W moim poprzednim tekście napisałam o wspomnieniu związanym z pojawieniem się na świecie mojej pierwszej Córki. O poczuciu braku kontroli nad światem i swoim życiem. I o tym, jak szybko udało mi się dzięki miłości i poczuciu bezpieczeństwa zapewnionym przez Męża wrócić do poziomu akceptacji faktu, że od tej pory Maleństwo dyktuje mi życie. No tak, o Mężu nie pisałam, a powinnam. O Jego miłości do mnie, z której wynikło moje poczucie bezpieczeństwa. Jeszcze to kiedyś rozwinę.
Teraz chcę się z Wami podzielić moim ostatnim odkryciem. Akceptacja była niekompletna, była częściowa. Oczywiście musiałam zająć się dzieckiem, iść z nim i sobą w życie, ale nie byłam w pełni na to gotowa. Można powiedzieć, że nikt nie jest. W końcu to nowa perspektywa, nowe doświadczenie. Nie da się przewidzieć na ile jesteś już gotowy i czy podołasz. Skłaniam się ku temu, że życie stwarza nam sytuacje tylko takie, z jakimi jesteśmy w stanie sobie porazić. Co więcej taki,e jakie mają odkryć w nas talenty do radzenia sobie, do uczenia się, aż w końcu do kreowania rzeczywistości w jakiej się znaleźliśmy. Nie oznacza to jednak, że ze wszystkim poradzimy sobie bez wysiłku, zadyszki i stresu, czasem strachu o przetrwanie. Ja wyparłam część lęku o przyszłość tamtego dnia, by działać. I działałam. Bez przerwy, latami, na najwyższych obrotach, zapominając o sobie i swojej wizji siebie w świecie. Aż pojawił się kryzys. Wyparcie emocji i uczuć na dłuższą metę nie sprzyja naszej psychice, naszemu otoczeniu. Lepiej wyrażać najgłębsze emocje, jakie rodzą się w nas na bieżąco niż zasypywać je codziennymi sprawami. Odczuć je i zauważyć. Dać im miejsce i uważność. Pogodzić się z ich istnieniem. Wtedy odchodzą, rozpuszczają się przeżyte i już niepotrzebne.
Zatrzymałam się nad tym wyparciem i okazało się, że w dużej mierze był to lęk, że sobie nie poradzę, że czuję osamotnienie, że muszę temu podołać sama. Gdybym wtedy była w stanie emocjonalnie się wypowiedzieć, większość mojego strachu pierzchła by sama. Bo czemu czułam się osamotniona, byłam z mężem i on mi pomagał w dzień i w nocy. Czemu miałabym sobie nie poradzić, kiedy naprawdę dobrze mi szło! A co z utratą kontroli? Myślałam, że nie będę mogła już sama o wszystkim decydować, że będę musiała dostosować życie do dziecka. I racja przez długi czas życie z dzieckiem właśnie tak wygląda, ale … Przychodzi taki moment, gdy można zostawić dziecko koleżance, babci, mężowi i wyjść na miasto bez wyrzutów sumienia i przypomnieć sobie o sobie samej, takiej jaką się jest wewnątrz. I taki czas docenić.
Zakleszczenie części tych niewybrzmiałych emocji w działaniu spowodowało, że skupiłam się na swojej niezastępowalności i związanych z tym uwikłaniach, i zamknięciu przed światem poza domem. Na szczęście świat o mnie nie zapominał i podesłał mi pracę, którą mogłam zintegrować z dziećmi, ale wymagało czasu, aż otworzyłam się na inne, łatwiejsze doświadczenia życiowe, jak tango, basen, restauracja, kino, sabat w gronie cudownych czarownic, joga, czy zwykłe poczytanie książki przed snem bez roztrząsania, czy dzieci już śpią i czy umyły zęby. Moja zadaniowość w sferze dzieci ostatnio spadła. Ktoś mógłby powiedzieć, że je zaniedbuję, ale ja widzę, że przyszedł czas na naukę życia w inny sposób. Dla mnie i dla nich, i dla wszystkich osób ze mną związanych. Bo właśnie wychodzę dla siebie na pierwszy plan z głębokiego cienia. Dbam o swoje wnętrze, przemyślenia, ruch i dynamikę. Nie muszę spełniać niczyich oczekiwań jako matka. Spełniałam je z nawiązką, a te, które spełniam teraz są wystarczające, by moje dzieci poprowadzić w życie. Mogą brać to co najlepsze z tego co daję, również przykład jak żyć również dla siebie. Wciąż wiele daję, ale nie to czego samej mi brak. I to jest sedno, kochać na tyle siebie, dbać o siebie, by mieć z czego dawać innym. Jeśli się innym rozdasz do dna, co z ciebie zostanie? Jak chcesz dawać miłość, zainteresowanie nie mając go w sobie? Siwiutki Salomon by się uśmiał.
Dlatego ostatnio jestem dobra, bądź prawie dobra dla wszystkich, ale przede wszystkim dla siebie. Hołubię wręcz to działanie. Słucham wnętrza, które mi podpowiada czy chcę czegoś, czy nie chcę i to się udaje. Udaje mi się rozróżnić co robię dla siebie, co dla innych robię i czy chcę to robić. Takie moje wyłamanie się ze stereotypu matki-polki. Oddycham i widzę, jak moje ciało się odbudowuje, mój duch się pręży w ciele i uśmiecha. A ja uśmiecham się wraz z nim, bo to najważniejsze, mieć zadowolone wnętrze w życiu człowieka. Pełne dobroci, spokoju i miłości własnej, która się rozprzestrzenia i zmienia przechodząc z człowieka na człowieka. Fala miłości z epicentrum w Tobie, najważniejszej istocie z jaką przyszło Ci żyć i doświadczać na co dzień … szczęścia.