To była pierwsza milonga od czasu rozpanoszenia się pandemii. Od marca całe tangowe towarzystwo przestało się spotykać i choć z czasem szkoły znów się otworzyły, rozpoczęły się lekcje tanga, warsztaty, zaczęto zapraszać argentyńskich nauczycieli, milong nadal nie było.
– Masz duże szczęście, że akurat teraz przyjechałaś. To będzie prawdopodobnie jedyna milonga do końca roku w Kansas – powiedziała Sophia, organizatorka milongi w klubie Viva, gdzie mieści się szkoła tangowa. – Następna milonga jest w grudniu w Nebrasce.
Przyjechałyśmy do klubu spóźnione. Anika pracowała tego dnia do późna i czekałyśmy na nią pod domem dobre 20 minut. Kiedy w końcu wskoczyła do samochodu i Jenny wycofywała samochód z parkingu Anika krzyknęła:
– Czekaj! Zapomniałam telefonu! – i wyskoczyła z auta nie zamykając drzwi.
Całą drogę, czyli około 40 minut, jedna część mnie śledziła rozmowę, a druga zastanawiała się, jakie życie czasami jest proste. Wystarczy odrobinę się otworzyć, przyjść na zajęcia dla, jak się potem okazało, początkujących i średnio zaawansowanych w tangu i spotkać wspaniałe towarzystwo zarażone skutecznie infekcją tangową, zmieniającą ludzi w istoty węszące, gdzie by tu można potańczyć dowolną porą. Infekcja ta nie przechodzi z czasem, ale z osoby na osobę, i na szczęście wzmaga odporność na wiele cywilizacyjnych chorób ciała, jak i ducha. Potrafi odgrodzić od schizofrenii obecnego świata skutecznie i trwale, bo poznając ludzi tanga widzę jak można się łączyć, nie dzielić, współpracować, nie konkurować i choć tango wyzwala wiele emocji, kiedy ma się zdrowe podejście do siebie i tańca, te wszystkie emocje przechodzą zdrowo wymiatając niepotrzebne złogi gromadzone w wielu innych sytuacjach. I to widać i czuć wszędy, gdzie tango trafia.
Tuż po przybyciu do pięknej tanecznej sali w Kansas City, zobaczyłam kameralną grupę tancerzy w różnym wieku tańczącą albo siedzącą przy stolikach. Ledwie zdążyłam zmienić buty już zostałam poproszona do pierwszej tandy. I, co tu dużo mówić, od tej chwili miemal nie usiadłam ani na minutę. Do północy tańczyłam z jedną przerwą na łazienkę i jedną po milondze, kiedy cała mokra padłam i partnerzy dali mi odsapnąć na moment. I nie byłam w tym odosobniona. Każda kobieta w tej sali była zaopiekowana, proszona, obtańczana, czy jak to nazwać, w każdym razie, niezależnie od poziomu, temperamentu, wszyscy tańczyli ze wszystkimi w wielkiej fecie, celebracji tanga, spragnieni jego wrażeń. Panowie z paniami, panie z paniami i panowie z panami, bez żadnych ograniczeń i skojarzeń, a ogień tryskał po parkiecie widoczny dla tych co widzą świat trochę bardziej energetycznie.
Partnerzy, miękkie, spokojne objęcia, bez wygibasów, bez ciągnięcia za rękę i siłowego przestawiania w z góry zaplanowane miejsce, bez deptania, bez zderzania się, bez kopania, bez wchodzenia w bezpieczną przestrzeń innych par. Miód, malina, jak mówią wytrawni tancerze. Pierwsi partnerzy jak królowie angielscy, wyprostowani, dystyngowani, empatyczni, aż chciało się tak podążać w miękkim zdecydowanym objęciu, bez nadmiernego szaleństwa, elegancko z uwagą na każdy krok i nieistniejący tren wiktoriańskiej sukni sunący majestatycznie po parkiecie. W końcu zaprosił mnie pan, którego intensywne, dynamiczne tango obserwowałam przez chwilę. Było inne i kiedy stanęłam z nim w objęciu, po paru pierwszych ruchach wyczułam ogień. Jego objęcie było początkowo sztywne, dopiero potem, kiedy zrozumiały się nasze ciała, poczułam jak ten kamień topnieje i … stała się magia.
