała mi kilka sztuczek wokół domu w razie różnych problemów. Niektóre są nieoczywiste i mam nadzieję, że się nie przydadzą. Dom jest stary, drewniany i piękny. Jet, czarny kot, którym się opiekuję, co chwilę kładzie się do głaskania, a kiedy wyszłam nakarmić kury stał na tylnych łapach odsuwając sobie lekko drzwi i podglądając dokąd idę i, czy aby na pewno wracam. Zasnęłam po wyjeździe Beth krótko, ale intensywnie. Dziś jest piękne słońce po ostanich deszczowych i chmurzastych dniach.

Wiele osób pytało mnie czy nie boję się tornad. Nie ma czego się bać. We czwartek podczas wielkiego amerykańskiego święta Thanksgiving, które spędziłam z liczną rodziną Beth, dowiedziałam się, że te stereotypy o zagrożeniu tornadami w Kansas są rozpowszechnione nie tylko za granicą, ale zwłaszcza w Stanach, ze względu na popularność książki dla dzieci „Czarnoksiężnik z krainy Oz”. W książce tej Dorotka zostaje porwana przez tornado wraz z domem z rancza w Kansas i leci do mitycznej krainy Oz. Film na podstawie tej książki był wyświetlany raz do roku w telewizji, tego samego dnia i wszystkie dzieci w Ameryce oglądały go z zapartym tchem.
– A pamiętacie jak tata kupił kolorowy telewizor i pierwszy raz obejrzeliśmy Oz w kolorze – powiedział brat Beth wesoło pokazując, jak mu opadła szczęka, gdy zobaczył zrobiony technikolorem film na nowo.
– Tak, pamiętam – zaśmiała się Beth. – Tata mi też obiecał, że jak skończę koledż to mi do pokoju kupi taki telewizor.
– Tak ci obiecał?
– Tak, pamiętasz tato?
Nestor rodziny, cudowny starszy człowiek, były szef wydziału architektury i wzornictwa na Kansas University, pokiwał z uśmiechem głową.
– Ale i tak zamiast tego wyszłaś za mąż – powiedział.
– Widać telewizor mnie nie przekonał – zaśmiała się Beth.
– Mary, czy wy także planujecie zostać wyrzucone z pierwszej pracy?
Trzy nastoletnie siostrzenice Beth, dwie adoptowane piękne chińskie bliźniaczki i ich kuzynka wybuchnęły śmiechem.
– Czemu?
– Bo w naszej rodzinie wszyscy wylatują z pierwszej pracy – powiedziała Beth uroczyście.
– Taka rodzinna tradycja? – zapytałam.
– A tak, ja wyleciałam, bo nie wiedziałam, jak się coś tam pakuje w sklepie, Mitch nie pamiętam dlaczego, Greatchel bo się upiła…
Tym razem wszyscy ryknęliśmy śmiechem.
– Nigdy nie widziałem Greatchel tak pijanej – powiedział starszy pan ze spokojem w głosie. – Was to tak – dodał pokazując palcem na kolejne swoje dzieci – i ciebie Beth, i Mitcha, i ciebie Daryl … ale Greatchel, nigdy.
Greatchel mieszka w Los Angeles, nie była obecna przy rodzinnym stole.
– Ja nie wyleciałam z pracy – zaznaczyła z udawaną powagą Daryl – Nigdy!
– Naprawdę?
Daryl kiwnęła głową. Jest szefową kilku parków narodowych na terenie nie tyko Kansas.
– Wyłamałaś się!
– A jak wam się podoba wasza praca, dziewczyny?
Wszystkie pracują w dużych sklepach i do ich obowiązków należy między innymi pakowanie zakupów klientów.
– Klienci są tacy dziwni! Czegoś chcą, nie mogą się zdecydować czy chcą plastikową czy papierową torbę! Ja im pakuję, a oni wyjmują nagle swoje! Dramat!
Śmialiśmy się wszyscy. Pewnie teraz inaczej będę patrzyła na młodziaków pakujących mi zakupy.
– A ja ostatnio wróciłam do sklepu, bo kasjer mi nie policzył jednego produktu.
– Naprawdę? – zdziwili się wszyscy.
– Naprawdę – potwierdziła Susan, przyjaciółka rodziny – byłam przy tym.
Wszyscy w rozbawionym zdumieniu popatrzyli na babcię, szczególnie wnuczki.
– To się często zdarza, ja zawsze wracam i dopłacam.
– Babciu, jesteś niesamowita. Większość ludzi nie sprawdza rachunków i pojechałaby do domu bez płacenia.
– No tak, ale ja sprawdzam i jak widzę, to wracam, a jak nie, to nie. Tak po prostu.
– Wow, nam się też pewnie zdarzają błędy na kasie – dziewczyny pokiwały głowami z podziwem patrząc na babcię.

