O miłości do pisania

Kiedy byłam mała pisałam pamiętniki. Zapisywałam zeszyty swoimi myślami, marzeniami, baśniami, opowiadaniami i czasem, choć rzadko wierszami. Wklejałam kolorowe zdjęcia z gazet i robione przeze mnie obrazki. Myślę, że moje pamiętniki podobały by się moim córkom. Pewnego dnia na pierwszym roku studiów, rodzice opróżnili mój pokój i przynieśli w kartonie wszystkie te pamiętniki pytając co z nimi zrobić. Kazałam się ich pozbyć. Chciałam odciąć się w ten sposób od przeszłości. Wszystkie zostały zniszczone, oprócz zdjęć, które mama wyrwała z zeszytów. Wklejałam je tak jak wycinki z gazet. W ten prosty sposób ucięłam przeszłość i już do niej nie wracałam więcej.
Potem też pisałam. Na luźnych kartkach z zeszytów, na wykładach. Nie posortowane opowiadania, wiersze, krótkie zapiski z wrażeń, trochę marzeń, trochę miłości, rozczarowań, samotności i podsumowań budżetu. Kiedy pisałam, czułam się jak w krainie baśni, jakbym stwarzała wszechświat od nowa. Czułam wręcz wszystko co napisałam, widziałam w snach i marzeniach. Zawsze byłam nadwrażliwa.
Teraz kiedy piszę jest inaczej. Kartki zastąpił kod w sieci, obrazki, cyfrowy zapis zdjęć. Poza tym wszystko jakby tak samo. I radość z pisania, i spokój, i wgląd w rzeczywistość. Nie mam aspiracji, bo chyba nigdy nie miałam. Kiedyś dlatego, że nie wierzyłam w siebie, a teraz bo nie potrzebuję głasków. Robię to, bo lubię, nie czekam na pozwolenie, zachętę, nie rani mnie krytyka. Wznoszę się do tego pisania do wymiaru, gdzie to wszystko znika i zostaje tylko melodia słów między palcami a klawiaturą. Czeszę czasem te słowa, by wyrównać jakieś fałdki, ale zwykle wrzucam jak lecą, nie przycinam, nie kontempluję, czy już dojrzały do publikacji. Idą więc dumne, świeże, jak zielone pomidorki, albo limonki i wygrzewają się na słońcu, w eterze.
Czasem do nich zaglądam i widzę, że dojrzewają w bardzo różny sposób. Jedne nabierają kolorów, inne czarnieją, jeszcze inne znikają, albo zmieniają sens. Niezmiennie jednak przypominają mi siebie z chwili, gdy je pisałam. Taki pamiętnik przez tworzenie linii słów, pisząc o czymś z pozoru innym niż o sobie. Piszę o wszystkim. Od wielu dni, miesięcy kłębią mi się w głowie tematy na kolejne zapiski. Obserwacje, krótkie spostrzeżenia, długie wywody o czymś, co mi właśnie teraz wypływa najmocniej na powierzchnię. Osobiste, aż do przesady, jakiej nie akceptują sceptyczne, zimne, pełne powagi i racjonalności osoby. Słowa czasem pisane wierszem, który rodzi się spontanicznie. Przychodzi, kiedy piszę, wplata się dla zabawy w wersy i często słyszę go, jakby krzyczał, „Jestem pierwszy, tak to napisz. Nie inaczej! Tak właśnie!” I piszę, mówiąc do niego, „Tu wyszedłeś niezręczny, tam powtarzasz słowa, postaraj się bardziej, bo nikt cię nie zrozumie”. Ucicha, a potem chowa się obrażony. A ja piszę i czuję, jakby to nie była proza, jakby sączyła mi się muzyka z palców, z serca i do serca znowu. Głowa patrzy i się dziwi czasem, skąd się to bierze. Nie chce brać za to odpowiedzialności. Umysłowi się to wymyka. Nie ważne. Czy słuchając muzyki widzisz nuty, analizujesz tonacje? Piszę swoją muzykę i trochę wtedy znikam. Jak pieśniarze fado, przeżywając emocje łączą się z wszechświatem, duszą i wydają najlepszy możliwy koncert, na swoje ziemskie ciało. Mówią o tym wszyscy. Fado nie da się nauczyć, można ćwiczyć. Nie ważne jaki masz głos, jaką technikę, ile godzin śpiewania za sobą. Fado to dusza strojąca muzykę do emocji, do wspólnych wibracji. To co się dzieje na scenie, na widowni jest przykładem pełnej synchronizacji. Przekazu z odbiorem. Oni sami mówią, że wychodzą z ciała, by śpiewać, by rozumieć, dają się ponieść. Trudno im czasem wrócić. Opowiadają, jak nie sposób opisać tego stanu. To nie gra, nie odtwarzanie, to moim zdaniem łączenie się z absolutem. Ich twarze mówią wszystko, kiedy śpiewają, i kiedy opowiadają, co czują po występie, w trakcie. Nieziemskie, nieopisywalne uczucia zespolenia w jedność muzyków w zespole, śpiewaków i publiczności, i czegoś co nazywają duszą. Bez jej obecności fado nie ma. Dlatego ten co nie umie połączyć się z duszą może śpiewać, ale nie fado. Mnisi wszystkich religii znają tę prawdę od zarania. Modlitwa wysłuchana to taka, która wznosi się przez duszę. A fado jest jak modlitwa przy użyciu poezji i muzyki. Wracałam z muzeum fado i cały czas nuciłam, a nawet trochę śpiewałam na bieżąco układając słowa. To takie proste kiedy ma się otwartą duszę łączyć słowa na kształt wierszy i nucić idąc ulicą w ludnym mieście, gdzie nikt nikogo nie zna, bo wszyscy tu są na chwilę, dłuższą bądź krótszą. Jak ludzie na ziemi, wpadamy czegoś doświadczyć i się odmeldowujemy. Ja też się kiedyś odmelduję z tego świata. Wyloguję z używania tego awatara i zaniosę ze sobą fado, ukryte w głębi wspomnień. Połączenie z innymi wymiarami. Może dzięki temu łatwiej mi będzie trafić tam, gdzie mój prawdziwy dom. Po okruszkach, jak wiersze, fado, marzenia, wzruszenia, miłość do dzieci, ludzi, do otoczenia. Zaniosę to co mam w sobie i co uzbierałam w sercach innych ludzi. Szczere uczucia, relacje, miłość i zrozumienie ludzkich słabości. Czasem wydaje mi się, że temat rozlewa mi się wielowymiarową kaskadą i trudno się trzymać jednej ścieżki. Może to jakieś futurystyczne pisarstwo, taki wielowymiarowy kubizm literacki? Dziwny, ale prawdziwy. Teraz, gdy to napisałam, zastanawiam się nad kolejną kategorią na stronie. „Pisarstwo pseudoartystyczne dla dziwnych, zrelaksowanych kobiet,  po 40tce”. A co tam, niech się dzieje. W końcu dziwniejsze rzeczy pisałam. Baśnie o królewiczach ratujących spadające z konia niewiasty przecudnej urody. I królewicze piękni, i panny, tylko ci pierwsi bardziej barczyści i zasępieni wewnętrznym bólem, którym każda litościwa panna chce się zająć od ręki i leczyć, najlepiej rychłym ślubem. Albo smętne opowieści o wędrujących braciach, z których jeden się zakochał i pragnął wrócić do dziewczyny, która tylko mu się przyśniła. Wszystko to napisałam z pełnym zaangażowaniem. To teraz będę pisać nie po to, by wywołać upust marzeń z przepełnionej głowy, ale by słuchać siebie i dostrzec inne poziomy.