Koza na leniwym wypasie

Lenię się. Koza popatruje na mnie przyjaźnie. Pracusie powinny czasem odpoczywać, więc kiedy zdarza się okazja do „nicnierobienia”, zakasuję rękawy i korzystam. Mam takie ogólne doświadczenia, że kiedy nie prę do realizacji spraw, dzieją się same. Jak tegoroczna wigilia. Podzieliłam potrawy między 6 osób i każdy, nieprzepracowany, zrobił co trzeba. Kilka dni przed wigilią poczułam stary strach, czy się wyrobię, czy zdążę z prezentami, z choinką, pracą. A tu loockdown się zbliża, a jeszcze samochód do naprawy, urząd czeka na mnie osobiście i Princeton tak chętnie nagle robi eksperymenty do moich symulacji, co skutkuje większą ilością analiz w pracy… Można się przestraszyć, szczególnie, jak ci zależy na tym, żeby święta były sympatycznym wypoczynkiem w radosnej atmosferze. Można wejść w stare buty i obarczyć siebie dodatkowym ciężarem, poczuciem winy, że wszystko spiętrza się i, jak nie dopilnujesz, to przygniecie. A wtedy na wigili siedzą zombi, wymęczeni, nieprzytomni, objadający się na pociechę tym, co z takim trudem przygotowali. Wszak nie powinno się marnować wysiłku i jedzenia. Święta, więc cieszyć się trzeba. Zaskorupiały schemat.

Tak się jednak zdarza, że mi stare strachy przychodzą tylko po to, żebym zobaczyła, że już nie mają nade mną władzy, że jestem już gdzie indziej. I dobrze, bo po co się nimi trapić, kiedy można inaczej, lżej i spokojniej. Dlatego zamiast wyznaczać sobie kolejne zadania, role, w tym roku odpoczywam. Nie przejadam się, nie przepracowuję, nie zabiegam o nic w zasadzie, a wszystko jest. Dzieci uśmiechnięte wybiegły szukać Mikołaja, w jakiego już nikt z nich nie wierzy, ale chcą żeby rodzinna tradycja przetrwała.

A dziś się słodko obijam z sofy do lodówki. Koza czeka aż się polenię i coś razem wymyślimy. Może pojedziemy kogoś odwiedzić, albo pojeździmy na rolkach. Jakieś sportowe sekcje tanga czekają w odwodzie.

Ostatnio jednak Koza woli spędzać czas samotnie. Wskakuje wtedy na takie szczyty, na jakich jeszcze nie była. I myślę potem, czy to się w ogóle da opisać? Raczej się na razie nie da. Jeszcze nie. Kiedyś pewnie wyeksploruję wszystko tak głęboko, żeby mieć pewność, że to co piszę, to prawda i będę mogła ją bez wahania napisać, puścić w eter. Na razie nasłuchałam się różnych ludzi, naczytałam i mielę. Koza też miele i dyskutujemy sobie co to wszystko oznacza. Tak wewnętrznie.

Może tylko jedna rzecz na zachętę. Przyszła Era Wodnika, zmiana. Zmiana przewodnika ludzkości, ale i każdego z osobna. Trzeba zacząć patrzeć w siebie i w sobie szukać tego kierunku, nie iść za nikim. To ważne, żeby nie utknąć w nie swojej uliczce, nie swojej bajce. Odrzucenie schematów, wzorców, tego co wszyscy przyjęli za wykładnię prawdy, nawet języka, który dla każdego tworzy inne pojęcia.

Koza mówi, żeby się wstrzymać z tłumaczeniem. Ona jeszcze nie jest pewna i ja też nie jestem, ale bardzo polecam „odpępowić się” od ludzi z autorytetem, którzy w bardzo zdecydowany sposób wymuszają respektowanie ich prawd. Uczyć się, brać narzędzia, poszerzać spojrzenie na świat, ale wyłącznie po to, żeby uczyć się siebie, nie żeby wchodzić w czyjeś koleiny. Każdy ma swój unikalny świat, do którego zrozumienia dąży.

