Miłość do siebie to nie narcyzm. Narcyzm, w szczególności w stosunku do ciała, jest destrukcyjnym rozumieniem miłości, autodestrukcyjnym wbrew pozorom. Kochać siebie nie oznacza nic więcej niż widzieć siebie w prawdzie i potędze, i tę prawdę pokazywać światu. Potęgę zaś należy przyjąć, i czuć, i każdym działaniem próbować jej sprostać przełamując nasze ludzkie ograniczenia. Wyzwalanie potęgi człowieka, jego miłości do siebie odbywa się, moim zdaniem, przez zdejmowanie programów, jakie narzuca nam ego, by nas kontrolować i umniejszać. Przez ego zamiast prawdy widzimy iluzję, z której trudno się wyzwolić. Miałam na sobie super węzeł iluzji i pułapek ego. Nie przez przypadek jestem w mojej rodzinie znana z rozwiązywania beznadziejnych dla innych węzłów. Wiąż mam programy, które powoli odpuszczam. Jednym z nich było nie jedzenie cukru. Przez jakiś czas nie czułam chęci na jedzenie słodyczy i zapisałam sobie program, że to dobrze, bo cukier mi szkodzi. Czy szkodził? Racjonalnie patrzę w przeszłość. Nie szkodził. Jem więc cukier i wszystko na co przychodzi mi ochota. Dosłownie, i mięso też, i nic się nie dzieje. Zdjęłam program. Czemu? Wiedziałam, że jak zakoduję, że coś mi szkodzi, to zaszkodzi i tyle. Piję kawę, słodzę i nie brzydzę się dobrą strawą na mięsie. Ale, i tu jest haczyk. Jem kiedy naprawdę jestem głodna, i tylko to na co mam ochotę. Tyle i aż tyle. Spróbować można. Moje ciało jest wypoczęte, prężne, elastyczne choć robię dziennie wiele kilometrów pod górę i z góry. Kolejny program zdejmuję, moje kolana. Bolą kiedy wyginam je w jodze w kierunku bioder. Niezbyt to naturalna pozycja, ale z czułością się roztkliwiałam nad niemożnością wykonania tego ćwiczenia. Teraz uwolniłam ten absurdalny pomysł, że muszę robić wszystko. Kolana czują się wyśmienicie. Inny program ból. Miałam kiedyś bóle łydek i głowy, związane, jak sądziłam z nieprawidłowym krążeniem, brakiem magnezu itd. Jadłam na to czekoladę gorzką, czyli nadpisałam stary program nowym. Działał jak ulał. Teraz już się tym nie martwię. Łydki i głowa są cudownie ozdrowione o ile o nich i ich kondycji nie myślę. Porzuciłam z rozmysłem uważność w stosunku do mojego ciała. Nie zaniedbuję go, tylko się nad nim zbytnio nie zasadzam, tańczę, przeciągam się, chodzę. W siedzeniu samo się prostuje i układa. Jak super robot i mam uczucie, posiadania ciała, nie bycia ciałem. Utrwalam ten stan i jest cudowny. Wyzwala mnie od paranoi powszechnej w naszym świecie, pozorności mojego istnienia jako czegoś w dodatku do ciała, o które tak wszyscy dbają. Moje dba o siebie samo. Jak zawsze robiło, tylko tego nie wiedziałam. Mam wielki szacunek do mojego ciała. Daje mi wolność przemieszczania, czucia zmysłami, wyrażania siebie w świecie materialnym. Kocham moje ciało, to część miłości do siebie. I celebruję je jeśli czuję, że tego mu potrzeba, by mnie niosło, nie jak najdłużej, ale tyle ile trzeba.