Mama Beth nie wygląda na swoje lata. Miała pięcioro dzieci i zajmowała się domem, a potem uczyła w szkole. Ostatnio dzięki badaniom genetycznym, które są bardzo tutaj popularne, odnalazła swojego 92-letniego brata przyrodniego, którego jej ojciec miał przed małżeństwem z jej matką. Dziecko trafiło do adopcji i nigdy się nie dowiedziało od rodziców, że jest adoptowane. Ma na imię Arthur i mieszka na Florydzie, gdzie mieszkała rodzina Beth wiele lat temu. Mama Beth spotkała się z nim w ubiegłym tygodniu. Bardzo to oboje przeżywają. Podobno Arthur jest ogromnie podobny do swojego biologicznego ojca i zawsze podejrzewał, że nie należy do rodziny, jaka go wychowywała. Takie niezwykłe rodzinne sekrety, po tak wielu latach ujawnia proste badanie DNA.

– Wracając do tornad, to pamiętam, że jak mieszkając w Nowym Jorku powiedziałem skąd pochodzę, to wszyscy mnie pytali czy widziałem tornado. A ja nigdy, nigdy w moim całym życiu mieszkając w Kansas nie widziałem tornada – powiedział Mitch. Wszyscy zgodnie przytaknęli, bo nikt w tej rodzinie, która od ponad 40tu lat mieszka w Lawrence, nie widział tornada.
– „Taka jest siła telewizyjnego mitu” – pomyślałam.

Siedząc przy stole z rodziną Beth i słuchając tych wszystkich opowieści, zatęskniłam nagle do swojej rodziny, i kiedy późnym wieczorem w deszczu, spowodowanym ogonem śnieżnej burzy znad Kolorado wracaliśmy samochodem do domu Beth, cieszyłam się, że za jakiś czas, nie taki w końcu długi, wrócę do Polski i spotkam wszystkich, którzy na mnie czekają.

Ciepłe Kansas za oknami

Od kilku dni jest bardzo ciepło jak na listopad. Słońce przygrzewa i jest kilkanaście stopni. Niebo czyste. Studenci latają w szortach, ja się aż tak nie rozbieram, ale przyjemnie korzystam z tej sprezentowanej pogody.
– Jak ci idzie pisanie artykułu dla CNN? – spytałam Beth w ubiegłym tygodniu.
– Napisałam jeden akapit. Trzysta słów, ale wiesz, mam napisać tysiąc, i tu jest problem. Wolałabym napisać trzy tysiące, bo jest łatwiej napisać coś dłuższego. Najtrudniej jest ciąć. To co wycinam mogę ewentualnie potem wykorzystać gdzie indziej, ale to nie jest proste.
Przypomniała mi się historia pewnego amerykańskiego dziennikarza, nagrodzonego Pulitzerem, który napisał do swojego przyjaciela list zaczynając mniej więcej tak:
„Piszę do Ciebie długi list, bo nie mam czasu napisać krótkiego.”
Kiedy próbujesz coś bardzo precyzyjnie wyrazić musisz się o wiele bardziej skoncentrować i porozumieć ze sobą i tym, do kogo mówisz, piszesz.
– Wyobraź sobie, Japończycy już do mnie napisali, że chcą wiedzieć ile czasu będę mówić swoją prezentację w przyszłym miesiącu w Tokjo. Przecież to jeszcze tyle czasu, nawet nie mam jeszcze tej prezentacji – zaśmiała się, kiedy jadłyśmy kolację.
– Są bardzo dokładni, aż do przesady.
Beth zna Japonię i tamtejsze zwyczaje, w końcu napisałą o nich książkę, ale nadal potrafią ją zaskoczyć. Artykuł ma być o Fukushimie, że nie warto się aż tak bać, żeby do Japonii nie jeździć. Amerykanie po awarii w 2011 roku masowo obawiają się odwiedzać ten kraj.
– O czym będzie twoja prezentacja? O Fukushimie? – spytałam.
– Nie, prezentacja będzie o bushido? Japońskim kodeksie honorowym. Robię ją dla dziennikarzy różnych narodowości przebywających i pracujących w Japonii.
Beth niedługo znów wyjeżdża. Zostanę sama w wielkim domu z kotem i kurami. Psa biorą dziadkowie. Greta jest słodką trzynastoletnią jamniczką i podobno rodzice Beth, bardziej nawet niż ona, kochają tego pieska i opiekują się nim zawsze kiedy Beth wyjeżdża. Za to kot, Jet zostaje na gospodarstwie ze mną. Jest całkowicie czarny i nie traci w ogóle sierści. Lubi głaskanie po brzuchu i ma taki zwyczaj, że zawsze, niezależnie od godziny o jakiej wstaję, czeka pod drzwiami mojej sypialni. Nie wiem co z kurami. Oby nie spadły na mnie, nie znam się na drobiu.

