Wysłałam ostatni rysunek, pozamiatałam sprawy, wynegocjowałam z synem powrót na jedzenie do domu, zamiast przelewu. Dostanie jajecznicę na kiełbasie i dwie kanapki. Zaoszczędziłam 5 zł i mam czyste sumienie , bo nie zje śmieci na mieście. Mam okres śmiechawki. To niebezpieczny okres dla tych, co lubią trzymać poważny wyraz twarzy i co chwila poprawiają maskę, jak ją moje żarty odklejają. Ciekawy czas, kiedy moje prywatne tabu mija, jedno, drugie, trzecie, gdzieś jest pewnie granica tego, co warto jeszcze zdjąć, co warto odrzucić. Powaga, nadęcie, sztywność. Poza, rola, sztuczność. Kiedyś śmiałam się z żartów moich kolegów z lekkim zażenowaniem, teraz jak sama rzucam takim żartem, patrzą z niedowierzaniem, czy to ja? Ale po chwili śmieją się ze mną, bo uwalniam ich ze spięcia, że są takie tematy, których się nie ujawnia, takie słowa jakie są niewypowiadane w dobrym towarzystwie, takie aluzje jakie mogą rodzić podejrzenia. Zawsze byłam naiwna, teraz pełną parą zmierzam w kierunku katastrofy dyplomatycznej i ciesząc się prędkością obserwuję zatroskane miny tych, co dobrze się czują tylko wtedy, kiedy reguły aż trzeszczą od form wyrazu, a nikt nie próbuje ich przekraczać, choć są niepisane.
Dzieciom rzucam żarty bez przerwy. Lubię. Córka zamieściła post jak tańczy na rurze. Chciałam napisać w komentarzu „Nie spadnij kotek :)”, ale się powstrzymałam. Dlaczego? Nie wiem. Chyba osiągam stan nasycenia głupawką. Przestało mi za to zupełnie zależeć, co ludzie myślą o mnie i o tym, co piszę i mówię. Taki detoks absurdu, żeby zrozumieć, że jak coś palnę, to nie ma sprawy, da się z tym żyć, a nawet śmiać się z tego można. Z rzeczy łatwych i nie łatwych, z mądrych i głupawych, z pięknych i brzydkich. Wyśmiewam wszystko, ale łagodnie, wystawiam się na śmiech innych, na kpiny, na lekceważenie. Spływa to po mnie z zadziwiającym spokojem. Ten, kto nigdy nie obawiał się stracić twarzy, albo ma przyrośniętą maskę, albo już się jej skutecznie pozbył. Moja się odkleiła i spadła. Kolejna maska poważnej pani doktor od technologii. Maska, która miała zapewnić mnie o mojej wartości jako człowieka poważnego. Powaga nie ma nic wspólnego z mądrością i wartością. Ktoś kto z kijem w zadzie patrzy na śmieszną sytuację nie ma dystansu do siebie. Ja się śmieję, może trochę jeszcze opętańczo, ale całkowicie ze sobą w zgodzie. Kiedyś kolega opowiedział żart tak obleśny ale tak cudownie, że ze śmiechu prawie wpadłam pod stolik w knajpie. Nie pamiętam żartu, tylko jakieś strzępki, bardziej to, że nie mogłam się przestać śmiać, taki był dobry, bo łamał jednocześnie najcięższe tabu, jedzenie, pracę naukową, seks i homoseksualizm. Wszystko w jednym.
Nabywam dystansu do różnych tabu. Przyglądam im się. Ciekawie wyglądają, kiedy patrzę na nie z boku, bo nie jestem nimi związana. Obserwuję też, gdzie leżą moje granice ich poznawania. Granicę widać dopiero, kiedy się ją przekroczy. Doświadczanie przekroczenia granic mam w genach. Dlatego idę pełną parą w te granice, rozpycham je całą moją energią zyskując niesamowity nowy ląd dla siebie. Niedotknięty jeszcze stopą świat, w którym dzieją się rzeczy dla mnie do tej pory niedostępne.
Kategoria: Diary
12 lipca 2019
Brak samochodu trochę mi doskwiera. Nie tylko dlatego, że tęsknię do jeżdżenia, ale również dlatego, że samochód jest przydatny. Dziś na przykład siedzę na ławce o pierwszej w nocy czekając na syna, żeby dojechał z Grecji, z wakacyjnego wyjazdu. Autokar się spöźnia. Gdybym przyjechała tu samochodem pewnie czekanie byłoby wygodne, a tak marznę w wilgotności nocy i liczę na to, że kierowcy autokaru też się spieszy do domu i może naciśnie mocniej na gaz i skröci moje czekanie.
