Zawsze miałam ostrożny stosunek do marzeń. Może dlatego, że mam tak wybujałą wyobraźnię, że moje marzenia swobodnie fruwały w przestrzeni kosmicznej bez rakiet i skafandrów, zamiast realizować przyziemne cele takie na ten przykład, jak porsche w garażu i chyba się trochę pogodziłam, że moje zostaną w tej nierealnej, niespełnialnej sferze. Nie mniej jednak, konsekwentnie podziwiałam kiedy spełniały się innym, i nadal podziwiam. A im bardziej podziwiam, tym bardziej zauważam, że moje marzenia, jak grupka przedszkolaków za ogrodzeniem, wciskają nosy w oczka siatki i wielkimi łagodnymi spojrzeniami proszą o wypuszczenie.
W sobotę pojechaliśmy pod Kraków, na stok wspaniałego wzgórza zobaczyć, jak łączą się w nieskrępowanym tańcu „Las i niebo” , marzenie Małgosi, którą pięć lat temu poznałam w niecodzienny sposób. Tego dnia, też w sobotę, wyjechałyśmy obie około godziny 10 rano z Warszawy, ja jadąc do Sopatowca, Ona do rodziny, do Krakowa. I w tymże Krakowie, wlokąc się w gigantycznym korku, po tym, jak typowo dla mnie i przekornie zerwałam się ze smyczy nawigacji w telefonie, wjechałam w tył Jej samochodu. Na szczęście niezbyt mocno i niezbyt dotkliwie, ale wzbudzając wspomnienie o tragicznym wypadku z przeszłości, w którym poprzedni samochód Małgosi został całkowicie zniszczony.
Po moim lekkim puk, (Małgosia twierdzi, że na mnie nakrzyczała, ja nic takiego nie pamiętam, oprócz Jej strachu i mojego smutku, że tak Ją przestraszyłam) zjechałyśmy na parking, zdaje się pod Muzeum Narodowym, i spisałyśmy wszystkie potrzebne dokumenty, wymieniłyśmy się telefonami i od tamtej pory jesteśmy w kontakcie. Małgosia pamięta moje bransoletki i to, że dane zapisałam na jedynej kartce, jaką miałam ze sobą, na której odwrocie były rozpisane czakry.
Los nas zetknął, można powiedzieć, że zetknął dosłownie, żebyśmy czegoś się o sobie dowiedziały. Teraz po pięciu latach spotkałyśmy się na „Targach rzeczy ładnych” w Warszawie, gdzie Małgosia prezentuje produkty swojej własnej firmy „Las i niebo”, zaprojektowane przez siebie materiały, pościele, obrusy, ubrania, obrazy, tatuaże, ozdobne papiery z pięknymi zjawiskami polskiej przyrody, jak kwiaty polne, osty, ptaki, w kolorach tak dla nas naturalnych, harmonizujących z tym, co mamy w większej lub mniejszej gamie za oknem. Własna firma, własne projekty, własne wykonanie, pokazanie światu tego, co się kocha, co może nie jest tak łatwo dostrzegalne, aż ktoś obdarzony wnikliwym spojrzeniem, kto widzi wyraźnie, stworzy, przybliży do nas ten obraz i nagle, mamy szansę zobaczyć, jak piękne motyle żyją w naszych lasach, podlatują do miejskich kwiatów, czy wygrzewają się na kamieniach w górskich strumieniach. Do tego, żeby nam te cuda przybliżyć potrzeba oka i talentu artysty. Potrzeba zrealizować marzenie, że praca będzie kreatywnym tworzeniem tego, co w duszy gra od zawsze i odważnego wejścia w niepewne, czy da się w naszych czasach żyć z pasji do rysowania, tworzenia pięknych przedmiotów do naszych wnętrz, zaszczepiania w nich tego piękna, tej harmonii, jakiej z przyzwyczajenia nie widzimy za oknem gonieni codziennymi potrzebami.
Mam taką sprawdzoną teorię, że nie da się zrealizować marzeń, jeśli one nie pobudzają naszego serca. Jeśli marzenie urodziło się w głowie, jest tyleż praktyczne, co osiągalne, ale to raczej potrzeba, niż marzenie. Jest stare, w tym sensie, że bazuje na tym, co już znamy, i często wiemy jak do tego dojść. Jeśli jednak coś mówi z głębi naszego serca, wykracza poza rozum, a często jest z tym rozumem w niezgodzie, w chwili jaka nas otacza, to właśnie takie marzenie, jest prawdziwym marzeniem. Coś co nas samych przekracza na ten moment i uwalnia szersze spojrzenie.
