Koza na drzewie

Wychodzę na spacery w dobrze znanym mi kierunku. Jedną drogą prowadzącą do zwalonego drzewa. To około sześć kilometrów w obie strony. Zdobywam drzewo i wracam. Co jakiś czas, bez harmonogramu i bez napinki, żeby koniecznie odbyć ten spacer. Tydzień temu była piękna, rozmoczona temperaturą i słońcem pogoda. Polną, szeroką drogą doszłam do drzewa omijając kałuże. Nie umiałam ich tak cudnie wykorzystać, jak jeżdżące po tej drodze rozpędzone samochody wzbijające pióropusze brunatnej wody. Doszłam do pnia, pogłaskałam go witając się i weszłam. Pień główny jest na wysokości dwóch metrów. Stanęłam na nim oglądając nizinną mazowiecką okolicę w pełnym, południowym słońcu. Wspięłam się wyżej zostawiając kurtkę na złamanej gałęzi i usiadłam na wilgotnym pniu. Niebo było magiczne. Nie zrobiłam zdjęć, ale ponieważ życzenia płynące prosto z serca się spełniają, tego dnia na fb przyjaciółka zamieściła piękne obrazy nieba wykonane swoim aparatem. To czego pragniesz się spełnia, choć często inną drogą niż planujesz.

Długo siedziałam na drzewie i cieszyłam się słońcem. Niewiele osób przechodziło pobliską drogą, nie miało to dla mnie żadnego znaczenia. Zrobiłam kilka pozycji jogowych na pniu, takich, jakie da się wykonać w górskich butach z grubą podeszwą, a potem włączyłam muzykę głośniej w słuchawkach i odtańczyłam na wysokości taniec ze stopami w pełnym kontakcie z podłożem i uwolnionym muzyką ciałem.

Koza, taka jak ja, jest bardzo ziemska, stąd moja silna potrzeba kontaktu z podłożem, ze zrozumieniem i czuciem, gdzie i dlaczego jestem. Nie czuję się komfortowo kiedy coś lub ktoś mnie zaskakuje, wybiegam w przód, żeby przewidzieć sytuacje i zagwarantować bliskim mi ludziom jak największy komfort. W moim horoskopie jednak tkwi Wodnik oprócz Koziorożca. To silny wpływ powietrza, dlatego nie zaspokaja mnie sama ziemia, muszę się od niej czasem oderwać żeby czuć ruch, dynamikę, zmienność. Czyli życie wewnątrz siebie. Znalazłam idealny stan do pogodzenia tych dwóch żywiołów we mnie. Wchodzę na drzewo, które jest mocno osadzone w ziemi i chwytam powietrze.

Był taki czas, kiedy czułam się zmuszona do życie wbrew sobie tylko przy ziemi. Nie pozwalałam sobie na takie ekscesy jak brykanie po drzewach. Byłam poważna, ustatkowana, ułożona, przewidywalna i zmęczona swoją egzystencją. Teraz brykam i myślę, że moim dzieciom moja powaga wcale nie służyła tak, jak sądziłam. Wolą taką mnie, jaka teraz zaskakuje ich wspinaniem się na drzewa, brykaniem i nie przejmowaniem się zupełnie dowolną opinią innych ludzi.

Kiedy przypominam sobie swoje dzieciństwo, wchodziłam z pasją na drzewa od momentu, kiedy tylko mogłam sięgnąć jakich gałęzi, co by mnie uniosły. Wspinałam się tak daleko, wysoko, na ile się dało i siedząc na wątłej gałęzi, huśtana wiatrem czułam niezwykłą wolność. Nie miałam odpowiedzi na pytania, dlaczego i po co wchodzę, akceptując, że są na tym świecie rzeczy, jakich natury zupełnie nie rozumiemy a jednak żyjemy w nich w pełni zadowoleni. Wchodziłam na drzewa nie przejmując się sensem tego co robię i delektowałam się do syta.

Jakiś czas temu weszłam na wysokość 8miu metrów na sosnę u znajomych w ogrodzie. Prościzna, gałęzie równomiernie rozłożone wzdłuż pnia, żaden dwumian Newtona, albo akrobacja cyrkowo-wspinaczkowa. Schodek za schodkiem, coraz wyżej. Kiedy siadam na wysokości, a gałęzie są cienkie i z delikatnym trzaskiem przyjmują moją wagę, rozkładam się wygodnie i pozwalam drzewu mnie nieść, jakbym stawała się gigantycznym liściem, albo szyszką. Adaptuję się. Czuję wtedy zapachy drzewa, żywicy, igieł, albo kory i wtapiam się, a jednocześnie wiem, że jestem odrębną istotą, całkiem odmiennym gatunkiem, który niesiony z wyrozumiałością wielowiekowego drzewa korzysta z gościny na wysokościach.

