O miłości do rozmawiania

Uwielbiam rozmawiać. Uwielbiam słuchać ludzi. Robię to pasjami. Ludzie mają tak wiele wspaniałych rzeczy do powiedzenia, tak wiele zaskakujących wskazówek dla mnie, kiedy ich spotykam i słucham uważnie. Słucham nie tylko uszami, słucham sercem. Moje serce doskonale rozpoznaje emocje, jakie kryją się za poszczególnymi przekazami słownymi. Na tej podstawie umiem czasem pomóc komuś wydostać się z plątaniny w jaką wpadł, nie rozwiązuję niczyich spraw, ale patrzę i jestem lustrem. Z własnych doświadczeń, z rozmów z ludźmi mogę śmiało powiedzieć, że wiele rozmów jakie prowadzimy, prowadzimy do samych siebie. Nasze mózgi inaczej pracują nad poszczególnymi koncepcjami, kiedy możemy zobaczyć ich odbicie w czyichś oczach, takie odbicie fali, która wraca do nas i coś nam odkrywa na nowo. Wtedy myśl wypowiedziana, przefiltrowana przez kogoś, kto słucha, staje się więcej wymiarowa, przez pryzmat czyichś doświadczeń, przez kontakt. Nie chodzi wcale o to, że ktoś nam potakuje, lub zaprzecza, że mówi co zrobić. Kiedy uważnie słucham człowieka on widzi w sobie samym kształt swoich słów, konotacje i umie sobie wytworzyć lepszy obraz tego co omawia, pełniejszy, a przez to mądrzejszy obraz sytuacji, człowieka, siebie. W tym sensie jestem lustrem. Zaś kiedy sama mówię, ktoś inny filtruje moje słowa przez siebie i odczuwa to, co wysyłam, co zmienia w nim wyobrażenie o jego sprawach, zmienia, a czasem ustawia, na nowo. Taka ewolucja w wyniku rozmawiania.
Dlatego kocham rozmawiać, ale też się staram słuchać tak, jak powinno się słuchać. Nie oceniam, nie chwytam za słowa, chyba, że są kluczem do zrozumienia pojęć i kamieniem milowym jakiejś większej wizji.
Kocham też pisać, bo pisanie jest jak rozmowa ze sobą, wyekstrachowana na papier – komputer.
Jest tylko jeden warunek dobrej, efektywnej rozmowy. Szczerość. Jeśli jestem z kimś i on kręci, rozmowa zgrzyta jak stare zawiasy, bo ja aż do bólu jestem uczciwa. To czego nie chcę powiedzieć zastrzegam, albo przemilczam, ale nie konfabuluję, nie kłamię i nazywam rzeczy takie, jakie są, nie koloryzuję, nie podpinam cekinów, nie wydymam jak balon, tylko kładę. Sprawę po sprawie, zdanie po zdaniu.
Czasem w rozmowie zachodzi impas, kiedy strony się nie dogadują w podstawowych sprawach, jak wspólny zespół pojęć. Dla jednych miłość to niezła zabawa na boku i dla pozoru nazywają to co robią ciut inaczej, bo czują, że druga strona używa pojęć prawidłowo. Kiedy się kocha to się postępuje uczciwie, nawet jeśli się traci. Bywa, że ktoś jest takim narcyzem, że stwarza sobie własne definicje i się ich trzyma, zmuszając innych do ich akceptacji, albo świadomie manipuluje rozmówcą, żeby się wybronić z niewygodnej sytuacji. To kiepsko dla tych innych. Zanim się zorientują co rozmówca miał na myśli, rozmowa może zabrnąć za daleko.
Słowa „służba”, „ojczyzna”, „pomoc”, wydają się uniwersalne, ale kiedy widzimy, jak wypływają w kontekście polityków czy ludzi fałszywych, włos się jeży na głowie. Co tu mówić o „honorze”, „miłości bliźniego” czy „sprawiedliwości”. Do wszystkiego dochodzi kontekst. Ktoś jest tchórzem, i wymyśla sobie, że miłości to seks, bo się boi emocjonalnego zaangażowania i pracy nad związkiem, a ktoś, że rodzina to wyłącznie mama i tata, bo jest uprzedzony i nie umie się otworzyć na koncepcję dwóch tatów z dziećmi. Warto więc rozmawiać ustalając najpierw zestaw pojęć i definicji konieczny do prowadzenia rozmowy, do relacji, do wymiany doświadczeń. Kiedy widzę jak ludzie się kłócą, to myślę sobie, że w większości mają problem z ustaleniem podstawowych pojęć, a nie z wrogością w ogóle. Kiedy komuś odpowiada wolny związek oparty wyłącznie na seksie, albo wyłącznie na wychowywaniu dzieci, nie ma powodu się kłócić. Sprawa uprzednio uzgodniona pojęciowo jest oczywista i czysta.
A co jeśli chodzi o emocje w dialogu? Dialog to wymiana dwu, bądź więcej osób. Zwielokrotniony tygiel interakcji. Kiedy już wiemy czym są dla nas pojęcia podstawowe, o jakich rozmawiamy, trzeba zadać sobie trud analizy tego, co druga strona mówi, nie w kontekście emocji, ale faktu i właściwej interpretacji.
Przytoczę przykład. Teściowa podczas obiadu u synowej:
– Ten schab to pewnie mój syn zrobił.
Kontekst pierwotny, emocjonalny: teściowa synowej nie lubi (to fakt), więc szydzi (ocena na podstawie doświadczeń, bo często tak robi względem innych), że tylko jej syn może dobrze coś ugotować. Żeby się nie dać wciągnąć emocjonalnie w narzucającą się interpretację, należy wejść oczko wyżej. Wszak teściowa stwierdziła, że schab jest dobry. Ponieważ synowa go zrobiła, powinna się poczuć doceniona. Jej mąż obiektywnie bardzo dobrze gotuje.
– Nie, schab ja piekłam – mówi.- Smakuje ci?
I sprawa załatwiona. Po chwilowym impasie rodzice synowej szczerze komplementują menu i pytają o przepis. Rozmowa się toczy dalej swobodnie, a teściowa już jedzenia nie komentuje.
Taki prosty manewr wytrąca mieczyk z ręki, a czasem niezłą truciznę, zwaną agresją pasywną. Technika uwalniania dla nas do praktycznych ćwiczeń. Czasem warto się też dopytać, o co człowiekowi chodzi, kiedy się takich jadów chwyta. Czasem to niestety tylko odruchowe podgryzanie innych. Na to jest jedna rada. Nie dać się wkręcać w emocje i kłótnie. Ludziom złośliwym to wytrąca oręż, a nas ochroni przed zatruciem. Złośliwości bowiem nie da się zreformować, chyba że złośliwiec tę potrzebę czuje i ćwiczy swoje własne odtrucie. Bo rozmowa ma cel wyłącznie konstruktywny. Wymianę informacji, wrażeń, nie walkę zaczepną z podchodami. Ja się dopytuję, albo trzymam z daleka od ludzi takiej orientacji. I wychodzi mi to na zdrowie.
Szczerze wszystkich pozdrawiam w ten kolejny prześliczny majowy dzień, przed lub po degustacji życząc dobrej komunikacji ze wszystkimi ludźmi jakich spotkacie na drodze życiowej.