Tak firma Małgosi jak i Jej dom, są ucieleśnieniem spełnionych marzeń. Pięć lat temu mieszkała w Warszawie i tęskniła za powrotem w rodzinne strony. Prosty dom na wzgórzu, zbudowany z przyjaznego drewna, z widokiem na śliwy, orzechy i pełną po horyzont panoramę Beskidów, dom z duszą, intencją zapewnienia schronienia swoim mieszkańcom i stworzenia dla nich idealnych warunków twórczych. Przeprowadzka do swojego miejsca. Marzenie wielu ludzi na tej planecie. Małgosia widok z tego wzgórza miała na lodówce w Warszawie na długo przed błyskawicznym, gdy już doszło do realizacji, postawieniem swojego domu. Patrzyła na to marzenie oczami duszy, żeby znaleźć w sobie odwagę do zmiany. Bo też byłoby warto je zrealizować tylko dla tego widoku. Za dużymi oknami Jej salonu las i niebo łączą się jak dwa żywioły ziemi i powietrza. Ziemia wydaje rosę w postaci mgły, albo niebo w postaci deszczu i tak żywioł wody łączy te dwa żywioły. A nad tym wszystkim pyszni się świetliście ognista gwiazda dzienna zwana Słońcem. I jak to zwykle bywa, tam gdzie w harmonii wszystkie żywioły współistnieją eterycznie zadziewa się magia.
Całą sobotę miało padać, ale jak tylko dojechaliśmy do gościnnego domu Małgosi, niebo zaczęło się wypogadzać. Poszliśmy potem na spacer do lasu obchodząc najbliższą okolicę i stary rynek tamtejszej miejscowości. Pomyślałam potem siedząc przy stole i pijąc melisę, że taki obraz za oknem, co dzień, co chwilę inny, przebija wszystkie kasowe produkcje filmowe, jakie można obejrzeć w kinie i telewizji. Obecność tego obrazu na co dzień jest inspiracją samą w sobie. Nie da się przy takiej obecności klapnąć i przestać tworzyć, nawet jak się czasem ma gorszy dzień i muchy w nosie. Ten obraz cię przetoczy przez najtrudniejsze znoje, wyciągnie do lasu, na zbocze, zasili. Ten kontakt z przyrodą w tak nieinwazyjny, harmonijny sposób, rozwija wrażliwość, sprzyja wydobywaniu z człowieka jego najwspanialszych dzieł, idei, magii. Jakbyśmy się podłączali na nowo do ogromnego bogactwa otaczającego nas środowiska, i kiedy jest ono zgodne z nami, stajemy się narzędziem wyrazu czegoś większego, zespołu, świata. Małgosia projektuje pokazując nam otaczającą nas naturę w sposób subtelny, piękny, stając się jej rzecznikiem w ludzkim świecie, gdzie nasze oczy stały się zbyt ślepe, zarzucone egzotycznymi, kłującymi wzorami, jak nadmiarem przypraw w potrawach.
Marzenie moim zdaniem, ma taką funkcję, paradoksalnie bardzo porządkującą, przenieść nas do miejsca, gdzie się spełniamy. I marzenia, które do tego dążą są na wagę złota. Warto je ponosić jak w skarbczyku na piersi, aż dorosną i rozwiną skrzydła. Nie ma to moim zdaniem nic wspólnego z łapaniem okazji. Marzenie to silny pociąg do tego, co jest indywidualnie dla nas przeznaczone w tym zróżnicowanym świecie. Daje nam pokarm, motywację i uczy, czasem cierpliwości, czasem wiary w siebie, czasem poświęcenia.
Do marzeń konieczna jest odwaga, bo marzenie spełnia się poza znanym nam do tej pory szlakiem. Wymaga zmiany kierunku, otoczenia, przyzwyczajeń, porzucenia naszych starych miejsc, pożegnania, podziękowania im za to, że z nami były. Pożegnania starego ja, choć my tak lubimy zatrzymywać, zostawać w dobrze znanych miejscach, nawet jeśli stoi nam ono ością w gardle. Często dla niepoznaki i uciekania od marzeń stajemy się malkontentami, że nic tak naprawdę nie jest warte naszej energii i uwagi, albo skutecznie tłumaczymy sobie, że jest jak jest i lepiej nie będzie, a jeszcze, nie daj boże, mogłoby być gorzej. Umysł stworzy dla nas dowolne argumenty, żebyśmy się czuli dobrze zaniechując marzeń. I oczywiście nie ma sensu ich realizować na siłę, bo tylko sobie zaszkodzimy prąc pod wiatr. W odpowiednim momencie, naprawdę minimalnym wysiłkiem, ale z głęboką wiarą człowieka w swoje poczynania, dojrzałe marzenie może sprawiać wrażenie, że samo się zrealizowało, tak bardzo wszystko zaczyna mu sprzyjać. A dzikie ostępy nowego, w jakie wkraczamy spełniając je, okazują się łagodną przestrzenią w sam raz na tworzenie tego, co w tym marzeniu stoi poza naszą starą świadomością. Ktoś może myśleć, że uciekł z korporacji dla spokoju, a z czasem leczy ludzi zdrową dietą z własnego ogródka w pensjonacie na końcu wsi w Bieszczadach. Marzenie, iskra zapalna zmian, nie tylko dla tego, co marzy, ale dla tych wszystkich istnień jakie zetkną się z marzącym, marzeniem, realizacją i ciągiem dalszym. Niekończącą się przemianą, dochodzeniem do lepszego, bardziej zgodnego z nami świata.
