O miłości do Białołęki

 

Mieszkam na Białołęce, gdzie jak mówi miejska legenda, wrony zawracają w kierunku Śródmieścia. Mnie i moich sąsiadów nazywają Słoikami, szczególnie ci Warszawiacy, których rodzice lub dziadkowie w gumiaczkach przyjechali po wojnie budować „Stolycę”. Ja się tym mianem trochę szczycę, bo w ludziach z Białołęki widzę pionierów naszych czasów. Przyjechali tu rzucając wszystko za lepszym życiem. Zajęli nieużytki najbliżej raju jak się dało i całą energię włożyli w to, żeby tu zostać nawet kiedy infrastruktura rzuca im pod nogi kłody w postaci braku komunikacji, szkół, ośrodków zdrowia. To się przez ostatnie lata bardzo zmieniło. W końcu na szkole szkoła, na centrum handlowym Biedronka, Carrefour, Lidl i inne takie czujne korporacje co prześcigają się o klienta. Zatrzęsienie nowych knajpek i regionalna żywność w sklepach, bo Warszawiak nie rozróżni, ale ktoś co żył całe życie na Roztoczu Lubelskim nie zadowoli się szynką co smakuje uniwersalnie, jak sto innych gatunków wędlin.
Kiedy zamieszkałam tu kilkanaście lat temu, na przystanek autobusowy chodziłam przez żywe pole ścieżką „wedle kościoła”. Teraz mam kilka ekspresowych autobusów spod domu co parę minut. Metra nam nie dociągną, bo silne ramię Bródna je zagarnęło dla siebie. My sobie i bez tego poradzimy. Tysiące młodych ludzi z dziećmi przeciw starzejącej się populacji Warszawy, nie ma powodu nas antagonizować. Ludzie, którzy jak zdobywcy poprzyjeżdżali tu do ciężkiej, ale upragnionej pracy bez wygód, dadzą radę i temu.
Od czasu, gdy we trawach chodziłam do autobusu, co mi przypomina filmy Bareji o Ursynowie, wszelkie pola pochłonął developer. Takie ekonomiczne monstrum, co nabudowało osiedli grodzonych niemal w ciągu jednej nocy. Taki dżin cudu ekonomicznego nad Wisłą. Nie było nic, a nagle wszędzie domy, za płotem. Dlaczego się grodzimy? Dyskusje na ten temat są niepotrzebne. Grodzimy się, bo musimy wyrosnąć z mentalności socjalistycznej, że jak wszystko jest wszystkich i dostępne to ktoś to zaraz zniszczy bądź ukradnie, i tyle. Jak ludzie dorosną do otwarcia innym swojej własności na zasadzie: „Widziała pani, droga sąsiadko, jak za tymi tujami zasadziłam róże? Nie? To proszę do mnie”, to się wszystko zmieni. I płoty pozostaną tylko po to, by na nich bluszcz, albo wiciokrzew się rozpierał zacieniając co delikatniejsze rośliny opodal, albo ławkę do siedzenia w czasie upałów. Ja tak właśnie to widzę.
To czego nam może zazdrościć mieszkaniec bliskiego centrum, to ciszy i zieleni. Osiedla toną w niej, nawet te najgęściej upakowane blokami, bo każdy skrawek mieszkańcy zasiedlają roślinami. Na moim rosną wszędzie bzy, pną się żywopłoty, róże w przydomowych ogródkach, peonie, tulipany, akacje. Kiedy dziś lunęło poczułam się jak w raju, jakby te wszystkie rośliny wydały oddech ulgi swoimi zapachami po długich dniach upałów. Nikt tego nie niszczy, bo ludzie tutaj mają ogromny szacunek do natury. W końcu bardziej pamiętają, że z niej wyszli. Kochają miasto i jego energię, nowoczesność, technologię i pęd, ale odpoczywać wolą w swojej enklawie. Kwiaty na balkonach, surfinie, pelargonie, nagietki i niezapominajki. Gdyby ktoś w przeszłości miał dość wyobraźni, by zaplanować lepiej tę mieszkalną przestrzeń zwaną Białołęką, powstałoby coś na kształt ogrodu w mieście. Ale i tak to, co tu ludzie zasadzają, rośnie nieoczekiwanie i pięknie, i trochę dziko rozproszone, jak w przyrodzie. Na skateparku huczy od młodzieży i dzieci, ale jako młoda społeczność wszystko to traktujemy z rozsądkiem. Raz do roku albo częściej spotykamy się z sąsiadami z całego bloku na grillu, taka miejscowa tradycja, znów się kłania Bareja „nie imię dziewczynki”.
Pojechałam ostatnio za las graniczący z Markami i zobaczyłam, że tam też się rozwija dzielnica mieszkalna. W większej dziczy i związanej z tym urodzie rosną domy, osiedla, bloczki. „To się nie kończy” – pomyślałam. Miasto się rozlewa na boki, granice są tylko umowne. Tak jak granice mentalne między Warszawiakami z różnych dzielnic. Większość swojego życia mieszkam w Warszawie i bywają miejsca, że się nią zachwycam. Nawet tam, gdzie na Pradze straszą pustostany. Mój syn ostatnio znalazł apkę, z którą z kolegami zwiedzali niezamieszkane budynki w mieście. Wrócił zafascynowany. Warszawa jest jak dżungla z tajemnymi miejscami, gdzie dzikie plemiona na Ząbkowskiej w bramie potrafią uwolnić od telefonu i kasy, albo w Mcdonaldzie na Młodzieńczej pokazać prawdziwą strzelaninę jak w westernie. Jedno jest pewne, tyle się tu dzieje, że warto mieć czas i eksplorować, niekoniecznie w poszukiwaniu guza, tańczyć swing na Ochocie, słuchać koncertów w Łazienkach, nocą przechadzać się po Powązkach. A jak już się chce spać, wrócić do domu z radością w sercu, gdziekolwiek on jest. Moja Białołęka nad ranem zdradza czemu ją tak nazwano. Wilgotny grunt terenów dawnego koryta Wisły i rozlewiska powoduje, że rankiem często stoją u nas mgły. Mleczny welon nad łąkami, białe łąki. Bajeczne miejsce dla takich, co umieją żyć wszędzie.

26.05.2018