Ostatnio wszechświat nieco mi zgrzyta, bo przez röżne zmiany obraca się a ja wraz z nim do nowej rzeczywistości. Ponieważ był mocno zardzewiały od spodu od niepoddawania się adaptacji, bo tkwił w jednym miejscu 20 lat, teraz kiedy ruszył, bywa mi niewygodnie, bo inaczej i dostosowuję się do niego nowego powoli. Były i pewnie będą jeszcze momenty, kiedy obröt świata o 90 stopni boli. W zwykłej codzienności, w myciu zębów bez towarzystwa, co natychmiast wejść musi do łazienki, w pustym pokoju z mniejszą liczbą mebli, w większej liczbie poduszek niż głów w sypialni, w zmianie ilości dźwięków z rana. Nowa rzeczywistość bywa tak inna, że ma się wrażenie, że nie jest dla nas przyjazna, ale potem obiektywne spojrzenie zawraca nas z ucieczki przed nowym w akceptację. Każda nowa trudność, jak to moje czekanie, pokazuje nam czy dobrze postąpiliśmy, że obróciliśmy rzeczywistość do stanu, w którym takie zdarzenia się dzieją. Co dla mnie jest ważne w tej adaptacji do nowego, to to, że ja sobie pozwalam na niezdarność, na poczucie braku bezpieczeństwa w tym, czego nie znam. Nie wiem, jak się ta nowa sytuacja rozwinie, jakie jeszcze postawi przede mną wyzwania, ale ani razu się w tym drifcie świata nie zapytałam, czy ja tego chcę, czy nie wolałabym wrócić do starych struktur mojego codziennego świata, bo wszystkie te pytania zadałam wcześniej i wyczerpałam zestaw odpowiedzi, aż doszłam do prawdy. Nie znaczy to, że sobie nie pozwalami się wahać, a właśnie pozwalam sobie na wszelkie myśli, zwątpienia, emocje. Wszystko to we mnie jest, pozwalam temu istnieć. Dzięki temu nie tamuję obrotu, każdy zgrzyt oglądam z czułością, każdą sytuację. One mi pokazują, gdzie byłam przyrośnięta do starej rzeczywistości. Nie odrzucam tej starej jeśli łagodnie wpasowuje się w nowæ, ewoluuje. Odrzucam to co mnie więzi, jak przekonanie, że może ta nowa nie będzie lepsza, że brak samochodu, poczucia bezpieczeństwa, nie był wart tego, że obracam się w nieznane.
Ludzie nie lubią zmian, lubią rzeczy stałe. Nawet kiedy te nie służą już nikomu i uwierają w nogi podczas życia. Dla tego poczucia stałości wymyślili ograniczenia, miłość do śmierci, wygodne gniazda do ustawicznego moszczenia, pracę, cóż z tego, że marna, ale daje poczucie stabilizacji. Odrzucajàc stabilizację narażamy się na ostracyzm, na uwagi „i po co ci to było?” w sytuacjach, kiedy sprawy mają się gorzej, trudniej nam się odnaleźć i o siebie zadbać.
Dlatego z ciekawością patrzę, jak dziś marznę. Widzę zyski i koszty. Jak odbiorę tego długiego, opalonego faceta pójdziemy do domu, co prawda na piechotę nocą, ale pogadamy przy tym trochę, a potem wsunę się pod ciepłą kołdrę. Jutro będzie sobota i pospię dopóki sama się nie obudzę, by jutrzejszy dzień przywitać gorącym kakaem i miodem.
5 lipca 2019
To będzie krótki wpis, bo idę pić. Jeszcze nie wiem co, ale wiem z kim. Umówiliśmy się na rynku pod hotelem. Będziemy pić za sukces, czyli naszą konferencję. W liczbach można ją zobaczyć na stronie Politechniki. Powiedziano o nas w radio i byliśmy w telewizji. Wczoraj na bankiecie zjadłam tyle, że toczyłam się do pokoju w poszukiwaniu szpilki do przekucia przepełnionego brzucha. Atmosfera była fantastyczna, jedzenie pyszne, zespół Połoniny przyśpiewywał. Podobno, ktoś na koniec tańczył. Nie widziałam, wcześniej wyszłam, bo już wszystko zrobiłam co było potrzebne i ważne. Nasz kolega przyszedł z synkiem prawie 2 letnim. Każda ciocia chciała ponosić, a wujkowie się przyglądali. W końcu największy facet na konferencji nosił brzdąca po całej sali i podrzucał. Śmialiśmy się, że kontrasty ciągną do siebie, a Kuba wszedł na kolejny level w swojej relacji. W końcu ostatnio się oświadczył. Poziom konferencji był wysoki, przekrojowe referaty. Mam porównanie, bo od lat jeżdżę na takie specjalistyczne konferencje z dziedzin nano i mikromechaniki po całym świecie.
To tyle, chyba też zgłodniałam, ale dziś przypilnuję, żeby się nie toczyć po korytarzach. Idę się śmiać, picie jest tylko pretekstem do śmiania. Uwielbiam się śmiać przy inteligentnych żartach moich kolegów. Ciekawe kto dziś stawia i jaki dziś będzie temat przewodni do śmiania. Ostatnio śmialiśmy się omawiając zachowania społeczne panów w męskich toaletach przy pisuarach. Pewnie nie uwierzycie, ale to temat godny porządnego naukowego zbadania. Antropologia kulturowa.
3 lipca 2019
Gosia napisała, że jej jedyną misją jest fikanie koziołków. Ma rację, prawdziwą misję prowadzą ci co się na misję nie powołują. Ona prowadzi magiczny dom i ma gdzieś misję, ja piszę i mam lekki stosunek do tego, czy mnie kto czyta. Obu nam nie zależy na tym, by się przez to, co robimy realizować misyjnie. Dlatego samo wychodzi. Ci co się na misję powołują, poświęcają się, szukają poważnych intencji do robienia czegoś, kleją tylko własne kompleksy. Trzeba mieć do robienia tego, co się robi dystans, inaczej wychodzi ci misja ratowania tak naprawdę siebie poprzez usilne działania naprawiania świata. Dlatego nie wierzę w guru rozwojów co chce zmienić bieg świata na lepszy, albo polityków, ekologów, wyznawców rowerów i antyglobalistów, co chcą czegoś ode mnie, bo się chcą moim kosztem, kosztem mojej uwagi realizować. Mam ich wszystkich jak mawiał Tuwim, … gdzieś. Sama jestem swoim żaglem, busolą i okrętem. Zauważyłam, że coraz częściej pływam za dnia, wychylam się, ale nie dzisiaj. Wysłałam towarzystwo na kolację z ciekawymi trunkami, sama wróciłam i cieszę się swoją samotnością. Opanowałam ekspres do kawy, żeby mi zrobił zieloną herbatę. W końcu miejsce mojej pracy zobowiązuje do rozwiązywania problemów natury podstawowej. Jeszcze chwila i z pralki zrobię lodówkę.
