Zaprosiłam wszystkich Was do mojej doliny wspomnień i teraźniejszości. Już od dawna nosiłam się z zamiarem pisania publicznie. Każdy kto coś tworzy, maluje, pisze, ma tę potrzebę, potrzebę podzielenia się swoją twórczością z innymi. Ja piszę o miłości. Wydaje się trywialne, ale zapewniam Was, że nie jest. Trudno pisać o czymś tak niezwykłym, co zjawia się pewnego dnia przed nami i cóż … Nic już nie jest takie samo.
Kiedy urodziła się moja córka było właśnie tak. W dzień po powrocie ze szpitala położyłam ją spać i usiadłam z przytłaczającym uczuciem, że już nigdy moje życie nie będzie wyglądało jak dawniej. Poczułam, jakbym traciła nad nim kontrolę. Teraz wszystko co będzie zdarzać się w moim życiu zależne jest od maleńkiej istotki śpiącej w dziecięcym łóżeczku. Obecnie nazywa się to depresją okołoporodową, ale ja nazwałabym to raczej dojrzewaniem. Nie każdy dojrzewa od razu. Nie uczy się nas w domu, ani w szkole jak radzić sobie z takimi uczuciami i zadaniami. Edukacja jest zerowa, a radzić sobie trzeba. Na szczęście poradzenie sobie zajęło mi mało czasu. Nasza cywilizacja nad macierzyństwem, podobnie jak ojcostwem, przechodzi jak nad ukrytym tabu. Bo w końcu skąd się biorą dzieci? Oj, temat niewygodny. Podobnie z uczuciami w trakcie ciąży, porodem, i tym wszystkim „nieczystym” o czym się nie mówi. Od niedawna wysypało się mnóstwo poradników jak być super mamą, lekkoatletką w ciąży, super pracownikiem na 150% pod wpływem hormonów, albo oprzeć się wszystkim trendom i wypinając na system malować w domu paznokcie u nóg dopóki sięgasz przez brzuch, bo potem trzeba kogoś jednak poprosić o podtrzymanie swojej rewolucji.
Tak naprawdę nie chodzi o poddawanie się albo opór, ale wybór i wiedzę, jak radzić sobie z tak naturalnymi uczuciami, jak osamotnienie, poczucie wyobcowania, czy głupie nudności. Uśmiechnięte matki-celebrytki na okładkach gazet, w reklamach proszków do prania i zupek dla niemowląt nie są prawdziwe, ale wizerunki tworzy się nie dla ludzi, ale produktów. Na szczęście nie miałam wtedy telewizora 🙂
A gdzie tu miłość? Chciałabym, żeby uczono o niej w szkole. O trudnej miłości do dzieci, które są wymagającymi biorcami tego uczucia. Teoretycznie można by pewnych zachowań, sposobów radzenia sobie nauczyć się w domu, ale … ręka do góry komu rodzice przekazali w odpowiednim czasie taką wiedzę 🙂 Miłość nie jest prosta, ale naturalna. Kiedy patrzyłam dobita moją nagłą zmianą na córkę w łóżeczku, nie myślałam o tym, że ktoś mnie pokarał takim losem. Myślałam raczej, że kocham to stworzonko i niezależnie od trudności będę je prowadzić przez życie. Bez względu na to, czym ten „mikrusek” odpłaci mi się w przyszłości.
Miłość ma wiele aspektów. Czasem jest nieziemsko trudna. Ale kiedy patrzę na moje dzieci widzę, że każda chwila kiedy czuły się przeze mnie kochane wzrasta w nich jak drzewo, użyźnia ich wnętrze do tworzenia własnego świata. Dzięki temu stają się pełniej sobą i bardziej pragną się wyrażać w sposób twórczy, mocą, jaką w nich mam szansę wzmacniać. I po to jestem. Po to czuwam nad nimi. Nie po to, by ostrzegać przed światem, pilnować czy się nie przewrócą, ale by pomagać się podnosić i podsadzać do lotu kiedy skaczą. Dawać im wiarę, że potrafią latać. Taka moim zdaniem jest prawdziwa miłość do dzieci. Taką ją widzę i czuję.