O miłości i dumie

Roztocze. Od paru lat jeździmy na Roztocze na wakacje. Co rok głębiej. Eksplorujemy te rejony, bo jeszcze nie są zalane turystami. Południowo-wschodnia Polska, jeszcze nie Bieszczady, już nie Mazowsze. Sielsko-kameralna, nieuprzemysłowiona, zielona kraina. Pierwszego dnia po przyjeździe podczas spaceru dostałam śmiechawki z nadmiaru tlenu. Pewnie dlatego, że ostatnie trzy tygodnie przesiedziałam w pokoju w pracy kończąc międzynarodowy projekt, z którego jestem dumna. Rzadko okazuję dumę z własnych osiągnięć. Nauczona, że duma równa się pysze, zwykle unikałam mówienia o sobie dobrze. Ale obiektywnie osiągnęłam dużo dzięki tytanicznej i natchnionej pracy, w której towarzyszyli mi przyjaciele jak drogowskazy na drodze. I teraz mogę powiedzieć bez fałszywej skromności, jaką odradzam każdemu i sobie również, dumna jestem z moich osiągnięć. Z rodziny, z pracy, z wykształcenia, z życia jakie wiodę z dnia na dzień i z mojego nastawienia do tego co przyjdzie. Dlatego napiszę, bo czasem łatwiej mi się czemuś w ten sposób przyjrzeć, że moja praca to cudowna ścieżka po chaszczach ze światełkiem ciekawości w duszy i daje tak wiele możliwości jakich nie dałaby mi chyba żadna. To co udało mi się ostatnio zrobić, to złączyć jednym projektem 3 kontynenty, 7 krajów i 14 jednostek naukowych z tych najlepszych na świecie, żeby polscy naukowcy mogli jeździć na wizyty naukowe i rozszerzać horyzonty. Natchnęłam ich wszystkich, wyzwoliłam nadzieje, ambicje i dobre samopoczucie, wiarę, że się uda a potem podchwyciłam entuzjazm kilkunastu osób i spięłam w gigantyczny plan, przedsięwzięcie na miarę światową i wypuściłam ponad 100 stron naszych marzeń o nowoczesnej wymianie akademickiej do krajowej agencji co może dać nam pieniądze. Skoordynowałam i okazało się, że mam w sobie niezwykłą moc do wyzwalania nowych idei i dzięki dobrze zaplanowanej pracy i temu, że mam tak dobre kontakty z ludźmi z całego świata powstało coś czego w polskiej nauce jeszcze nie było. Wyzwoliłam cuda. Teraz czekam na recenzję pierwszego naszego międzynarodowego projektu. Nawet jak się nie uda dostać finansowania, postęp jaki dokonał się w głowach wszystkich uczestników i mojej już wart był tego, co zrobiłam. Bo mimo gigantyczności obowiązków, pracy tak mi niezwyczajnej i braku przygotowania, nauczyłam się tego czego nie umiałam w niespełna miesiąc, przyspieszony kierunek marketingu i zarządzania. Co ciekawe mimo niezwykle krótkiego czasu, ani razu nie spanikowałam, nie poczułam strachu, że nie zdąrzę, że ktoś nawali, a system grantowy „we sieci” zawieszał edycje wniosku, testując naszą cierpliwość. Praca szła jak z płatka, bo jak zauważyłam, nikt z kilkunastu osób mojego zespołu nie chciał mnie zawieść, a ja wierzyłam, ale się nie fiksowałam myślą, że muszę, że jak nie to porażka. Kolega zza oceanu na mail, że jesteśmy jak muszkieterowie i „jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”, odpisał nawet, że woli umrzeć niż nas zawieść i w tydzień wychodził dokumenty „nie do podpisania” w sezonie urlopowym. Taka była fala zaangażowania i taką siłę miał mój spokój. Bo ja się cieszyłam tym co robimy, nie stresowałam. Gasiłam fochy, tak częste wśród naukowców, okrajałam lęki i dmuchałam na zwątpienia. Maile, zlecenia zadań, spinanie wszystkich oczekiwań i pomysłów. Kompetencja i dyplomacja. I duża dawka uroku i dobrego humoru, mrówcza praca. Cały mój potencjał. Kolega powiedział mi kiedyś, nie kadząc mi nieszczerze, że kiedy mnie w instytucie nie ma, wszyscy zaglądają jak błędni rycerze do pokoju socjalnego, czekając, czy może jednak jestem, bo kiedy jestem, mój śmiech stamtąd słychać na korytarzach i od tego łatwiej się pracuje. To miłe, ale i odpowiedzialne być takim atraktorem dla ludzi tak specyficznych, jak umysły ścisłe. W piątek 13tego pełnomocniczka dyrektora przycisnęła przycisk „wyślij” i nasz projekt popłynął do agencji, a ja … wyjechałam. A duma z wykonanego dla kolegów zadania osiadła we mnie i dała mi ciepłe poczucie dobrze spełnionego obowiązku. W projekcie napisałam, że to co planujemy wyniesie mój instytut na nowy poziom umiędzynarodowienia. A w sercu czuję, że rzeczywistość dla wszystkich zmienia się już teraz. Na lepsze się zmienia.I tyle jeśli chodzi o dumę i o przyzwyczajenia do jej unikania. Trochę jest, ale zupełnie inna, taka codzienna. i zwyczajna. Duma, że można się zdobyć na rzeczy wyjątkowe, bez zaparć i stresu, że można być jak latarnia dla innych i spokojnie przyjmować fale czyjegoś strachu. Jeszcze w sobotę mówiłam o projekcie, bo w końcu mogłam ulać z siebie ostatnie z nim powiązania. W poniedziałek już na Roztoczu, siedziałam na ławce w parku, kiedy mój syn jeździł na gokartach, a mąż widząc jak milczę, spytał:” Nadal koordynujesz?”. Odparłam: „Tak, koordynuję jazdę gokartów. Wszystkie jeżdżą jak trzeba.” I wybuchnęliśmy śmiechem.