Dziwne, ale zupełnie się nie męczę. Cały dzień przechadzam się między ludźmi dbając o konferencję w sposób najbardziej adekwatny, atmosferą, słowem i uśmiechem. Nic nie muszę robić, bo wszystko idzie samo, w końcu wszyscy znają swoje zadania, ja tylko patrzę, doglądam i się cieszę z tego, jak rozmawiają, dyskutując zawzięcie, albo jak się śmieją przy stolikach nad kawą. Taka ze mnie trochę szara eminencja, albo … hmm … mama.
Po wykładach i małym party wystąpił zespół muzyki folkowej Połoniny zaczynając od przyśpiewek Warszawskich z Bielan. Potem polki, kolorowe spódnice, białe halki, kapelusze, chustki, stroje ludowe i tupanie do rytmu. Zaskakująco dobrze się bawiłam. Po występie, z przystojnym tancerzem co zamarudził dłużej na scenie zrobiłam sobie zdjęcie. Nasza fotograf prześle je wraz z innymi po konferencji.
Wycieczka autobusami elektrycznymi po pięknym i czystym, zadbanym Rzeszowie skończyła się na rynku. Krótki koncert w parku fontann multimedialnych. W autobusie siedziałam z przodu i kiedy trochę odpłynęłam pod koniec godzinnej wycieczki, kierowca zagadnął mnie.
– Wie pani, że tu obok tego wieżowca powstanie nowy? Też ze szkła.
– A zmieści się? – spytałam widząc, że mało tam było miejsca.
– Pewnie, a wie pani kto przewidział szklane domy?
– Żeromski.
– Tak, Żeromski i kto by pomyślał, że to prawda.
Ludzie w Rzeszowie dumni są ze swego miasta. Politechnika, piękny rozległy kampus, budynek rektoratu w kształcie kadłubu samolotu, w końcu to dolina lotnicza zrzeszająca 170 firm przemysłu aero. Parki technologiczne, wielkie tunele aerodynamiczne. Jutro idę na symulator lotu. Pewnie się rozbiję, ale będę miała 3 życia. Podobno nie ma na świecie samolotu, co nie ma choć jednej części wyprodukowanej tutaj. Szkolą 80% pilotów cywilnych w Polsce. Rzeszów miasto innowacji. Jak tu nie być dumnym. Ludziom dobrze się tu mieszka i żyje. W rankingach przyjazności miast dla mieszkańców, Rzeszów stoi wysoko w czołówce. Same elektryczne autobusy, zadziwiająca czystość, a niektóre przystanki są klimatyzowane. Jak kto nie wierzy niech się wybierze w Bieszczady i tu wpadnie podpatrzyć. Byłam, widziałam. Sprawy urzędowe mieszkańcy załatwiają w galeriach handlowych podczas zakupów, bo urzędy mają tam file do obsługi mieszkańców, tzw. BOMy. Wszędzie rowery, hulajnogi wypożyczane jak w Wawie, ścieżki rowerowe, pasaże, drogi szerokie, domy odnowione, gładkie tynki, sztukaterie, kwiaty. Przez chwilę w jakiejś uliczce przy rynku przemknęła mi myśl: „Jak w Lizbonie.” Chyba tęsknię do niej.
Jutro od nowa, wykłady, prezentacje, słowa. Chyba się jednak do tego nadaję, robię to dla innych, ale coraz częściej myślę też w tym wszystkim o sobie. Zupełnie spokojnie, bez napawania się dumą i misji. Tak trochę jak Gosia, co fika, ja też sobie fikam. Jednego dnia wypiję litr piwa i wymagam masażu twarzy, a następnego dnia siedzę w fotelu przy dźwiękach trąbki z komputera przy herbacie. W internecie sprawdziłam, że mają tu też milongi, ale już była, w poniedziałek. Butów nie zabierałam, ale od tej pory będę wozić. Widać wszędzie już się panoszy wirus tangowy.
2 lipca 2019
Za każdym razem, gdy piszę i publikuję na facebook’u moje przemyślenia, wychodzę ze strefy komfortu, gdzie czuję się bezpiecznie. Niezależnie od tego co piszę, czego dotyczy temat, narażam się na kontrowersje, bo mogę trafić na krytyka, malkontenta. Nie wystarcza mi odwagi jeszcze na publikowanie treści, jakie rodzą się we mnie głębiej. Może kiedyś, może w mojej książce …
Niekiedy myślę, że jestem zbyt odleciana od tego miejsca we wspólnej przestrzeni, żeby mnie zrozumiał przeciętny człowiek, a potem widzę się na faktach, jak wygląda moje życie, dzieci, dom, praca. Chyba nie różnię się tak diametralnie od innych. Może wszyscy jesteśmy inni, tylko próbujemy się do siebie upodobnić na kształt pszczół, albo mrówek. Może nas coś do tego zmusza. Taka strefa komfortu właśnie, wszyscy tacy sami, więc nikt nie zacznie nas wytykać palcem. Te same aspiracje, małżeństwo, dzieci, samochód, praca na stanowisku, wakacje w ciekawym miejscu. Ostatnio się zastanawiam, jak bym się czuła nie mając tego wszystkiego i żyjąc w ciemnej głuszy w chacie z pająkami, z kurą przed domem, psem, kotem, ogrodem, trochę jak Gosia w Sopatowcu, ze swoją filozofią czynienia z życia misji. Misja mnie odstrasza, ale można tak żyć.
