Ku chwale słabości

Rzeźba na ścianie – restauracja w hotelu Korona w Braszowie.

Współczesne, silne, niezależne kobiety idą przez życie z przekonaniem, że muszą sobie zawsze radzić same. I ja też idę, ale zmiany, jakie nastąpiły we mnie w ostatnim czasie pozwalają mi wyhamować, kiedy jeszcze mogę nie zrobić sobie krzywdy zbytnim forsowaniem. A forsowania potencjalnie mam dużo, dom, dzieci, praca. ciągłe wyzwania, niespodzianki i twarde problemy natury codziennej. Jak każda silna kobieta biorę się za to i mierzę z rzeczywistością na bieżąco, inaczej się z resztą nie da, bo ucieknie, bo rachunki, sytuacje, wybory od ręki, nie ma czasu na dywagacje. Zatrzymuję się czasem i patrzę czy jestem tam, gdzie trzeba, czy chciałam zajść w miejsce, w jakim się znalazłam, czy coś mnie zsunęło ze szlaku, czy coś mnie uwiera i zamiast pędzić przyglądam się czemu akurat to staje mi na drodze, sytuacja, słowo, człowiek.
Ostatnio miałam konfrontację ze swoją słabością. Źle się poczułam w drodze, w podróży. Męczyłam się bardzo i zauważyłam, że pierwszy chyba raz pozwalam sobie źle się czuć, że szukam pomocy i ją przyjmuję, gdy nadchodzi. Leżąc na tylnym siedzeniu samochodu zamiast sobie wymyślać od naiwnych zjadaczek słodkości, zwyczajnie się o siebie martwiłam, mówiłam do siebie spokojnie, żebym oddychała, czułam jak ciało się rozluźnia i dociera do mnie z przekazem, co jest mu potrzebne w tej sytuacji. Kiedy się zatrzymaliśmy weszłam poboczem do góry pod dom jakichś ludzi, a oni udzielili mi pomocy. W końcu zaakceptowałam, że nie muszę się męczyć sama, że jak tylko poproszę o pomoc ona przyjdzie, że wystarczy się otworzyć na ratunek.
Całą drogę do domu myślałam, że wybaczam sobie tę słabość, że nie mogę prowadzić i pomóc koledze, co dzielnie przejechał z Węgier do Polski z przerwami na ratowanie mnie po drodze, że przykrywał, pytał, szukał stacji, że był i dał mi taki bufor bezpieczeństwa, jaki może dać mocne męskie ramię w potrzebie. Nie zawsze muszę być silna, nawet jeśli drzemie we mnie smok i umie się budzić do działania. Są takie sytuacje kiedy jestem słaba i nie ganię się za nie. Widać słabość, choroba, chwila załamania stają się momentem zwrotnym w postrzeganiu siebie, istoty może i niezłomnej, ale czasem wątłej, klęczącej na trawie z jedyną myślą w głowie:”nie wiem, co zrobić, nie wiem”. I zupełnie szybko przychodziła mi akceptacja siebie, że mogę nie móc, że mogę nie wiedzieć. Nie złościłam się jak to bywało kiedyś, nie walczyłam wstając.
Taka się ze mnie zrobiła spokojna tygrysica. Skupiona na zranionej łapie, na sobie. Dostrzegłam jak często nie pozwalałam kiedyś w takiej sytuacji do siebie podejść, z obawy, że ktoś mnie jeszcze mocniej zrani, że w takim stanie nie mogę się bronić. Nawet jeśli ktoś podchodził mi założyć bandaż, podrapać za uchem. Teraz już umiem rozpoznać intencje, zamiary tych, co podchodzą kiedy źle się czuję, czuję się słaba. I umiem z nimi rozmawiać, umiem dać sobie pomóc. Nie uciekam przed słabością w dumę samowystarczalności. Prawdziwa mądrość pokazuje, że zawsze jest ratunek dla tych, co mają w sobie dość miłości, żeby po niego sięgnąć w porę, by poprosić. Mają wolę przetrwania nie tkwią w potrzebie karania siebie zbytnim frasunkiem, zbytnim cierpieniem. Po prostu pierwszy raz poczułam, że na taki ratunek zasługuję, że mogę go sobie dać, bez krygowania się czyjąś fatygą w ratowaniu mnie, czyimś poświęceniem. W końcu, jak zauważam teraz siedząc spokojnie i w dobrym stanie w swoim domu po powrocie, ja również zrobiłabym wszystko co możliwe, żeby pomóc temu, kto przy mnie czuje się źle, słabo. Warto się temu w sobie przyjrzeć, że często nie dajemy sobie tego, co dajemy innym, wyrozumiałość, pomaganie, opieka, czuwanie. Dzieje się tak wtedy, kiedy nasze pomaganie jest dla nas uciążliwe, jesteśmy zmęczeni ratowaniem innych, wtedy konotujemy, że każda osoba przychodzi z podobnym do nas znużeniem poświęcaniem się. Czyli prosty wniosek, jeśli potrafię przyjąć pomoc, dobrą energię, to nie męczy mnie już pomaganie innym. Umiem dać sobie pomoc od innych, bo nie widzę pomocy jako poświęcenia, a jako odruch naturalny, wynikający z potrzeby serca.
I tak właśnie w prosty sposób się zmieniam. Nie tracę siły na to, na co nie potrzeba, na kłócenie się ze sobą, że po co ci to było, po co, na dowalanie sobie komentarzem, że idiotka ze mnie, żeby jeść muffinkę w barze, albo podobne brednie. Każdą taką sytuację da się wykorzystać na lepsze zrozumienie siebie, na zobaczenie, gdzie sobie życzymy dobrze, a gdzie źle. W porę się zorientowałam, bo ostatnio po całej nocy męczenia się w podobny sposób pojechałam do szpitala. Tak sobie nie dawałam szansy na ratowanie. Siłaczka co ma serce na siebie otwarte wie, kiedy przestać, wie kiedy przytulić swoją ranę i wyciągnąć ją do leczenia. Wie kiedy strzepnąć dumę i powiedzieć „proszę”. Wie, kiedy całą swoją siłę odłożyć na potem. Bo potem przyjdzie i siła się przyda, czasem trzeba dać miejsce czyjejś sile, żeby nas chroniła, przykrywała, była. Bo to jest po prostu najmądrzejsze i do tego skłania nas nasze własne serce.