Najbardziej lubię powroty

Z wyjazdów najbardziej lubię powroty, te chwile, kiedy wszystko wraca na miejsce i choć nie jest już nigdy takie, jak było wcześniej, czuje się naturalność, swojskość otoczenia. Być może jest to ograniczenie, że wybieram powrót, jako najszczęśliwszy moment podróży, ale tak czuję. Taka jestem, lubię wracać w kąty, które znam, do kochanych ludzi, do zapachów, dźwięków i pomieszczeń. Do sytuacji, które czekają na mnie, do domu, dzieci, pracy.
Ostatniego dnia w Kansas Beth zrobiła mi wycieczkę po okolicy. Zobaczyłam rejony miasta Lawrence, jakich nie miałam okazji zobaczyć pracując i chodząc swoimi ścieżkami. Domy stare, drewniane, z kamienia, wieżyczki, czerwone dachy, werandy. Dzielnicę za rzeką Kansas z nowocześnie stawianymi budynkami projektowanymi przez miejscowego twórczego architekta, domy stawiane co roku przez studentów architektury KU, komunę mieszkańców żyjących w jednym stadzie i wychowujących wspólnie dzieci, park za miastem z uciekającym nad nami sznurem gęsi. Po długim spacerze nad rzeką i krótkim w rezerwacie przyrody na tamtejszych mokradłach, zrobiło nam się obu zimno. Pogoda się załamywała.
– Chcesz zobaczyć Haskell, uniwersytet dla Indian? – spytała Beth.
– Tak, bardzo chcę – odpowiedziałam. Już wcześniej o nim słyszałam i chciałam zwiedzić, ale był daleko.
Pojechałyśmy prawie za miasto. Na obrzeżach, z dala od rejonów najbardziej rozwijających się w Lawrence dzielnic mieszkaniowych, stał pusty o tej porze roku, ze względu na przerwę międzysemestralną, nowoczesny budynek uniwersytetu. Znajduje się na terenie dawnej misji katolickiej, która w wielkim pomieszaniu miłosierdzia z okrucieństwem, odbierała dzieci Indianom, żeby je wychowywać zgodnie z własnym wyobrażeniem, co jest dla człowieka szczęściem. Na tyłach budynków znajduje się tam cmentarz. Niczego z naszej wycieczki tak dobrze nie pamiętam, jak tego właśnie. Już zanim weszłam czułam się źle. Na drzewie w rogu cmentarza wisiały szarfy, magiczne przedmioty szamańskie, a u stóp drzewa siedziała lalka. Kolorowa, ubrana i wyglądająca jak Indianka. Zabawka. Według kościelnych rejestrów, dzieci tam pochowane zmarły na różne choroby oraz uległy wypadkom. Kiedy weszłam na cmentarz poczułam taki smutek, jakby to moje dzieci tam leżały. Nie potrafię tego wytłumaczyć, ale płakałam stojąc między rzędami grobów. Dopiero po chwili zobaczyłam ich niezwykłe ozdoby. Na kamiennych tabliczkach i obok nich stały zabawki, resoraki, kamyki, lalki, misie, wstążki. To współcześni Indianie, członkowie wielu amerykańskich plemion, którzy przetrwali setki lat mordowania i niszczenia swojej kultury, adoptowali te mogiły młodych Indian, wyrwanych z korzeniami ze swojego środowiska, i co roku przywozili na te groby podarunki, zabawki, kamyki. Andrew Smith „E. Cherokee” 1876-1901, Chas Routchfeather „Sioux” 1886-1904, Ablicio Sena „Navaho” 1890-1907. Zadziwiające było to, że w większości byli to chłopcy i umierali między 15-tym a 24-tym rokiem życia, czyli w okresie, kiedy nie grożą już choroby okresu dzieciństwa, ale zaczyna się największy młodzieńczy bunt. Dlatego nie wierzę przesadnie w dyfteryt i inne choroby wpisane do kart zgonu tych chłopców.
Dziś na miejscu misji stoi uniwersytet. Wyłącznie dla Indian, którzy mogą udowodnić swoje pochodzenie. Szkoła jest bezpłatna. Taki zwrot strat po latach grabienia ich ziem. Indianie uczą się na tym uniwersytecie, żeby następnie pójść na regularną uczelnię. Wyrównanie szans. Oczywiście w obecnych czasach bardzo potrzebne. Niemniej jednak Ameryka nada słynie z podziałów i animozji rasowych. Kraj ludzi wolnych, a jednak pełen kontrastów. W Lawrence nie czułam żadnych napięć, ale to wyjątkowe miasto, ośrodek akademicki pełen ludzi myślących.
– Lawrence to wyspa liberalizmu w morzu konserwatyzmu w Kansas – mówiła Beth, powtarzając to za Lindą.
– Jak ci się podoba nasz prezydent? – pytali mnie tutaj wszyscy.
– Możesz mówić otwarcie o tej pomarańczowej małpie – słyszałam czasem od radykalnie niezadowolonych mieszkańców. Głównym tematem tegorocznych świąt był impeachment.