Obserwuję ludzi tanga na milongach, na kursach. Większość poszukuje tego dla czego warto żyć. To są różne rzeczy dla różnych ludzi, równowaga między męskim i żeńskim pierwiastkiem w sobie, nowy partner, odwaga do stawiania sobie wyzwań, otwartość na innych. W pewnym momencie to się pojawia, kiedy przepracowują swoje strachy, lęki. Tańczą z życiem i ono im odpowiada. Nawet jeśli jest w tym trochę pozerstwa, pychy, jakie widzę na spotkaniach tanecznych, kiedy kobiety nie tańczą z mniej wyrobionymi tancerzami, albo faceci proszą tylko najlepsze partnerki. Gdzieś w tej społeczności gubi się balans. Zadarte nosy, przeprostowane kolana, a tango to sensualny kontakt, wirtuozeria prawdziwych emocji z wnętrza.
Ja tańczę z premedytacją ze wszystkimi tancerzami, na jakich się odważę, bo mało tej odwagi nadal mam. I czasem zdarza się taki tancerz, który bez techniki kupionej na indywidualnych lekcjach zabłyśnie w tandzie, a wyjadacz milongowy skopie po palcach, bo usiłuje zalśnić na parkiecie bez kontaktu z partnerką, jakby mu ona przeszkadzała, kiedy on gwiazdorzy. Lubię tańczyć z kolegami, których znam, bo ich lubię i niezależnie od poziomu ich umiejętności, widzę jakie sama robię błędy, gdzie niedomagam. Z dobrym partnerem nie sztuka ładnie zatańczyć. Z dobrą tancerką w szczególności, bo ona zatuszuje każdy błąd i partnerzy robią wrażenie bardzo biegłych. Zupełnie jak w życiu. On ledwie przędzie, a ona wywija aż iskry lecą, albo przeciwnie, ona pachnie, a on się stara.
Jestem w Rzeszowie. Moja konferencja zaczyna się jutro od rana. Hotel piękny, goście gotowi, sale otwarte. Dziś wszystko sprawdziłam z moim teamem. Przeszliśmy po mieście, po kampusie, po budynku. Zainicjowałam wspólne zdjęcie przed konferencją. Potem będzie tyle działań, może nie zdążymy. Wieczorem poszliśmy na rynek, na piwo ważone w naszym hotelu, kadzie widziałam przez szybę. Miedź pięknie się złoci na czerwono w ciemnym oświetleniu. Rozmowa była męska, zaskakująca. Tak się śmiałam, że bałam się o zakwasy na policzkach, a jutro mam tyle mówić, tyle zadbać. Zebrałam wokół tej konferencji ludzi tak moich, jak to tylko możliwe. Kreatywnych, mądrych, otwartych, obowiązkowych. Patrzę i uśmiecham się sama do siebie, bo takich teraz jest wokół mnie coraz więcej. Kiedy się zmieniamy ludzie przychodzą i odchodzą, jakby spełniali przy nas jakąś misję, o jakiej pewnie nawet nie wiedzą. Pokazują nam gdzie jesteśmy, co robimy ze swoim życiem, co nam już idzie, a co nie. Mnie idzie robienie czegoś dla innych, tak, ale dla siebie jeszcze nie. Tu się zacinam, umiem załatwić miliony dla innych, ale nie umiem docenić swojej pracy. Powoli to akceptuję. Może nie będę w stanie się docenić? Czy to takie złe? Może nie. Robię błędów na pęczki, w tangu, w docenianiu siebie, w kontaktach z dziećmi, w relacjach z ważnymi dla mnie ludźmi. Gdybym tańczyła tylko z dobrymi partnerami, nigdy bym nie zauważyła swoich błędów. Musi się pojawić błąd, żeby powstał zwrot, skok na nowy poziom zrozumienia i umiejętności. Tak po prostu jest, błąd nas wytrąca ze strefy komfortu, z samozadowolenia. I wtedy robimy postęp.
Jutro będę patrzyła, jak moja konferencja toczy się, i gdzie, jakie błędy wypłyną na powierzchnię, żeby za trzy lata, o ile jeszcze będę chciała, zorganizować ją w nowym miejscu, z ludźmi, jacy będą chcieli ją zrobić ze mną dla innych. Może będzie trudno, może błędy będą częste, przywykłam ostatnio do akceptowania najtrudniejszych swoich błędów. Może się jutro okaże, że się do tego jednak nie nadaję. Cóż, nie można wszystkiego umieć. Zobaczy się. Nawalę, to polegnę i tyle. Raczej mnie tu nie powieszą, ale nie zamierzam uciekać przed odpowiedzialnością i konsekwencją.
Jutro, a dziś słucham Stinga, Chrisa Botti i nie śpię, bo czekam. Czekam na sen, nie dlatego, że się martwię, zrobiłam wszystko co było potrzebne, przewidziałam co było możliwe. Czekałam na tę jedną refleksję, że mogę się mylić, że mogę popełniać błędy i mimo wszystko iść ze strefy komfortu w nowe, zmienione okolicznościami życie i nie karać się za te błędy, tylko mieć je na uwadze. Tak już czas na spanie.