W pracy dużo nowości. Czasem mam wrażenie, że wolałabym już więcej się nie uczyć nowych rzeczy, ale życie takie jest, że wciąż jest nowe. Ten kto stoi w miejscu robi sobie krzywdę. Nie dlatego, że jest jakiś przymus zmian, one się po prostu dzieją i jeśli chcesz uparcie stać w miejscu, musisz się nieźle namęczyć, żeby powstrzymywać swój świat wokół. Jakoś tak mi ostatnio idzie, że coraz bardziej płynę, nie opieram się temu co przychodzi. Może dlatego, że wiele rzeczy w sobie oswoiłam, rzeczy, które kąsały mnie kiedyś, bo nie zwracałam na nie uwagi, jak na zmęczenie na przykład. Kiedy jestem zmęczona, nawet rano, to pozwalam sobie na to, nie zrywam się jak oparzona lecąc przed siebie. I nie ma to nic wspólnego z wiekiem, po prostu się nie szarpię ze swoją pozorną słabością. Podobnie jak ze smutkiem. Jest, to jest, nie zmuszam się do uśmiechania się, nie szukam sposobów na pocieszenie. Kiedy się cieszę, też nie robię z tego jakiegoś wielkiego halo. Jedno przychodzi, drugie odchodzi, we własnym tempie i różnorodności, uczucia i emocje się wymieniają.
Dziś rano na przykład, wstałam późno, mimo, że bardzo wcześnie się obudziłam. Zrobiłam sobie taką obserwację, jakie mam myśli w związku ze wstawaniem, dniem, pracą, dziećmi itd. Zaobserwowałam bardzo dużo ciekawych myśli, jakieś lęki, jakieś tęsknoty. Ogólnie towarzyszył mi jednak niezwykły spokój. Pomyślałam: „Mogę pójść do pracy później, nie mam żadnych porannych spotkań. Ciekawe co się wydarzy?” Po półtorej godziny (!) wstałam, spakowałam się bez pośpiechu i wyszłam do pracy. Okazało się, że jestem dokładnie na czas, żeby ze wszystkim zdążyć. Siedzę sobie teraz do późna, bo dobrze mi się pracuje wieczorami. Wracam w ciepłym mroku do domu i znowu mam na to, co chcę, czas.
Kiedy myślałam leżąc z rana, co mnie czeka dziś w pracy, jakieś dyskusje, symulacje, błędy do poprawienia, wszystkie te rzeczy widziałam, ale nie straszyłam się nimi. Nie uciekałam też od obaw, że może nie będę czegoś potrafiła zrobić, właściwie opowiedzieć, że dzieci beze mnie daleko i, jak im tam jest, że powinnam sprawdzić rachunki, napisać do męża. Nie pocieszałam się też, że jakoś to będzie, bo to truizm, zawsze jakoś jest. I tak czekałam, aż te emocje przepłyną, poczułam co miałam poczuć, a jak już byłam gotowa, to wyskoczyłam jak zając z norki. Jet kręcił mi się koło nóg i jak strzała zbiegł przede mną ze schodów do kuchni, jakby wyczuwał poziom  mojej porannej energii.