W tym tonie patrzę też na Boże Narodzenie. Ci, którzy chcą je celebrować, niech je celebrują, kto nie – ten nie. Może w przyszłe święta pojadę nad morze, żeby pogapić się na fale, a spotkanie przy stole z rodziną zrobię w innym terminie? Czemu nie? Moja wolna od schematów dusza woli wybierać sama, kiedy i co świętować, kiedy i z kim się bratać. A wielu, z jakimi się po drodze bratałam, odejdzie. Przyjdą za to inni. Warto popatrzeć w siebie i szczerze się przyznać, czy ci co z nami idą w tej chwili, to są właśnie ci, jakich obecność nam służy? W tej głębi ciemności zimowego przesilenia, kiedy wiele sił pokazuje swoje wpływy, które przedchrześcijańskie tradycje doskonale rozpoznawały, a kościoły sobie przywłaszczyły, dla własnego interesu, choć pewnie byli i tacy co sądzili i sądzą, że w dobrej wierze, zatrzymać się na chwilę i przy okazji obiec uważnym spojrzeniem swoje otoczenie. I przed kolejnym rokiem wejść z większym rozpoznaniem, gdzie się jest i po co.

A może góry? Koza lubi się wspinać, pewnie byłaby szczęśliwa zmagając się z ciałem podczas wspinaczki. A nocą leżąc pod gwiazdami nadal będziemy ze sobą rozmawiały o tym, co dla nas jest ważne, choć dla innych może być całkiem nieistotne, dla nas unikalne, dla innych nierozpoznawalne, albo błahe. Tak to już jest, że dla jednych wigilia jest całym światem, a dla innych nie. Każde moje spotkanie z rodziną, ze znajomymi, mogę odbierać jako celebrację i święto. Nie potrzebuję do tego zewnętrznego przyzwolenia, pretekstu, tradycji. Wolę autentyczne zaangażowanie we wspólne przebywanie niż wytresowane konsumpcyjnie zdarzenia. I choć „Last Chistmas” kocham niezmiennie, jak gumy balonówki z dzieciństwa, bo mam miłe skojarzenia z ich istnieniem, to może czas na jakieś nowe wydarzenie, nowe spojrzenie na przyszłość. A może tylko pogłębienie zrozumienia o co w tym święcie chodzi? O zwycięstwo nad ciemnością, o nadzieję, o coś niesamowitego co przyjdzie z czasem, gdy dojrzeje?

Koza się nie zgadza. Mówi, że zacząć można w każdym momencie, nie ma lepszych i gorszych. Zgadzam się z nią. Dlatego święta wolę obchodzić świętując siebie. Odpoczywając, dając sobie to w tej chwili jest dla mnie najlepsze. Kontakt z dziećmi, gdy jedząc sushi, pijąc barszcz w odświętnej sukience, machając nogą na nodze, bez pośpiechu, myślę o świecie jak najlepiej. I dobrze mi jest na duszy, a Koza pod stołem miele.

Dlaczego Koza chce na Księżyc?