29 czerwca 2019
Dziś jadę do moich przyjaciół pod Warszawę. Chciałam kiedyś o nich napisać, ale to tak dostojna, pełna mądrości para, że się bałam, że nie umiem. Zbyszek był promotorem mojej pracy doktorskiej. Jego żona Hania często mawia, że jestem jego młodszą żoną. Taką żoną naukową. Niech nikt tego źle nie zrozumie. Pracuję ze Zbyszkiem od wielu lat nad różnymi problemami naukowymi. Zbyszek nauczył mnie wszystkiego niemal, co należy wiedzieć o nauce i o tym, jak ją uprawiać. W pewnym szczególnym okresie mojego życia, pokazał mi również, czym jest autorytet, nie z poziomu dumy, ale światłości umysłu i pokory. Bo Zbyszek, przy całej swojej wiedzy i doświadczeniu naukowym, życiowym jest człowiekiem niezwykle pokornym. Gdybym chciała o nim rzetelnie napisać, wyszłaby tysiąc-stronicowa pozycja.
Ograniczę się do wyrażenia, że takich ludzi w naszych czasach prawie już nie ma. Nikogo nie ocenia, umie ważyć słowa. Zwraca się do ludzi z niewymuszonym szacunkiem i jest ze wszech miar autentyczny. Cenię go bardziej od butnych i widocznych wszędzie autorytetów moralnych, państwowych, tytularnych. Słucham go z uwagą, bo nawet jeśli mam odmienną opinię, cenię jego spojrzenie na świat, ludzi, życie. Jest człowiekiem renesansu, taternikiem, ostoja swojej rodziny. Nie naruszę jego prywatności pisząc, że nikogo tak w nauce nie cenię, jak jego, bo uprawia on naukę całkowicie i w sposób nie przystający do obecnej, zbiurokratyzowanej rzeczywistości, wyłącznie z ciekawości. A ciekawość to warunek konieczny w nauce i nie tak częsty. Nie każdy pracownik naukowy ma ciekawość swojej pracy, dlatego często powstają gnioty wypocone dla punktów ministerialnych, albo dla prestiżu i forsy.
Od Zbyszka zaraziłam się ciekawością, a raczej ją w sobie odkryłam i zrozumiałam przy nim, jakie mam możliwości. Podczas pisania doktoratu mawiał, że jego rola się kończy na trzymaniu mnie za kołnierz, żebym się nie zapędziła w ślepą uliczkę, bo praca szła mi gładko. Samodzielna praca z pasji, z chęci dowiedzenia się „co będzie, jeśli”. Ta fantastyczna strategia, jaką na mnie zastosował spowodowała, że doktorat pisałam lekko, przy pełnym obciążeniu domem i dziećmi. To było jak koło zamachowe. Zmęczona kontaktami z maluchami, siadałam wieczorem do komputera i symulowałam oddziaływania atomowe. I paradoksalnie nabierałam przy tym energii. Trochę to były podobne światy, moje dzieci wokół mnie biegały jak elektrony, a atomy na monitorze drgały i się przemieszczały. Niby chaos, ale zbieżny, powtarzalny. Samowzbudny mechanizm.
Opowiem tylko jedną historię osobistą z życia mojego wspaniałego mentora. Kiedy miał 10 lat wybuchło w Warszawie powstanie. Chciał do niego pójść, ale matka złapała go w porę i powstrzymała. Zdążył tylko pomóc wybudować jedną barykadę. Bardzo się wzruszam, kiedy o tym myślę, patrząc na moich synów i zdając sobie sprawę, że gdyby go mama nie powstrzymała, może by go nie było. Może bym nie miała okazji spotkać go w moim życiu i docenić wielkości jego serca i umysłu. Bardzo jestem dumna, że go znam i dziś wypiję z nim kawę żartując w towarzystwie jego cudownej żony, z którą nie tak dawno, w kościele na Gubałówce obchodził złote gody.
11 luty 2019 cd.
A jednak płyta główna padła w wyniku przegrzania. Prawdziwy pomór. No to pozamiatałam dziś parę spraw administracyjnych i powiem tylko, że jak na jazzowy dzień to jest nieźle. Popchnięte prawie wszystko.
Dziecko mnie wczoraj pogoniło w pisaniu.
– Ostatnio nie piszesz.
– Nie piszę, bo działam – odparłam, ale poczułam się powoli, po prawniczym bloku innych latorośli na pisanie, zobligowana.
– A co?
– Bo nie mam co czytać.
Tonie w książkach z filozofii i historii łagrów syberyjskich Gruzińskiego, brr… w śniegu po kolana, ale widać jakiś dodatkowy kanał kontaktu ze mną jest jej potrzebny. Nie wystarczają rozmowy o stoikach, epikurejczykach i hedonistach w łazience podczas mycia zębów. Chyba jest trochę tak, że jak piszemy, dookreślamy się, a ponieważ ja jestem bezbożnie szczera w tym, co zamieszczam, więc dziecko mnie poznaje bardziej moimi własnymi słowami. Ja też byłam ciekawa ludzi z mojej rodziny, kiedy jako dziecko wypytywałam o różne rzeczy. Nie każdy odpowiadał. Takie czasy. Zwierzała mi się tylko jedna i druga babcia. Pytałam o wojnę, o to przekleństwo przez jakie przeszły. Każda inaczej, ale każda w stratach bezpieczeństwa, więzi, rodzicielstwa, bliskości i młodości.