Jechaliśmy przez wszystkie Krasne Roztocza, Krasnystaw, Krasnobród, Krasne, Krasne Polesie i wreszcie Ciotuchy Stare, żeby wylądować na …Majdanie Sopockim. Trochę ukraiński, trochę morski. Pogoda nie za łaskawa., jak nad morzem polskim Pierwszą noc przespałam jak niemowlę do południa, bo zawsze ciężko wstawać kiedy za oknem pada ulewny deszcz. Ale w końcu się spisałam i nawet pochodziłam trochę po Zamościu. Tak tu swojsko jest wszędzie i spokojnie. Janko z Zamojskich w bojowej pozie z postumentu zagrzewa usilnie do walki o wiedzę w swojej uczelni postępowej, pierwszej szkole wyższej dla ludu w przeciwieństwie do jagiellonki z arystokratycznie zadartym nosem, ja jem lody malinowo-czekoladowe i cieszę się słońcem, co nas raczy dobrotliwie. Za to jutro ma być cyklon … z Ukrainy. Dach nam wytrzyma nie jedną burzę, a ja odpoczywam, bo odpoczynek mi się należy, jak każdej osobie co zrobiła coś dla siebie albo dla innych. Zasadziła ogródek, wymiotła sień, zaorała, wysłała ekipę na Marsa, kupiła czas dla wszystkich budując wynalazek, napisała piosenkę, wyszyła makatkę i zawiesiła półkę, założyła fundację, leczy, produkuje, pracuje w zgodzie ze swoim sercem i robi wspaniałe pizze jak pani w maleńkiej dziupli Il Tempo w Zamościu.

Dziś zasnę ponownie, wiedząc, że widziałam wczoraj najwspanialszą w swoim życiu tęczę przed deszczem, co rozdzielała niebo na jasną i ciemną stronę. Trwała tam z pół godziny zanim nie sięgnęła od horyzontu po horyzont. Siedziałam na ławce i patrzyłam. Tylko tego mi trzeba. Chcę tylko ciszy, nieba i tego, żeby zauważać jak mój syn puszcza moją rękę kiedy mijamy grupki chłopaków w jego wieku, a ja spoglądam ze zrozumieniem, bo kiedy potem niepotrzebnie mnie przeprasza, kiwam głową, a on mówi, że dobrze go rozszyfrowałam. W końcu jestem jego mamą i kiedy się pojawia taka sytuacja, jestem przygotowana.I to są prawdziwe wyzwania i kiedy się zastanowić to o wiele dłużej na nas wpływają niż praca. I to też jest powód do dumy, że wyczuwam czyjeś emocje i strapienia, a duma dobrze ulokowana rozszerza nie pychę a wyobraźnię i wiarę w wartościowe dla wszystkich marzenia.