Zwyczajnie daję sobie spokój, nie zmuszam się, nie tresuję, że powinnam, albo nie powinnam czegoś. I tak, jakoś się dzieje, że wszystko się toczy bardzo harmonijnie. Wstaję, pracuję, jem i śpię.
W sobotę połączyłam się ze wszystkimi dziećmi przez messengera na wideoczacie. Cztery różne okienka, trzy miasta, dwa kontynenty. Smiałam się prawie cały czas przez godzinę. Julia chodziła po poznańskich targach z kolegą, Lena wyszła spod prysznica, Bartek i Iwo walczyli na poduchy i podłączali się indywidualnie robiąc echo. Siedziałam w łóżku i obserwowałam wszystkich na raz.
– Mama, masz coś pod nosem.
– A tak, to maść.
– Już myśleliśmy, że wciągasz kokainę – żartowali ze mnie.
W niedzielę pojechałam z przyjaciółką na kuchnię azjatycką. Bardzo smaczne sushi w tempurze. Linda jadła makaron ryżowy z sosem i kurczakiem. Popijałyśmy herbatę jaśminową i plotkowałyśmy. Linda kupiła nowy samochód, VW garbusa z odkrywanym dachem. Cacko.
– Wow, ale szyk! – powiedziałam, kiedy podeszłyśmy pierwszy raz do auta.
– Wyobraź sobie, że w dziale zabawek widziałam taki jak mój samochód, tylko cały biały, na wyposażeniu dla lalek Barbie.
Wybuchnęłyśmy jednoczesnym śmiechem.
– Najważniejsze jednak okazało się, że jest mały i wszędzie się mieszczę z parkowaniem – dodała po chwili.
Pojechałyśmy odwiedzić Sam, kolejną przyjaciółkę z Lawrence. To u Sam mieszkałam, kiedy pierwszy raz przyjechałam do Kansas. Zdążyłyśmy akurat na wyjęcie brownie z piekarnika. Cudny zapach.
– Chodź, chodź, pokażę ci jak odnowiłam łazienkę w twoim apartamencie i podłogę. Mój lokator jest nieobecny, zajrzyjmy tam na chwilę.
Weszłyśmy do apartamentu, gdzie mieszkałam kiedyś.
– Ale ładnie … i tyle wspomnień.
– O, a tu popatrz, twoje zdjęcie na tle bzu.
Popatrzyłam na ścianę, na której wisiało wiele zdjęć lokatorów Sam z ostatnich lat.
– W ogóle się nie zmieniasz! – śmiała się.
– Ty także! Tylko kolor włosów zmieniłaś. Ładnie ci w nich.
Uściskałyśmy się serdecznie. Rozmawiałyśmy o wszystkim do wieczora. Dołączyła do nas Candy. Jest psychoterapeutką i opowiadała o zastosowaniu w swojej pracy regresji do poprzednich wcieleń. Tak to się właśnie dzieje, że nawet w dalekich krajach przyciągasz ludzi jakich naprawdę chcesz poznać. Wyszłyśmy po zmroku.
– Pamiętaj, dzwoń jak będziesz czegoś potrzebowała – upominała Linda wiedząc, że jestem Zosia – Samosia. U niej też mieszkałam, więc dobrze mnie zna.
– Będę dzwoniła – obiecałam.
Okazuje się, że w Lawrence jest praktyka tangowa. Linda widziała ogłoszenie w bibliotece. Weszłam na stronę i tak! Jest, w każdy poniedziałek, w centrum, czyli niedaleko mnie, od 7 do 10. Zobaczymy, może pójdę. Bez nacisku na siebie, bez spiny, jak dojrzeję. Tak jak dziś wstawałam, z ciekawością pozwolę się wszystkiemu dziać. A potem się zbiorę i zrobię dokładnie to, czego chcę. Buty czekają w szafie. Im się nie spieszy, zupełnie jak mnie.