Dzieciom to przekazuję w jakichś rozsądnych dawkach, nie dlatego, że to za ciężkie doświadczenia dla nich ale, że nie zawsze chcą wiedzieć. Widać do grzebania w przeszłości trzeba mieć jakiś gen ciekawości, wścibskość rodową i być gotowym na zupełnie zwykłe wiadomości, nie przygodowe bajki o szalonych ciotkach wynalazcach, albo kuzynach – książętach z nieprawego łoża szlacheckiego.
Właściwie, to chciałam napisać o tym, że ostatnio było mi niezwykle przyjemnie, kiedy moja najstarsza córa powiedziała, że cieszy się, że jestem już w domu. Pomyślałam, że może coś chce załatwić, a ona na to:
– Fajnie, że jesteś, bo tęskniłam.
Takie to było czułe i piękne, aż się zawiesiłam w uczuciach na chwilę. Daję dzieciom to, co czuję w ramach rodzicielstwa, ale autentycznie. Dlatego bywam cicha i spokojna, ale też rozsierdzona i miotająca słowa. Cóż, nie jeden współczesny, wyedukowany na nowych teoriach rodzic, by się obłożył włosienicą i powędrował do Częstochowy na klęczkach, gdyby się złapał na moich metodach u własnych dzieci. Popełniłam mnóstwo błędów wychowawczych i pogrążałam się w poczuciu winy, dopóki nie zrozumiałam, że naprawiać nie należy dzieci czy naszych stosunków z nimi, a stosunek nas samych do swojego wnętrza. W bliskości ze sobą, w otwartości na błędy, na odrabianie lekcji jest prawdziwa magia przemiany. Wiem, że nie za każdym razem zrobię to, co będzie najlepsze dla moich dzieci, ale się przyglądam i wyciągam wnioski. Mam też takie doświadczenia, że ludzie zafiksowani na właściwe, ich zdaniem, wychowanie dzieci, przygotowujący się do rodzicielstwa, jak do podróży kosmicznej, nie są wcale bardziej efektywnymi rodzicami. Rzeczywistość jest silniejsza niż wszystkie wyłożone w książkach schematy.
A Chet Baker, czyli Piekarz, snuje się w tle z nostalgią i z lekka mi czas umyka, umyka…
11 luty 2019
Po prostu znów padł mi komputer. Tym razem system, więc dane na dysku przetrwały. Podejrzałam je na powłoce. Są, ale póki sławetny cyrulik komputerowy – Piotr – nie uruchomi mi jakiegoś szczątka systemu, leżę.
Teoretycznie da się popracować na czymś innym, na laptopie, czy gdzieś po sąsiedzku, ale … Mam dziś taki dzień, że nie wyrywam się do pracy. Dziś jest dzień na refleksję. Reflektuję się więc zapamiętale i z wielką czułością do wszystkich aspektów siebie. Słucham jazzu, trąbki Chrisa Botti i oddycham. Postanowiłam sobie, jakiś czas temu, nie szarpać się więcej z życiem, z przeszkodami, z trudami, z regułami, z nagłymi wyskokami zza rogu, z chodnikiem pod nogami i stromizną. Jak mam przed sobą wysokie wzniesienie to wzdycham u podnóża, czasem zaklnę sążniście, a potem sama się z siebie śmieję, że taka jestem w tym prawdziwa. W tym wścieku jaki mnie ogarnia, ale pozwala prawie zaraz rozładować stres bez odkładania złogów na później i wyzwala mnie do działania. Jeśli chcę zadań. Dziś podjęłam kilka kolejnych decyzji w ważnych sprawach. Bieżących, przeszłych, a do przyszłych się nie zabieram. Jak podchodzą – robię. A jak nie, nie robię i nie zamartwiam się tym. Decyduję, wybieram i patrzę. W pewnym momencie życia przestajemy się tak zawrotnie spieszyć z udowodnieniem sobie, że nasze życie ma jakiś sens, że coś jesteśmy warci. Dopiero wtedy, ten sens naprawdę przychodzi. Dopóki naciskamy, staramy się, żyjemy w intencji, że trzeba, że muszę, bo dzieci, bo autobus, bo praca, bo lot, bo konferencja, wszechświat opiera się jak może, żebyśmy w końcu wyczerpani i leżący na deskach swoich starań, zdołali zrozumieć, gdzie leży ten sens i, że większość życia żyjemy w projekcjach umysłu, że musimy coś sobą udowodnić.
Każdy ma inne coś, do czego dąży. Udowadniamy, że jesteśmy coś warci, do czegoś zdolni, istotni. Zbieramy różne doświadczenia, jak jagody do koszyczka w lesie życia i czujemy, że to właśnie jest sens. Dzieci, mąż, żona, firma, zawód, dom, albo samochód, błysk w oku sąsiada, kuzyna, szefa. Nikt nie wie, gdzie jest granica tego gromadzenia, gdzie zaczyna się pełnia, do której, jak sądzimy, dążymy. Nie da się tego nauczyć, nikt nie podał algorytmu do wyznaczenia, gdzie kończy się ta gonitwa… bo przecież większość z nas i tak wciąż, bezustannie się stara, z dnia na dzień, z przedmiotu na przedmiot, z zaszczytu do zazdrości.
