W książce, którą właśnie przeczytałam mowa jest o szczęściu. Wszyscy podobno do niego dążymy. Pięć zasad szczęścia jednak ujawnia, że nie zawsze wiemy, co nas uszczęśliwia i jak do tego dojść nie robiąc sobie krzywdy. Pierwsza zasada szczęścia: „Ciesz się szczęściem”. Wydaje się absurdalne. Przecież to szczęście, jak się nim nie cieszyć, ale czy naprawdę cieszymy się szczęściem nawet, gdy przychodzi do nas bez wysiłku? Przykładem jest jedzenie. Lubię jeść, lubię smaki. Często jem też w dobrej atmosferze, nawet w pracy, gdzie zbieramy się na wspólne jedzenie i żartujemy przy stole, coś sobie opowiadamy, jak w rodzinie, w gronie przyjaciół. Dlatego też w pracy wszystko nam smakuje, dzielimy się, karmimy, wymieniamy, podrzucamy na stół jedzenie i cieszymy się tym, że jemy i przebywamy ze sobą w cudownej atmosferze. Ale bywają chwile, że jemy w biegu, bezmyślnie pałaszując to co na talerzu, wybiegając w przyszłość, która nas przytłacza, bo nieuchronnie idzie, a my czujemy się na nią nie przygotowani. Żaden posiłek zjedzony w ten sposób nie zostawia w nas uczucia szczęścia, raczej nas przygnębia. Są też inne przygnębienia związane z jedzeniem. To tycie. Ludzie, którzy kochają jeść tak się obwiniają jedząc o przyszłą tuszę, że nie mają za grosz radości z tego ile i co jedzą. A smutek usiłują jaześć jeszcze większą porcją, deserem, dokładką. Organizm dawno już przestał walczyć z nawykiem nadmiernego jedzenia i tylko robi kolejne kieszonki tłuszczowe w oczekiwaniu, aż się człowiek opamięta. A gdyby tak zamiast się obwiniać o to ile i co jemy, zacząć się cieszyć każdym kęsem i spożywać go w cudownym uniesieniu, że takie dobre, bo to kochamy, i smak i zapach i kolory … mmm. Mniam! Kiedyś doznałam oświecenia w restauracji. Podano nam potrawę, wino a ja oniemiałam. Takie to było piękne wizualnie. Kiedy już się naoglądałam, zaczęłam dyskretnie wąchać wszystko po kolei. Wąchanie jest ogromnie ważne. Ja w ten właśnie sposób rozpoznaję co chcę jeść, a czego nie. Nawet jak mi się coś początkowo podoba, wcześniej sobie wymyślę, że tak, to bym zjadła, to potem, kiedy już to widzę, wącham. A mój nos mi podpowiada, jeść czy nie jeść. Ma też inną funkcję. Ja się potrafię nasycić zapachem potraw do jakiegoś stopnia. Więc wącham. Herbatę przed i po zaparzeniu, sok, jabłko, rybę, duszoną cukinię i parmezan. Wącham, bo to pachnie nie na daremno, dla mnie pachnie, i lubię niektóre zapachy bardziej niż inne, a to mi daje radość, gdy je czuję, jak zapach kawy. Kawa dla mnie lepiej pachnie niż smakuje! Kiedy już powącham i chcę jeść, taka analiza trwa parę sekund, dla wyrobionego nosa pewnie jeszcze szybciej, próbuję. Lubię być kiperem jedzenia. Wgryzam się, odłamuję kawałek i rozmiękczam smakując. Wczorajsza drożdżówka z rabarbarem była pyszna. Miała cienki film lukru, kwaskawy zapach owoców i chrupiącą kruszonkę na wierzchu. Zjadłam ją z prawdziwą przyjemnością i bez cienia wyrzutów sumienia. Nawet w kontekście cukru. Zjadłam ją całą, powoli, bez pośpiechu, ciesząc się każdym kęsem, w zasłużonym stanie spokojnej rozmowy. Nie leżała mi dzięki temu na wątrobie, nie powodowała wzdęć i nie odbijała się wieczorem czymś nieprzyjemnym. Zdradzę