„W drodze do domu”
Lecę nad Europą. Mam jakieś 3 i pół godziny dla siebie. To szmat czasu. Uwielbiam być w powietrzu, lecieć. Choć jestem zodiakalną ziemią, Koziorożcem, wolę odrywać się od ziemi niż po niej stąpać. Kiedy zbyt długo chodzę z przyziemnymi sprawami w głowie, czuję się uziemiona, a czasem przytłoczona do ziemi. Więc kocham latać, w snach, w rzeczywistości, nieważkość byłaby ideałem, ale wiem, że muszę być ugruntowana, bo mam dzieci. Dzieci to korzenie, trzymające mnie blisko ziemi. Gdyby nie one, już bym odleciała. W duszy i w rzeczywistości. Dlatego mam aż czworo dzieci. Nie wystarczy jeden nit, dwa, ani trzy stemple. Mam cztery, żeby żyć na ziemi i nie stracić z nią kontaktu, przez swoje usposobienie, marzycielskie i gotowe do tworzenia wirtualnych światów. Mam dzieci, jak liny okrętowe trzymające mój wielki statek przy nabrzeżu. One czuwają nade mną jak słońce nad ziemią. Ja jestem ziemią tęskniącą do księżyca. One mi świecą, dzięki ich światłu z ziemi widzę księżyc i mogę się nim zachwycać. Każdą trudność, każdą szansę jaką z nimi spotykam, dzielę na cztery. Każde ma inny temperament, talent i urodę. Kocham moje dzieci, jak ziemia wodę, ogień i powietrze. Są wszystkim czego mogłam pragnąć, kiedy je rodziłam. W moich dzieciach, moja siła, a ich siła we mnie. Teraz do nich wracam.
Czasem nie mogę zatrzymać myśli. Myślą się same. Nie są to bynajmniej jakieś marudzenia, wspomnienia i puste błądzenie. Myślę połączeniem i uczę się odpuszczać te myśli, bo gdybym wszystkie chciała zapisać zamęczyłabym się i zamknęła na świat zewnętrzny. Gdyby ktoś wymyślił taką elektrodę do sczytywania myśli prosto z mózgu na dysk, i do sieci … Byłoby szybko i sprawnie, i wiele mogłabym się nauczyć również o sobie, jak mi tam wewnątrz leci, co i jak mi się układa w głowie, w sercu. Widzę, że bywa różnie. Czasem to co już ułożone, przebudowuję na nowo, nie dlatego, że się mylę, ale dopełniam obraz i coś, co było krzakiem przy domu, staje się drzewem nad strumieniem, albo drzwi do ogrodu, stają się schodami do nieba. Niebo zaś z błękitu zmienia się w róż i czerwień, a czasem jest tak ciemne, że zapadam się w nie i mnie nie ma.
Bywa, że staram się pochwycić te myśli w locie i możecie mi wierzyć, że najpiękniejsze nie dały się złapać. Próbowałam je przelać, ale były tak ulotne i piękne, że widać wciąż brakuje mi talentu i skupienia, by je włożyć w formę słów. A może tego właśnie zrobić się nie da. Dlatego, gdy przychodzą, cieszę się ich istnieniem i nawet, jeśli przybierają formę słów w mojej głowie, nie panikuję i nie biegnę potykając się do komputera, tylko myślę je i przeżywam ich piękno, piękno ich istnienia.
Lizbona z rana cała była zanurzona w głębokiej mgle, ponownie, ale się nie obawiałam, że utknę na lotnisku. Ani przez chwile o tym nie pomyślałam. Dopiero, gdy lądowałam w Warszawie uświadomiłam sobie, że ta pogoda mogła stanowić problem i zatrzymać samoloty, bo do ostatniej chwili nie było wiadomo, z którego wyjścia wejdziemy do maszyny. Warto się nie martwić na zapas i nie tworzyć w głowie trudnych kontynuacji sytuacji w jakich jesteśmy. Jeśli i tak nie mamy na nie wpływu to po cóż się wysilać i psuć sobie klimat. A jeśli mamy wpływ, to tym bardziej warto zadbać i myśleć o dobrym zakończeniu.