O miłości i smutku

Miłość kojarzy nam się ze szczęściem, wyjątkowym szczęściem jakiego w życiu można doświadczyć. Co zrobić kiedy to szczęście odchodzi? Pozwolić, pozwolić, żeby odeszło. Miłości nie da się zamknąć w klatce potrzeb, pragnień, przyzwyczajeń. Jeśli odchodzi, to znaczy, że nie miała być dłużej, że wyczerpała się, zmęczyła, albo po prostu nie była sobą, czyli miłością właśnie. Na miłość od człowieka się nie czeka, ona nie mówi: „zaraz wracam”. Zamyka drzwi i znika. Nie warto siedzieć pod drzwiami i płakać. Bo miłość, jeśli ją czujemy naprawdę, zawsze w nas będzie i jeśli jej pozwolimy, otworzy w nas drzwi do prawdy, jaka drzemie w każdym. Miłość nie odbiera siły, miłość nas napełnia mocą do zmian, jakie są konieczne w naszym życiu, żebyśmy byli lepsi, pełniejsi, mądrzejsi i czulsi dla siebie nawzajem.
Miłość, która wchodzi w życie zawsze jest piękna. Może boleć jeśli naprawia w nas pewne rany, oczyszcza i wyzwala, ale też ujawnia to, jacy jesteśmy na prawdę, po to żebyśmy zdołali sami coś naprawić. A kiedy odchodzi ten kogo kochaliśmy, zostaje tylko kochać go i cieszyć się, żeśmy mieli szczęście, żeśmy się poznali, odnaleźli w tym życiu. Miłość staje się tym, co w nas zmieniła idąc i przenikając nasze istnienie, kiedy była w pewnym sensie nami. Kiedy błądziliśmy z nią i kiedy żeśmy się odnajdywali. Kiedy lecieliśmy na jej nurtach powietrznych, albo spadaliśmy w dół, w wody wodospadu. Kiedy żyliśmy za dwoje i nie baliśmy się niczego. Miłość dodawała energii, mocy, spełnienia każdej cząstce życia w nas i budziła do dobra, do podążania za palcem nieskończoności.
Miłość odchodzi z różnych względów. Czasem nie ma na nią miejsca, czasem z czymś się wyklucza, jak z cierpieniem innych, którzy także kochają. Czasem jest złudzeniem, jakie nam się przyśni, a czasem jest naszą karmą. Niezależnie jak i kiedy przychodzi i odchodzi miłość, kochać zawsze warto.
Boimy się miłości. Nie czujemy się pewnie, kiedy odbiera kontrolę, zaciąga nas w rejony jakich nie znamy, walczy z naszymi przekonaniami i obnaża słabe strony. Dlatego Miłość bywa tak wielkim cierpieniem. Jesteśmy wobec niej bezbronni. Jak dzieci przed tytanem serca i rzeczywistości. Ona wszystko zmienia w rytm, który nas rozpiera do większej wrażliwości. Kiedy odchodzi, czujemy się jak żółw bez skorupy porzucony na brzegu. Całkowicie odkryci, bez zabezpieczenia. I choć czujemy się tak słabi bez niej, jej brak to tylko wskazówka. Miłość bowiem przychodzi, by nam pokazać jak w naszym własnym wnętrzu stworzyć dla niej miejsce, by chciała w nim zamieszkać. Ten, kto takiego miejsca nie ma w swoim sercu i widzi miłość tylko w innych, na zewnątrz, jakby pozyskiwał obcą energię, zwykle ją traci. Miłość chce zostać w miejscu w jakim spokojnie czeka na nią stół i krzesło, jakiś las, albo weranda, okno i komin, pościel, albo śpiwór, dowolnie. Nie komfort jest ważny, ale dobra atmosfera na miłość. Pragnienia, oczekiwania, osądy jaka być powinna, albo co daje, ją odstrasza, gubi. Idzie tam, gdzie nie wiąże się z nią wymagań, potrzeb i niezaspokojonych tęsknot. Tam gdzie czuje się wolna, nie spełnia niczyich wyobrażeń, jest sobą i jest ważna, taka jaka jest. Bo miłość zawsze daje, tylko my czasem nie umiemy brać, wplątani w sieć iluzji czym miłość ma być, co nam się wydaje, czego nas nauczono, a nie to czym ona jest naprawdę.
Miłość mieści w sobie wszystkie uczucia. Smutek, żal, rozczarowanie, radość, ekstazę, pożądanie, spokój. Jest jak mistrz, który dobiera to, co najbardziej nas oczyści do zobaczenia prawdy o nas samych i tym co nas otacza. Miłość nie jest źródłem nienawiści, tylko jej brak, który doskwiera. Ci, którzy nienawidzą w miłości, albo nie kochali, albo są więźniami swojego cierpienia.
Co jakiś czas wypływa ze mnie, wybija, źródełko miłości w postaci smutku. Patrzę wtedy na świat jak na obraz, który mnie nie dotyczy. Następuje coś w rodzaju obcości. Wszystko się toczy wokół, a ja stoję i patrzę, pozwalam się wydostawać najgłębiej zakopanym ranom i płaczę. Rzadko w życiu płakałam autentycznie. Miałam tak zblokowane uczucia na półodczuwanie, że nie umiałam się otworzyć na głębsze rejony, gdzie nie da się zejść tak od razu. Teraz pozwalam sobie płakać i nie czuję z tego powodu wstydu. Nie czuję też żalu, że nie robiłam tego wcześniej, widocznie nie umiałam, nie byłam gotowa, nie byłam dość silna, żeby to znieść, by wydobyć i rozpuścić to, co najgłębsze. I po każdym takim nurkowaniu w siebie wynoszę na powierzchnię kamienie, które mnie gną do ziemi, które nie pozwalają wybierać tego, co dla mnie samej jest najlepsze, które przechylają łódź mojego życia skręcając tam, gdzie nie chcę.
Robię to sama, ale też wpadam czasem na kogoś, kto tak, jak dziś Ania, zamiast ze mną śpiewać, dała mi lekcję oczyszczania czakr i rozluźniania. Kiedy intonowałam dźwięki, czułam jak się łączę po kolei z każdą swoją cząstką, jaka chciała być w tym śpiewie wyrażona. Pokochana, nawet ta, będąca źródłem smutku. Ciekawa rzecz, bo chociaż całą drogę do domu przepłakałam, jadąc i niewiele o tym myśląc, że kieruję, a wokół tysiąc rozpalonych maszyn w upale, kiedy weszłam do domu, czułam spokój i ciepło swojego serca. Usiadłam na balkonie obok bzu, w moim maleńkim ogrodzie i się wyciszyłam. Smutek okazał się drogą do ukojenia, do kontaktu z moją wewnętrzną mocą. I teraz, choć go czuję, czuję też, że akceptując smutek, staję się silniejsza. On także przeminie, jak wszystko co we mnie i na zewnątrz. Jak każda emocja, zapala się i gaśnie, a ja idę dalej. Ważne, że idę czując, bo tak jest prawdziwiej i, wbrew pozorom jaśniej.

13.05.2018