O zasługiwaniu

Przez całe niemal życie wychodziłam z założenia, że na rzeczy dobre trzeba zasłużyć, postarać się, popracować, wyczekać. Sh..t prawda! Najlepsze rzeczy, sytuacje, związki, relacje, wyjazdy, praca, ubrania, przytulaki, słowa, dostałam całkiem za darmo, bez proszenia, czekania, pracy. Po prostu otworzyłam się na sytuację, że zasłużyłam na nią samym tym, że jestem na miejscu i mam otwarte ręce do wzięcia tego, co przyszło. Prosty przykład, w tym tygodniu jadę do Transylwanii. Miałam nie mieć wakacji, bo rozwód, praca, dzieci, zarabianie pieniędzy, projekty i tym podobne wymówki. A przecież chciałam odpocząć, więc jak to? Mogę czy nie? „Mogę” powiedziałam sobie i kiedy kolega SAMOCHODEM (!!!) postanowił zwiedzić krainę Drakuli, postanowiłam i jadę. Samochodem podkreśliłam, bo tęsknię do jeżdżenia, a tu nagle dwa w jednym! Nie pięknie się składa? I po co mam czekać na następną okazję? Stać mnie na jedzenie, benzynę i lokum. Jakoś dociągnę do pierwszego, jakoś coś najwyżej spieniężę, albo sprzedam kolejne sesje, bo zaczynam się rozkręcać terapeutycznie, a w ogóle to zarobię i nie ma się co martwić. Jadę, bo chcę i tyle. Może czarnowidzący rozsądni popukają się z lekka w czaszki, ale mam to gdzieś. Mam dość wyobraźni i doświadczeń z przekładaniem super sytuacji, relacji, rozmowy, filmu, kupienia pięknego zielonego swetra, był rano, wieczorem już nie ma! Dość tego uciekania, dość tego martwienia. Idę w wyjazd z kolegą, co nam się rozmawia tak przednie, że rzadko z kim mam takie rozmowy od serca szczere. Facet stuprocentowy, zaplanował wszystko, ja się tylko spakuję i gaz do dechy!

Przekonania silne na amen trzeba odczyniać narażając się, nie da się inaczej. Oczywiście jeśli się naprawdę czuje, że już pora coś odczynić. Nie łamiąc się do sytuacji, bo jak złamiemy jakieś przekonanie, to potem je kleimy i wracamy do starego, żeby sobie udowodnić, że nie mieliśmy racji. Przykład. Wyobraźmy sobie, że się zapożyczyliśmy i potem martwimy się cały czas wyjazdu, jak to spłacimy. Do kitu taki wyjazd, więc wracamy pełni przerażenia, co teraz i przyrzekamy sobie, że więcej takich eskapad nie urządzamy. Robimy sobie wyrzuty, żeśmy się zadłużyli w nieznanym i dostaliśmy po łapkach. Dlatego ja się nie łamię, tylko w pełnym zaufaniu do siebie jadę na coś, czego bardzo mi potrzeba, bo zauważyłam, że próbuję się ukarać brakiem wakacji i zamknąć w domu za to, jak zmieniam swoje życie w pozorny bałagan w stosunku do tego, jak przyrośnięty do starych struktur był w przeszłości.

Co więcej, w tym roku jadąc do Stanów w końcu sobie pozwolę po pracy pojechać na Death Valley. Wynajmę samochód i wyruszę w tygodniową włóczęgę. Będę spać gdzie popadnie i jechać gdzie mnie droga poniesie. Do czasu, kiedy dojadę do Las Vegas i polecę do domu. A w przyszłym roku po kolejnej podróży do Stanów wrócę przez Kubę. Marzyłam o tym. Mam jeszcze czas wszystko przygotować, zaplanować i cieszyć się oczekiwaniem, bo jeśli okaże się, że coś mi wypadnie, to co? To najwyżej nie pojadę! Tyle.

Cudownie jest marzyć bez zobowiązań. Tak jak być w związku bez zobowiązań. Przyjemność bez poczucia straty. Chyba zaczynam postrzegać życie przez pryzmat możliwości, nie ograniczeń, w związkach także. Doświadczanie relacji, w całkowitej ze mną zgodności nie ma żadnych ograniczeń. Ostatnio koleżanka powiedziała, że jest w związku o nazwie „seks bez zobowiązań”. Całkowicie szczerzy ludzie nie muszą się wiązać wcale, bo życie jest zbyt zmienne, zbyt dynamiczne. Pada mi kolejne przekonanie, że miłość wiąże do końca życia. Poczucie bezpieczeństwa mam w sobie, nie muszę go brać z tego, że ktoś obiecał być przy mnie. Dbam o siebie sama, nikogo o to nie muszę prosić. Ktoś powie do czasu. Jasne. Ale patrząc na zmuszone do życia ze sobą związki bliższych i dalszych znajomych potwierdza się we mnie przypuszczenie, że ja nie urodziłam się, żeby żyć w takiej „Jedności”. Lubię się przemieszczać w głowie, w relacjach, w przestrzeni. I mam do tego prawo, jak każdy. A to, że nie wszyscy sobie to prawo dają? Cóż, to co mi służy nie wszystkim musi służyć. Właśnie się zorientowałam, że moimi wpisami narażam się na ostracyzm. Trudno. Nie dogodzi się wszystkim. Niech każdy się ze sobą zmaga i kształtuje swoją rzeczywistość. Ja nikomu nie przeszkadzam, ani tym co myślę, ani tym, co piszę, ani tym jak żyję.

Uwielbiam słońce, więc jeszcze marzy mi się plaża. Jadę na Kanary we wrześniu, to się poopalam, poleżę, pokontempluję moje ciało. Ono lubi się nagrzać prawie do temperatury ścinania białka. Błoga nieświadomość mnie wtedy ogarnia, jakbym się wyłączała i ładowała baterię słoneczną, oświecana przez swoją gwiazdę dzienną. Ależ mam szczęścia w tym roku. Czy kiedyś nie miałam? Miałam, tylko go nie brałam, przekonana, że przyjdzie taki czas, że będę mogła. No więc przyszedł właśnie. I biorę. Garściami. A dziś pewnie popracuję, a potem potańczę. Albo nie potańczę, tylko obejrzę film o Drakuli Forda Coppoli. Mój najlepszy obraz o miłości ever. On diabeł wcielony, ona naiwna i czysta. No klasyk. Muzyka Kilara, bez niej ten film by nie istniał. W Rzeszowie jest jego ulica, bo stamtąd pochodził. I tak to się wszystko ze wszystkim łączy. Przekonania z tym co dostajemy, poczucie zaufania z tym na co sobie pozwalamy, zasługiwanie z miłością do siebie. Kropka. Czas na zasłużoną kawę dla przyjemności.