A jednak płyta główna padła w wyniku przegrzania. Prawdziwy pomór. No to pozamiatałam dziś parę spraw administracyjnych i powiem tylko, że jak na jazzowy dzień to jest nieźle. Popchnięte prawie wszystko.
Dziecko mnie wczoraj pogoniło w pisaniu.
– Ostatnio nie piszesz.
– Nie piszę, bo działam – odparłam, ale poczułam się powoli, po prawniczym bloku innych latorośli na pisanie, zobligowana.
– A co?
– Bo nie mam co czytać.
Tonie w książkach z filozofii i historii łagrów syberyjskich Gruzińskiego, brr… w śniegu po kolana, ale widać jakiś dodatkowy kanał kontaktu ze mną jest jej potrzebny. Nie wystarczają rozmowy o stoikach, epikurejczykach i hedonistach w łazience podczas mycia zębów. Chyba jest trochę tak, że jak piszemy, dookreślamy się, a ponieważ ja jestem bezbożnie szczera w tym, co zamieszczam, więc dziecko mnie poznaje bardziej moimi własnymi słowami. Ja też byłam ciekawa ludzi z mojej rodziny, kiedy jako dziecko wypytywałam o różne rzeczy. Nie każdy odpowiadał. Takie czasy. Zwierzała mi się tylko jedna i druga babcia. Pytałam o wojnę, o to przekleństwo przez jakie przeszły. Każda inaczej, ale każda w stratach bezpieczeństwa, więzi, rodzicielstwa, bliskości i młodości.
Dzieciom to przekazuję w jakichś rozsądnych dawkach, nie dlatego, że to za ciężkie doświadczenia dla nich ale, że nie zawsze chcą wiedzieć. Widać do grzebania w przeszłości trzeba mieć jakiś gen ciekawości, wścibskość rodową i być gotowym na zupełnie zwykłe wiadomości, nie przygodowe bajki o szalonych ciotkach wynalazcach, albo kuzynach – książętach z nieprawego łoża szlacheckiego.
Właściwie, to chciałam napisać o tym, że ostatnio było mi niezwykle przyjemnie, kiedy moja najstarsza córa powiedziała, że cieszy się, że jestem już w domu. Pomyślałam, że może coś chce załatwić, a ona na to:
– Fajnie, że jesteś, bo tęskniłam.
Takie to było czułe i piękne, aż się zawiesiłam w uczuciach na chwilę. Daję dzieciom to, co czuję w ramach rodzicielstwa, ale autentycznie. Dlatego bywam cicha i spokojna, ale też rozsierdzona i miotająca słowa. Cóż, nie jeden współczesny, wyedukowany na nowych teoriach rodzic, by się obłożył włosienicą i powędrował do Częstochowy na klęczkach, gdyby się złapał na moich metodach u własnych dzieci. Popełniłam mnóstwo błędów wychowawczych i pogrążałam się w poczuciu winy, dopóki nie zrozumiałam, że naprawiać nie należy dzieci czy naszych stosunków z nimi, a stosunek nas samych do swojego wnętrza. W bliskości ze sobą, w otwartości na błędy, na odrabianie lekcji jest prawdziwa magia przemiany. Wiem, że nie za każdym razem zrobię to, co będzie najlepsze dla moich dzieci, ale się przyglądam i wyciągam wnioski. Mam też takie doświadczenia, że ludzie zafiksowani na właściwe, ich zdaniem, wychowanie dzieci, przygotowujący się do rodzicielstwa, jak do podróży kosmicznej, nie są wcale bardziej efektywnymi rodzicami. Rzeczywistość jest silniejsza niż wszystkie wyłożone w książkach schematy.
A Chet Baker, czyli Piekarz, snuje się w tle z nostalgią i z lekka mi czas umyka, umyka…