19 listopada 2019

Przyjazd

„Kiedy jesteś w harmonii ze sobą, wstajesz rano i w pół godziny zdążysz wybrać się w zaoceaniczną podróż, jedziesz na lotnisko z miłym kierowcą Ubiera za 40 zł i słuchasz o jego ukochanych dzieciach. Wizę odbierasz kiedy jesteś gotowy psychicznie do podróży na 15 godzin przed wejściem do samolotu, w walizce masz tylko niezbędne rzeczy, resztę można kupić, nie zapominasz niczego. Siedzisz wygodnie na lotnisku naprzeciw swojego gatu w Costa Coffee, bo akurat tam się znajdują, i kawiarnia, i wyjście do samolotu. A na dodatek mgła opóźnia wylot,  więc zdążysz pożegnać się telefonicznie z synem, którego nie zdążyłaś wyściskać przed wyjazdem. Cierpka americana sączy się powoli, a ja patrzę przez okno, gdzie nic, absolutnie nic nie widać, oprócz mleka i zauważam, że nie martwię się o przesiadkę w Helsinkach, bo wiem, po prostu wiem, że na mnie zaczekają, gdybym się jednak spóźniła. Czasem mamy taką łatwość życia, taką zgodę na wszystko co się stanie że nic nie może nam zakłócić tej harmonii, bo na wszystko co się zdarza mamy pełną, łagodna akceptację.” (cyt. własny)

Niebo nad Grenlandią 8.11.2019 (fot. AMS)

Doleciałam do Kansas. Dla tych co myśleli, że coś długo zwlekam, tak, zwlekałam, ale wyleciałam. Definitywnie mnie nie ma. Po 20h podróży nie ma się ochoty zbytnio gadać i pisać, że się dobiło do protu, więc dopiero następnego dnia się uaktywniłam. Opóźniony był już pierwszy lot z Warszawy do Helsinek, z powodu mgły, potem z Helsinek do Chicago, z powodu śniegu, tak więc całe planowane pięciogodzinne czekanie w Chicago na lot do Kansas City zmniejszyło się do 2 godzin. Lądując nocą w Kansas, zarejestrowałam pierwsze wrażenie: Cholercia ziąb! Wietrzne, mroźne Chicago minęło mi bez wychodzenia poza budynki lotniska, a tu nagle: -1 i wiaterek. Dobrze, że wzięłam swoją grubą kurtkę, fakt różową, nie za piękną, wyglądam w niej jak rozkosznie pomalowany astronauta, ale ciepła, więc przetrwam. Czekając na bagaż zobaczyłam zapowiedzianego mi „taksówkarza”, którego wysłał po mnie uniwerek, bo Lawrence jest mniej więcej godzinę drogi z KC. Ma na imię Atlant, oryginalnie, z pochodzenia Albańczyk, był przekonany, że jego imię jest rosyjskie, ciekawe. Zaprowadził mnie do wypasionego auta-limuzyny. Pomyślałam, że w tym moim kombinezonie na wyprawę arktyczną pewnie wyglądam cokolwiek niekompatybilnie, Nie opierałam się jednak i siadłam wygodnie na skórzanym fotelu. Już prawie nie śpiąc, myślałam, że właściwie to zasłużyłam na wygodę. Ostatni lot zaliczyłam w czymś w rodzaju kontrolowanej amnezji. Zapiąć się i ocknąć po wylądowaniu. Organizm niezadowolony zbyt długą aktywnością ostro domagał się restartu.

Atlant, intryguje mnie to imię nadal (sprawdziłam w sieci, Atlant ), szofer w garniturze i pod krawatem, przyjaźnie zagadywał mnie w drodze. Ziewaliśmy na zmianę jadąc swobodnie mało zatłoczoną trasą. W Lawrence czekała na mnie Beth, u której wynajęłam pokój, przyjaciółka przyjaciółki, u której poprzednio wynajmowałam pokój. Dobrze mieć przyjaciółki, szczególnie w mieście, gdzie nie da się prawie zupełnie wynająć hotelu, a wszystkie stancje okupują studenci miejscowego uniwersytetu. Cieszyła się, że zdążyłam przyjechać przed północą, planowała w razie czego spać na kanapie w salonie. Przywitała mnie wraz z psem i kotem. Zdążyłam tylko wchłonąć trochę strategicznych informacji o użytkowaniu łazienki i zapadłam w sen. Zimna noc obudziła mnie zmarzniętymi stopami. Założyłam skarpetki i znów się osunęłam w sen. Spałam 10 godzin. Obudził mnie drapiący do drzwi kot.