Co miałam powiedzieć? Że przypomina coraz powszechniej występujący w polityce wirus narcystycznego kretyna? Że łatwo jest takim indywiduom rządzić podzielonym tak gruntownie, bo rasowo, społeczeństwem?
W latach 60-tych Indianom nie wolno było przechodzić, ani przejeżdżać przez Lawrence. Dlatego uniwersytet Haskins zbudowano tak daleko od miasta. To największa uczelnia dla Indian w kraju. Dwa tysiące studentów różnych wydziałów. Obok tego oddalonego ośrodka powstała nowa dzielnica. Mieszkają i przyjeżdżają do niej ludzie twórczy, bohema, artyści, odmieńcy, nie czujący podziałów w tradycyjny sposób. Siedziałyśmy z Beth w kawiarni, a ja przysłuchiwałam się rozmowie przy stole obok.
– Ile napisałeś rozdziałów?
– Żadnego.
Śmiech.
– Próbowałem, ale potem uświadomiłem sobie, że idą święta i postanowiłem się poddać starej amerykańskiej tradycji polowania na prezenty w supermarketach.
Przed wejściem do łazienki stanęłam na chwilę zaskoczona. Dwa wejścia, na obu napis: „Dowolna płeć” – trochę wolno, ale w końcu do mnie dotarł. Przed kobiecymi łazienkami w Europie zwykle są kolejki, w muzeach, miejscach publicznych. Takie proste rozwiązanie pozwala na „nieczekanie”. Dlaczego tak dzielimy przestrzeń? Dlaczego w ogóle dajemy się dzielić? Kiedy rozmawiam z ludźmi z wielu części świata, wszędzie są te same problemy. Jesteśmy tacy podobni w bezpośrednim kontakcie. Gdzieś na jakimś poziomie uogólnienia robi się z nas protoobiekty narodowe wepchnięte w stereotypowy kaftanik.
Kiedy jestem w Ameryce nie czuję się ani gorsza ani lepsza. Robię swoje i mam z ludźmi dobre kontakty. Nie wymagam od Amerykanów, aby się kajali za rzeź Indian, tak jak innych wielkich morderców z przeszłości. Chcę jednak, żeby nie koloryzowano faktów do potrzeb polityki strategicznej, również polityki Polski. Chciałabym, żeby ludzie biegający po sklepach w dzień poprzedzający Święta Bożego Narodzenia wiedzieli, jakie są fakty historyczne, a nie opinie historyków o tych faktach. Ale do tego chyba potrzeba pokolenia, które poda sobie herbatę nad stosami dokumentów, świadectw, bez poczucia zagrożenia, w zaufaniu, że kiedy się te wszystkie fakty ujawni, opisze i złoży w zasłużonej mogile, przestaną być tak powszechnie wykorzystywane przez pomniejszych kacyków politycznych, którzy żerują na strzępkach nienawiści, przeinaczając je dla swoich celów.
Dlatego właśnie chcę wsadzić kij w mrowisko i napisać całkiem otwarcie, że tak, mnisi doprowadzili do śmierci dzieci amerykańskich Indian , i tak, przybyli na te ziemie przedstawiciele wszystkich europejskich narodów mordowali Indian, w tym Polacy, Niemcy, Szwajcarzy, Irlandczycy, Anglicy, Duńczycy, Holendrzy, Rosjanie, Ukraińcy, Czesi, Hiszpanie, Portugalczycy i inni, których nie chce mi się wymieniać. Wszyscy, w poczuciu, że są lepsi, ważniejsi. Taki jest fakt. Podobnie jak to, że pewni Polacy zabijali Żydów w czasie wolny, a inny, też Polacy, ratowali Żydów pod groźbą śmierci. Zawsze się znajdzie jakaś persona, co widzi tylko jedno, a nie widzi drugiego.
Spojrzenie prawdzie w oczy to najtrudniejszy proces wybaczenia międzynarodowego.
Może pewnego dnia, kiedy nasze dzieci, nie zaślepione ambicjami miejscowych klas politycznych, zwyczajnie przyjrzą się swojej historii, bez kompleksów, bez mentalności mesjańskiej wymuszonej przez kultywowanie wybranej na ten cel literatury, pozbędą się barier, jakie tworzy obsesyjne patrzenie w przeszłość pod kątem, który gwarantuje kolejne waśnie i darcie pierza. Może nasze dzieci wolne będą od bełkotu uwięzionych w przeszłości jednostek, i opłaczą uczciwie, bez nienawiści ofiary i policzą katów. Może wyjdą innym naprzeciw, tym, co też policzyli i opłakali, żeby zbudować wspólną myśl, wspólny świat, wspólny uniwersytet, w którym wszyscy nauczą się prawdy i odpowiedzialności za wspólną przyszłość. Wtedy wszyscy poczujemy się tak, jak dziś czuję się ja, jakbyśmy wrócili z bardzo odległego miejsca, do tego, do którego wszyscy tęsknili, do spokojnego, bezpiecznego, kochanego domu, którzy sami stworzymy.