Może byłam Elfem w poprzednim wcieleniu? Wcale bym się nie zdziwiła. Dziś, w wilgotnym, zimnym powietrzu doszłam do drzewa i je pogładziłam po pniu, jak zazwyczaj. Nauczyłam się rozmawiać z moim drzewem. Mówić do niego i czasem mam wrażenie, że mi odpowiada, że jeszcze śpi, że odpoczywa, że ktoś przyszedł i uciął mu gałęzie, że ono zgadza się na każdą interwencję ze strony sił, na jakie nie ma wpływu, że kiedyś się zwaliło, ale przystosowało się, że wzniosło koronę w niebo po zwaleniu i trwa, że bierze rzeczywistość, pogodę, ludzi zostawiających pod nim butelki, mnie wchodzącą na pień i wszystko inne, co w życiu takiego drzewa się zdarza, bez sprzeciwu, bez walki, bez odwetu, z poszanowaniem własnych ograniczeń i prawa innych istot do wyrażania siebie. „Oby nikt nie pragnął go zniszczyć”- pomyślałam, bo na to też nie mogłoby nic odpowiedzieć. Wszak nikt go być może nie słucha, oprócz mnie.

Kiedyś weszłam na to drzewo z córką. Pokazała mi, że można zejść z niego inną drogą. Od tego są dzieci, żeby pokazywać coś nowego, coś czego sami nie umiemy zobaczyć. Martwiła się, że spadnę, ale ja na tym drzewie czuję się jak u siebie. Leży nad strumieniem, korzeń tkwi w ziemi, gałęzie muskają powietrze sięgając nieba. A ognista gwiazda oświetla je w słonecznie dni. Wszystkie żywioły w jednym. Nawet eter, którym płynie energia życiowa od dostojnego w swojej wielkości przyjaciela moich spacerów, bo kiedy posiedzę na nim, czuję się oczyszczona, spokojna, swojska.

Mijałam to drzewo wiele razy i nie zwracałam na nie uwagi, aż przyszedł dzień, że stało mi się bliższe niż piękne widoki zagraniczne, egzotyczne i piękne wytwory architektury, myśli ludzkiej. Zobaczyłam piękno jego prostoty, symboliki powstawania z popiołów i siły przetrwania. Odwiedzam je, kiedy chcę, kiedy mam siłę, albo właśnie mi jej brak. I kiedy wchodzę, Koza czeka spokojnie pod drzewem na mój powrót z krainy, jaka nie mieści się pod tą szerokością ani długością geograficzną. Z miejsca w innym punkcie przestrzenni, innym czasie. Skubie sobie trawę nad kanałkiem albo tarza się w rzadkich, wysokich i piaszczystych starych wydmach Wisły, która pewnikiem tutaj była, zostawiając białe piaski na łąkach.

Wiem, że na tę chwilę odwiedzanie drzewa mi służy, ale nie zamierzam bronić go przed czasem, przykuwać się, by go nie wycięli, stawiać mu pnia w pionie, żeby rosło „jak powinno”. Jest takie, jakie jest i na ten moment zupełnie na miejscu w moim życiu. Doceniam szorstkość jego kory, ale nie wiem, czy za miesiąc będę chciała je odwiedzić. Nie mam do niego sentymentu, a wdzięczność, że w tej chwili istnieje i mogę do niego dojść w sensownym czasie i poprzebywać w jego przestrzeni, w towarzystwie jego gałęzi.

– Jak odejdzie, w ten czy inny sposób, zrobi się miejsce na coś nowego – mówi Koza kiedy Ją pytam – bo wszystko odchodzi, żeby zrobić miejsce na nowe, z czym możemy się mierzyć. Na tym polega życie, żeby je brać z pochyłości pnia w pełnym słońcu z uwagą na kroki przy wchodzeniu i zeskakiwaniu, bez oczekiwań, że nazajutrz wszystko będzie takie samo. Nie będzie, po to, żeby można było sięgać dalej w tej przestrzeni, spotykając coś nowego, co za rogiem, gotowe czeka już na spotkanie.

Dlatego cieszę się tym drzewem teraz, ale nie rozsiadam się na nim z myślą „po wsze czasy”. Kiedyś coś innego znajdę, albo to coś mnie znajdzie, a moja ciekawskość już się cieszy na to odkrywanie.