Zaryzykuję, bo spróbuję przekazać doświadczenie pełni, jakie ja miewam. To nie pełna pełnia, ale najbardziej aktualna kompletność, jaką mam. Moja pełnia to nie koszyk pełen rzeczy, jakie uzbierałam w życiu, zaszczytów, całkiem uzasadnionej dumy z wielu sfer mojego życia, ale to, że umiem ten koszyk zostawić w lesie i żyć mimo to, pełna przekonania, że jestem warta wszystkiego najlepszego w życiu, bo na to zasługuję. Nie dlatego, że się starałam, walczyła, poświęcałam, ale dlatego wyłącznie, że jestem. Co więcej, że jestem właśnie i absolutnie taka – jaka jestem, wstydliwa do tanga, i odwrotnie do przyjaźni, zakochana w muzyce i pięknie, bojąca się bólu i smutku, poświęcająca się i obdarowywana, wściekła czasem jak osa i spokojna jak przestrzeń kosmiczna. A Chris Botti sączy mi do ucha nektar nieskończonej harmonii … Nawet tę moją niepoprawną, romantyczną, zakręconą duszę, co mnie wodzi na rezolutne manowce, kocham, choć nie muszę. Kiedy coraz bardziej szczerze mówię, robię i myślę, nic mnie nie ogranicza. Ani szczęście, ani nieszczęście. Ani opinie, ani rozsądek. Zawsze czułam, że do czegoś dążę. Od dzieciństwa wiedziałam, przeczuwałam. I teraz wiem do czego i wszystkim życzę takiego spełnienia, jakiego potrzebują. Ja swojego dla siebie nie wymyśliłam. Ono nie przyszło mi z głowy, ale z serca, trochę bezwiednie, trochę je zapraszałam, w takiej właśnie formie. Nawalczyłam się już o wiele rzeczy. Teraz stoję i czekam, patrzę, uśmiecham się i okazuje się, że to co mam mieć, samo przychodzi. Nie naciskam, nie wybiegam. Jak chcę, to biorę, a czasem nie biorę. To trudno przekazać, ale kiedy się nie ma potrzeb, to nie oznacza, że niczego nie potrzeba do życia. Chodzę do pracy, bo lubię i zarabiam na siebie i dzieci. Konsekwencja i tyle. Nie robię z pracy misji wyzwolenia świata, ani pokazywania, że jestem jakaś poważniejsza, albo trochę warta. To co w ludziach najgłębsze, nawet cierpienia i ich prawda, potrafią mnie przyciągnąć bardziej niż splendor, marka, zadowolenie z siebie. Ten kto przekroczył pewną granicę spojrzenia w swoje głębie w szczerym, prawdziwym skupieniu, temu żaden przejaw iluzji wartości nie zawróci w głowie. Co więcej, nie będzie to też temat do wyśmiania, do umniejszenia ludzi, co dalej pragną. Mądrość nie drwi z nikogo, ani pożądania tych, co ich pobudza sensem kolejna dębowa szafka, bo widząc prawdę, widzimy poprzez współczucie, a okiem miłości można ludzi zobaczyć na wielu poziomach, w jakich wyraża się ich osobowość. I każdy ma swoje miejsce, swoją rolę do odegrania, choćby taką, żebyśmy dzięki nim zobaczyli, że nam nie przyświeca podobna sprawa, idea czy sposób na życie.
Miałam kiedyś sen, o którym obiecałam napisać. Przyszłam na lekcję tanga do zwykłej szkoły podstawowej. Było pusto wewnątrz, więc wyszłam na plac przed szkołą i zobaczyłam rzędy krzeseł ustawionych pod chmurką na trawiastym boisku, jak w prowizorycznym amfiteatrze. Niebo zachmurzone zupełnie jak dzisiaj, pogoda ponura, na trawie topniał śnieg. Wczesna wiosna. Podeszłam do pierwszego rzędu, w którym siedziała już publiczność. Wszystkie miejsca zajęte. Wzięłam krzesło z tylnego rzędu do pierwszego, postawiłam cokolwiek krzywo i usiadłam. Rozejrzałam się i zobaczyłam mężczyznę obok siebie. Siedział z nogą na nodze i patrzył na trawnik przed nami.
– Co to będzie za przedstawienie? – spytałam.
Odwrócił się do mnie całym ciałem i powiedział patrząc mi głęboko w oczy:
– Wszystko jest teatrem.
Poczułam uderzenie mentalne tym stwierdzeniem, jakby postrzelono mnie w tym śnie i gwałtownie obudziłam się.
Im dłużej żyję, tym wyraźniej widzę, że wszystko wokół jest teatrem, w którym odgrywamy swoją rolę. Odgrywamy rolę człowieka, który w swoich ograniczeniach idzie w kierunku świadomości, zrozumienia swojego istnienia. Może brzmi to trochę zbyt radykalnie, ale wszyscy wokół, bliscy i dalsi, są tylko, i aż statystami na planie akcji, sytuacje to sceny, akty, przedmioty to rekwizyty. To co w teatrze życia jest najpiękniejsze i najtrudniejsze to odegrać siebie, swoją rolę najszczerzej jak się potrafi. Nie udawać, bo publika wychwyci fałsz, a co ważniejsze, my go wychwycimy. Być jak najprawdziwszym sobą i grać zapamiętale w skończonej w czasie sztuce autointrospekcji, autokreacji wyborami, odnajdywania swojego niepowtarzalnego rdzenia – prawdy. I w nagrodę, że doszłam w mojej drodze aż tutaj, youtube mi nuci teraz przypadkowy utwór z listy, jaką właśnie dla mnie stworzył – piosenkę Leonarda Cohena w interpretacji Chrisa Botti, cudna kombinacja talentów. Piosenkę, której oryginał przeedytowałam bawiąc się jakiś czas temu pisaniem nowych tekstów do piosenek obcojęzycznych. Ciekawy zbieg okoliczności. Więc dołączam tę interpretację w linku dla tych, co czują łagodny jazz, co czytają i idą własną ścieżką. Do siebie.