Siedzę w ogrodzie i wchłaniam słońce. Dziś jest 19 stopni i czyste niebo. Zrobiłam zakupy, obejrzałam dom i okolicę. Jestem bliżej centrum miasta i uniwerku niż poprzednio. Moje spacery do pracy i tak będą długie, bo około pół godzinne, pod górę, gdzie w najwyższym miejscu w mieście położony jest kampus. Beth zajmuje się swoim ogrodem. Jest pisarką. Napisała kilka książek podróżniczych o różnych miejscach na świecie. Teraz zajmuje się przede wszystkim Japonią. Jeździ do niej co najmniej raz w miesiącu i pisze artykuły z podróży. Jej pozycje książkowe są opasłe. Mieszka w ponad stuletnim domu rodzinnym, a na podwórku hoduje kury. Ma trzy, teraz z powodu niskich temperatur się nie niosą.

Zauważyłam, że od mojego ostatniego pobytu w Kansas zmieniłam się trochę. Kiedyś przyjeżdżałam z myślą o szybkim powrocie do domu. Teraz mimo, że mój pobyt będzie podobnej długości co zawsze, myślę bardziej o tym, co teraz. Kiedyś, za parę tygodni, z przyjemnością zapakuję się i wrócę, do dzieci, do domu, do pracy, do tanga. Ale najpierw pobędę świadomie w tym miejscu. Poza pracą będzie co robić, spacerować, spotykać starych przyjaciół. Wzięłam buty, może poćwiczę. Najbliższa szkoła tanga jest daleko, bo w Kansas City, a bez samochodu niemalże nieosiągalna, ale na sucho, jakieś trudne elementy da się samodzielnie pomęczyć. Porozciągam się, wzmocnię mięśnie skrętne do ocho i pivotów. Organizm przez to, że dałam mu spać do woli, przestawił się od ręki na miejscowy czas. Ciekawe, że jak człowiek nie walczy usilnie z czasem i organizmem, to wszystko się samo nastawia i optymalnie wskakuje na miejsce.

Naszła mnie taka refleksja, wyrażona w cytacie powyżej,  że w ogóle się nie martwiłam, ani przed wylotem, mimo, że wizę dostałam dopiero na paręnaście godzin przed startem samolotu, ani ciągłymi zmianami w podróży. Nie traciłam przez to niepotrzebnie energii na rzeczy, na jakie i tak nie miałam wpływu. W Helsinkach dostałam kupon za opóźnienie i zjadłam smaczny lunch za free w Moomin Coffee, pod figurkami Włóczykija, Mamy Muminka i Małej Mi,  i zobaczyłam pierwszy w tym sezonie śnieg. Święta już niedługo. Wracam tuż przed Gwiazdką, na tyle późno, że nie zdążę popaść w szaleństwo przedświątecznych zakupów i przygotowań. Zawsze miałam do tego ostrożny stosunek. Jeden większy obiad ze specyficznym menu. Prezenty, to co innego. Może uda mi się upolować coś ciekawego po tej stronie oceanu. Wolałabym, żeby świąteczna, pokojowa atmosfera nie miała konsumpcyjnego charakteru, ale na to także nie mam wpływu. Mogę się jedynie dostosować i przeżywać ją na swój sposób, ciesząc się przede wszystkim z wolnych dni spędzonych z dziećmi.

Przeszedł mnie chłód, słońce prawie zaszło. Wracam się ogrzać i wchłonąć makaron. Prosta kuchnia, lepsza niż nie jeden fast food. Jutro znów będzie ciepło, a od wtorku – mrozy. Przyda się mój różowy kosmiczny kombinezon. Tak tu bywa, skok o 30 stopni dzień po dniu to norma. Dziś biegasz w szortach, jutro skrobiesz szyby samochodu. Można się przyzwyczaić, byle czegoś nie oczekiwać od nieprzewidywalnej kansaskiej pogody.

9 listopada 2019