Wyjechaliśmy o zachodzie słońca z powrotem do Krakowa pełni uroku i trochę zadumani. O Małgosi, Jej rodzinie, firmie i spełnionym marzeniu będzie program w telewizji. Mówiła o tym, jak musiała rozważyć i częściowo zrezygnować z chronienia swojej prywatności, żeby promować swoją twórczość. Są i tacy, co mimo niekwestionowanego talentu, nie mają parcia na szkło. Oni przedstawiają się swoimi dziełami, ich twórczość buduje ich wizerunek, a nie wizerunek sprzedaje twórczość, jak się powszechnie dzieje w naszych czasach.
Mogłabym długo pisać o marzeniach, swoich, czy tych jakie widzę w zamierzeniach czy realizacji. Marzenia wyrażają nas, to jacy jesteśmy. Im głębsze marzenie, tym dalsze zatacza kręgi wpływ jego spełnienia. Niektóre marzenia mają ograniczony zasięg, ale również takie, z czasem mogą nas zaskoczyć i otworzyć nowe perspektywy. Po prostu trzeba się przyznać do tego, że jako ludzie mało widzimy, że jest ponad nami jakiś plan, dla nas, dla innych i gdybyśmy się tylko posługiwali rozsądną logiką, czyli umysłem analitycznym, zakleszczylibyśmy się w starym, utknęlibyśmy. Takim przykładem wyjścia z logiki była moja decyzja o nauce tanga. Dlaczego nie joga? Dlaczego nie wspinanie na ściankach? Czemu nie modelarstwo? Nie wiem. Nie potrafię wytłumaczyć co mnie opętało, było to nielogiczne, nie do przeniknięcia, na tamten moment, marzenie, żeby tańczyć tango. Nie miało ono nic wspólnego z moim życiem osobistym ani zawodowym, a jednak, wiem to z perspektywy ostatnich pięciu lat, czyli całego tego czasu, jaki znamy się z Małgosią, zmieniło całkowicie każdy aspekt mojego świata, odkopując we mnie, rok za rokiem, przeszkoda za przeszkodą prawdziwą mnie. Bo do tego te marzenia służą, do wchodzenia w rdzeń nas samych, tam gdzie jesteśmy osobliwościami na skalę ludzką, skąd możemy dzielić się swoją wyjątkowością, tym jak ten świat widzimy. Wnieść nowe spojrzenie w to, co widzą inni, taki dar z głębi naszej autentycznej duszy.
I powiem Wam praktycznie co odkryłam w materii realizacji marzeń. Realizacja marzeń o tyle jest prosta, że nie trzeba przeć do nich, a raczej otworzyć się na to, że przyjdą w porę same. Zamiast fiksować na nich swą uwagę, uważnie się przyglądać temu co nas otacza, co nam życie daje jako narzędzie, jako wskazówkę, przestrogę czasem, kiedy dostajemy po łapkach zbaczając z drogi marzenia. I cieszyć się każdą chwilą tej drogi nawet jak trochę czasem zaboli, nie zostawiając radości tylko na ostateczny finał. Bo finału nie ma wcale, są tylko nowe początki po starych, nowe marzenia bądź ich implikacje. Nie można też zbyt dużo od marzeń wymagać. One są jak te przedszkolaki radośnie wypuszczone na polu naszej wyobraźni; niosą radość, poczucie spełnienia w każdej chwili. Jeśli się je przeładuje odpowiedzialnością za nasz stan poczucia szczęścia, zgasną jak uczniowie w zbyt surowej pruskiej szkole. Można je nazwać, zrobić im zdjęcie na lodówkę, albo napisać o nich robiąc im mentalną przestrzeń. I puścić wolno, pasąc od czasu do czasu uwagą, aż podrosną, dojrzeją i nas poniosą tam, gdzie czeka już na nas przy zastawionym stole coś zupełnie nowego, a co serce, od pierwszych chwil, albo od zawsze, rozpoznawało jako miejsce wyjątkowo dla nas, jako swoje.