Najpierw wrosłam głęboko w ziemię, moje stopy nawet na wysokich palcach doskonale poczuły grunt, a ciało tak dobrze osadzone w ziemi zyskuje to co powinno – stabilność i elastyczność do wykonywania dowolnych ruchów na powierzchni. Magia tanga. Brain, bo tak mu na imię, od razu wyczuł moje osadzenie i nasz taniec popłynął sam z towarzyszeniem naszych ciał niesionych muzyką. Marcin, mój wspaniały nauczyciel tanga, powiedział kiedyś, że wciskam tangowy pedał gazu tylko do połowy, może dlatego, że usiłuję kontrolować ruch ciała. Tańcząc z Brainem mój pedał gazu osiągnął poziom do tej pory mi nie znany. W pewnym momencie, przy kolejnej tandzie, śmialiśmy się po każdym utworze, tak nas zaskakiwała cała sytuacja. Czułam taką płynność i od pewnego momentu, nie od razu, takie zaufanie do partnera w tańcu, że volcady, colgady robiłam od tak, lekko, niemalże niedbale. W pewnym momencie byliśmy już nie dwojgiem ludzi tańczących na parkiecie wspólnie, ale jedną, czworonożną istotą wyrażającą swoją tangową ekspresję.
Zatrzymania, przyspieszenia, wszystko zsynchronizowane do jednoczesnego bicia tangowego serca. Robiliśmy niewielkie jednotandowe przerwy na innych partnerów, a potem wracaliśmy do siebie po więcej, i więcej tej magii, jaka nas otoczyła i uniosła, pochłonęła.
Brain jechał dwie godziny z północy, żeby potańczyć tango. Dużo podróżuje po świecie, tańczył w Berlinie, w Londynie, w Oslo. Rozmawialiśmy trochę o tangu odpoczywając, o tym jak wyglądają milongi w różnych krajach Europy i Azji. Na milondze w klubie Viva w Kansas byli ludzie z Nebraski, Ohio, Missouri, ale najwięcej procentowo osób przyjechało z Lawrence. Ta zwarta, dobrze zorganizowana grupa ludzi tanga ma swoje praktyki tangowe. Poznałam organizatora tych praktyk, są cotygodniowe, wszyscy tańczą tam ze wszystkimi, więc można swobodnie przyjść bez partnera. I tak pojawiło się kolejne okienko do tego, żeby potańczyć, i to blisko, 10 minut od mojego domu na piechotę.
Pozwolę sobie na koniec na taką refleksję. Byłam nowa w tej grupie i od razu mnie wchłonięto. Na milondze mój pierwszy partner przedstawił mnie organizatorom i jednocześnie nauczycielom w tej tangowej szkole. Przyjęto mnie ze szczerą sympatią i gościnnością. Nie widziałam, żeby na popularnych milongach w Warszawie organizatorzy przykładali to tego jakąkolwiek wagę. Tylko na jednej, ale ona się na nieszczęście teraz sporadycznie odbywa. Poza tym, każda kobieta na sali tańczyła i wszystkie wychodziły w świetnych humorach. O to zadbali partnerzy, tańcząc z nimi bez zadzierania nosa. Dlatego też, kiedy się żegnaliśmy, wszyscy wszystkich z przyjemnością wyściskali, życząc sobie tak udanych spotkań w niedalekiej przyszłości.
Nie jest to w Stanach jakaś norma, jak się okazało. Kiedy rozmawiałam z ludźmi, mówili, że w Nowym Jorku nosy zadzierają.
– Nie chcą nas tam, choć muszę ci powiedzieć – srebrnowłosa tangera nachyliła się do mnie z konfidencjonalnym szeptem – dobrzy tancerze na tamtych milongach są tylko przyjezdni np. z Filadelfii.
Oczywiście można się z tego pośmiać, ale atmosfera na milondze jest podstawą dobrego tańczenia i warto o nią zadbać zamiast nosy zadzierać tak po stronie pań, jak i panów.
Kiedy wracałyśmy po północy do domu, całą drogę czułam jeszcze w sobie wdzięczność i ten blask, jaki wytwarza ogień wydobyty z parkietu pod pełnymi pasji butami wolnego w ekspresji tancerza. I niech on trwa, niech się zdarza wszystkim, ten absolutnie wyjątkowy stan jedności serca, ciała i umysłu. Nie koniecznie w tangu, ale w ogóle w życiu.