wam ciekawą prawdę, która jest w naszych czasach całkowicie niewidoczna, zasłonięta przez przemysł i reklamę. Jeść należy kiedy się jest głodnym i kiedy nasze ciała tego chcą. Po to mamy oczy, nos, usta i głowę. Jeść trzeba, różne rzeczy. Jak byłam mała jako niejadek, byłam piętnowana przez wszystkich, którzy chcieli mnie nakarmić z miłości. Nie jadłam śniadań, czasem obiadów, a wpadałam na jedzenie jak czułam głód. Bo jako dzieci mamy prawidłowo zaprogramowane organizmy i cała sztuka dosłuchać, co też nam ten organizm mówi i kiedy. Czasem głód nie jest głodem na kaczkę tylko na zainteresowanie, albo przystosowanie się do grillujących kolegów. Nie jest chętką na loda, ale zapomnieniem o kąśliwej uwadze. A nawet jak się spotykamy i jemy, jedzmy z radością, nie z żalem, że trzeba to będzie potem w pocie czoła spalić, bo się odłoży, a tu lato za pasem i desperacko rzucamy się od diety do diety, od systemu do systemu. Ja przez całe życie nie tyłam, bo nigdy nie przywiązywałam wagi do jedzenia, ale kiedy jadłam cieszyłam się i teraz, też jem kiedy popadnie, ale chrupię wszystko i jak mi zostaje na talerzu to się nie martwię. Odkładam na potem, jak nie zjem to wyrzucam. Lepszy kosz na resztki niż własny brzuch, a następnym razem robię mniej, albo przerabiam ziemniaki na kopytka, warzywa na sałatkę, kotlety dla kota, bez zobowiązań, nasze koty są wybredniejsze czasem niż my pod względem jedzenia. Bo lepiej wiedzą co mogą zdrowo zjeść i w razie czego zamiast śledzia drugiej jakości wrąbią ptaszka z podwórka, albo nic. My mamy o wiele więcej możliwości, żeby sobie sprawić dobre warunki i jeść. Wegetarianie, weganie czują wewnętrzną potrzebę specyficznego jedzenia i dobrze, że idą za intuicją ciała. Za mało wiem o dietach żeby się wypowiadać, ale o jednej, o której wiem, że działa, dowiedziała się moja znajoma przed operacją biodra. Miała schudnąć i na pytanie, jaką dietę stosować, lekarz jej odpowiedział: „Dietę MŻ”. „A co to za dieta?”- zapytała. „Mniej żreć”. I w tym się zawiera cała mądrość, mniej, bo nie potrzeba aż tyle, a żreć należy przestać, żeby się zacząć cieszyć jedzeniem i uszanować swoje ciało, ale też podniebienie. Dlatego nad jedzeniem warto się zatrzymać. Popatrzeć, powąchać, skomplementować kucharza. Wino wąchać, ach jaki bukiet potrafi trzymać dobre wino. I każdą porcję z widelca uważnie jeść, świadomie przetwarzać, na dobrą energię do wnętrza. Nie liczyć kalorii, nie wykluczać, nie tęsknić za walorami smakowymi, tylko dać je sobie z miłością i słuchać co nam ciało powie, a gwarantuję, że kiedy się w nie wsłuchamy, bez nastawienia, bez sugestii, że czegoś nie powinniśmy, ono powie co nam trzeba, a wtedy z radością mu to dajmy. W końcu nosi nas bez przerwy, czas je naoliwić, nie zalać. A w idealnych kształtach ciała przez ostatnie wieki takie zmiany zachodziły, że nie ma co gadać. Ważne, żeby z sercem, z miłością, z troską zajmować się swoim ciałem i karmić je wszystkim pozytywnym. Lecę na rukolę z pomidorami, oliwą i twarogiem do koleżanki na działkę, gdzie w centrum Warszawy, w enklawie zieleni, pogadamy sobie o tym co nam leży, wisząc na hamakach, albo leżąc na trawie. Smacznego!