Ktoś mnie ostatnio pytał, jak mi idzie pisanie książki. Powiedziałam, że pisanie jej to jakby chodzenie po rozrzażonych węglach. To trudne i pełne odwagi przedsięwzięcie, na skalę mojej bezsilności. Mam przebłyski, potem flauta, życie wdziera się drzwiami i oknem. Potem stwierdzam, że lepiej będzie żyć niż pisać. I wreszcie znów wraca podmuch w którym niesie mnie gdzieś nieprzerwanie myślami i usiłuję to złapać, wyzyskać do ostatniej kropli. Jest w tym i oczekiwanie na zrozumienie i na ulgę, która przychodzi kiedy znów się zamyka kanał połączenia i czuję się zmęczona i jednocześnie poukładana od nowa. I tak właśnie jest. To nie ma znaczenia, że to może być gniot i nikt tego nie przeczyta. To długotrwały stan oczyszczania i wglądu w siebie na poziomie niemal komórkowym. Jakbym zmieniała swoje DNA. Jakbym na nowo się rodziła. Tylko temu jest poświęcona ta książka. Taką ma rolę nic jej nie więzi, żadna ludzka ambicja. Jak mnie teraz. Jakbym patrzyła jej głęboko w oczy i mówiła do siebie. Jakbym się na nowo zobaczyła, ta wewnętrzna ja przyglądająca się tej zewnętrznej w całkowitej szczerości na jaką stać tylko głęboko kochające serce.