Ludzie ulegają zbiorowej iluzji, że innym żyje się lepiej, „kolorowiej”. Surfując po internecie widzą same uśmiechnięte, pięknie ujęte, w pełnym słońcu szczęścia postacie, które lepiej, bądź mniej, znają i programują się na własne niespełnienie. Programują mocno i skutecznie. Widzą te obrazy czyjegoś szczęścia, a umysł im dopowiada, jak wspaniale tym innym, uśmiechniętym się żyje, a im, raczej nie, bo dziś tylko rano było im ok, a potem sto spraw na godzinę i nie ma kiedy poczuć się szczęśliwym, a nawet poczuć, że się żyje.
Pojawia się jednak taki moment w naszym życiu, że przestajemy widzieć tę iluzję i zaczynamy widzieć prawdę. Mam znajomą, która zasypuje internet swoimi postami niemal co godzinę, ma tyle do powiedzenia światu, że zastanawiam się czy robi coś jeszcze w życiu. Generalnie internet wieje dla mnie nudą. Nic nie poradzę, kolejne psy, bombki świąteczne, polityka, wirus i wymądrzanie nuuudzi mnie.
A jak jest u mnie? Tak w normalnym życiu, bez pozowania na wallu? Jest przeciętnie. Budzę się, wstaję z ociąganiem, albo szybko, szczególnie, jak coś miłego czeka mnie przed południem, robię herbatę, kawę i siadam w fotelu, i myślę. Takie natręctwo. Nuuuda. Pewnie, ale moja nuda i nikt mi jej nie odbierze. Lubię nudzić się na swój sposób. I tę nudę wolę, surfowanie po fascynujących miejscach mojego umysłu niż po czyichś wspomnieniach. Koza moja wewnętrzna, ta od Koziorożca, się wtedy cieszy. Patrzę sobie na stały krajobraz za oknem i nic. Pozornie nic się nie dzieje, jestem sobie w sobie połączona. I kiedy tak połączę się ze sobą, to potem nic mnie nie zwiedzie, żadna fascynująca teoria na temat spisku światowego, albo energia bicia piany na Rydzyka, kiedy przy urnach i tak zanikają mózgi tym zatroskanym. Widzę, jak ludzką naturę łatwo zmanipulować, pokazać odpowiedni obraz, jeszcze dźwiękiem podrasowany i wszyscy się oburzają na agresję, albo skowyczą nad cierpieniem zwierząt, a potem i tak wcinają mięsko, albo boleją, że miała za krótką spódnicę. Schizofrenia dotyka nas tak powszechnie, że nikt jej już prawie nie widzi.
Zaczarowani obrazami nie słuchamy siebie tylko innych, idziemy za czyimiś zaklęciami w imię jakichś idei, bo niby (uwaga bardzo mocne zaklęcie – znaczy skonfrontuj się z tą iluzją) „w coś trzeba wierzyć”. I tu cały pic, tu jest ta iluzja. Nie trzeba w nic wierzyć, trzeba wiedzieć. Wiedzieć kim się jest i czego się chce. A o tym przekonujemy się w doświadczeniu swoim własnym. Nikt nas nie nauczy nas samych, może nam tylko pokazać siebie i w nim się możemy odbić, jak w lustrze. Przejmowanie czyichś prawd jest automanipulacją z potrzeby komfortu, niewyróżniania się, przynależności do stada. Tak działają religie instytucjonalne i wszystkie systemy społeczne budujące, jak mury przed wolnością, swoje prawa. I poczucie większej wartości tym, co wchodzą w system. Spytajcie dowolnego wyznawcę.
Jestem, i zawsze się tak czułam, poza wszelkim systemem. Podważam i podważam. Idę wspak, bo mam kompas w sobie. Ten kompas, co jakiś czas ustawiam w samotności, w fotelu z kubkiem kawy, bez słowa. I jak wstaję, to widzę, że znajoma ma niedobór uwagi w życiu i ten zalew postów jej pomaga. Inna czuje się mądrzejsza, kiedy kogoś pouczy w jakiejś kwestii, tak ma. Jeszcze inny znajomy chwali się czym może, bo myśli, że tak wszyscy teraz robią i nie istniejesz, jak cię nie widać na jakiejś platformie. Lepimy sobie braki.
Czemu więc piszę i publikuję? Z egoistycznych pobudek, że jak ktoś przeczyta przestanie lecieć za stadem i pojawi się takich indywiduów, jak ja, więcej. Będzie mi wtedy łatwiej, spokojniej żyć w bardziej zróżnicowanym, tolerancyjnym świecie. Tacy ludzie nie będą potrzebowali kodeksów, bo mają swój własny kompas i żyją na bazie swoich dobrze przeanalizowanych doświadczeń. W stadzie owiec nie jest łatwo przetrwać takiej, jak ja Kozie. Lecą, nie patrzą, gdzie lepsza kawa, tylko czytają „bio”, „eko” albo „eco” i się sugerują. Albo zmuszają do robienia tego, co Kozie niemiłe, siedzenia w domu, bo Koza lubi pohasać w górach, albo nad morzem, jak się w Syrenę zamienia, szczególnie nocą … Moja wewnętrzna Koza już dawno poleciałaby w kosmos, gdyby mogła, tam pusto i samotności pod dostatkiem. Tylko gwiazdy, galaktyki, nieskończoność … A prawa, tylko fizyczne, niezależne od dowolnych organów.