22 stycznia 2019
Nie warto się nadmiernie starać ani martwić. Wstałam późno, wsiadłam do samochodu z dzieckiem i pojechałam na wizytę lekarską. Korek jak malowanie opóźnił nasze przybycie do rejestracji o 50 minut. Wysiedziałyśmy w kolejce kolejne 50, a i tak zdążyłyśmy na ospałego lekarza co przyjął nas 40 minut po zakończeniu przyjmowania. No stress. Lena siedziała zdenerwowana i głodna, ale kanapce odmówiła po kęsie, więc zjadłam sama zaczytana w podrzuconą pozycję od kolegi w pracy „Hinduska sztuka kochania”. Słowo pozycja jest jak najbardziej na miejscu. Po pierwszych stronach zorientowałam się, że to książka dla mężczyzn, ale jak przystało na ciekawskie stworzenie wniknęłam głębiej, żeby się dowiedzieć, że są 4 typy kobiet i jaką jestem. Mam dużo z Muszli, ale też Artystki. Za to mało u mnie Lotosu i Słonicy. Gdyby się panowie trochę pomocowali z czytaniem takich pozycji, może więcej szczęśliwych kobiet chodziłoby po świecie. Zwrot historii, w tym religijny, podciął skrzydła wolnej myśli w wydaniu tantrycznym, i trudno się dziwić, że mężczyźni przestali zdobywać taką wiedzę. Za to typów mężczyzn ze względu na przyrodzenie jest 3: Zając, Ogier i Buchaj. Monotonicznie znaczy. Książeczka malutka, zwarta, z obrazkami, łatwa do pochłonięcia w jeden wieczór. Wyjęłam w przychodni pokątnie i zdałam sobie sprawę z własnej myśli, że chyba nie chcę pokazywać okładki dwulatkom biegającym jak elektrony między pacjentami. Lena zirytowana na brzdące, a ja tylko powtarzałam:”Też tak biegałaś, też tak krzyczałaś, też miałaś pobieraną krew, i tak, smoka nie miałaś”.
-A czemu nie miałam smoka?
-Bo nie był potrzebny.
-Ale za to miętosiłam wszystkim uszy.
-Ale nie buzią i nie wykrzywiłaś sobie zgryzu.
Teraz myślę patrząc na dzieci z zatkaną smokiem buzią, że to w gruncie rzeczy nieistotne. Czasem miętoszenie smoka może być zbawienne. Te dylematy już za mną, i dobrze.
Po wysiedzianej wizycie około południa wylądowałam w pracy. Zatłoczony parking, ale naprzeciw wejścia „miejsce dla królowej”, jak powitał mnie palący przed budynkiem kolega wizytujący pracownię. Bez obiadu, na kanapce i kawie, weszłam do pokoju socjalnego, po czym inny kolega zaproponował zupełnie nie pytany swoje zasoby obiadowe, co ich miał nadmiar i tak objadłam się zupą i drugim daniem. Bez wysiłku, bez planu. Powiedziałam:
-Ależ mam dzisiaj łaski z nieba. Za niedenerwowanie się czymkolwiek wszystko idzie mi jak trzeba.
Rozmowa przy stole jak zwykle wciągająca i ciekawa. Opowiedziałam o książce. Potem rozmawialiśmy o zaginionych indyjskich cywilizacjach, o zmienności klimatu tamże i starożytnych rzekach uwiecznionych na budowlach w gęstym buszu, a potem o koncepcji człowieka jako zwierzyny łownej w prehistorii i zmianie optyki patrzenia na rolę homo sapiens we wczesnych stadiach rozwoju pierwszych społeczności. Siedziałam przed pustym talerzem kiedy ten sam kolega wstał i w trakcie rozmowy wziął mój talerz i umył go. Nim się zorientowałam, dostałam w garść kawę zrobioną dla mnie przez innego kolegę. Dziękując im za takie poczucie zaopiekowania jakie mi dali bezinteresownie, śmiejąc się na głos poszłam do swoich obowiązków. Jeśli chodzi o męskość to kocham męskość w takim wydaniu. Ma niesamowitą moc.
A a propos: Wszechświat nas nagradza, za zaufanie, za nie gonienie, za cierpliwość, za to, że umiemy widzieć go takim, jaki jest. Życzliwy, dowcipny, plastyczny. Wspaniałych mam kolegów w pracy, aż się chce do niej chodzić dla nich. I w ogóle spotykam ostatnio tylko fajnych ludzi, ciekawych, z pasją, z błyskiem w oku.
A jutro siadam do pisania harmonogramu wydarzeń w moim projekcie ITHACA. Najlepsze było jednak to, że kiedy wczoraj myślałam, że czeka mnie żmudne analizowanie wyjazdów dziś po zajściu do naszej Agi zobaczyłam pięknie zrobiony harmonogram tegoż i tak właśnie świat się toczy. Palcem nie muszę już kiwnąć. Za to symulacje to inna sprawa. Trochę leżą, ale to mnie uczy, że jak zyskujemy gdzieś czas to on nie jest do marnowania, tylko do wykorzystania. Ale rozsądnego. Więc jutro siadam do maglowania moich danych żeby je wypuścić w dwóch publikacjach i tyle. A dziś już tylko się wyleżę w wannie i wyśpię. A jeszcze wcześniej wsiądę do samochodu i posłucham z radością muzyki jadąc do domu. Dziś świat jest cudownie spolegliwy i zrozumiały. Warto się tym stanem posilić przed innymi stanami.
Z mojego pamiętnika
20 grudnia 2018
Żyjemy w rzeczywistości nieustannie oceniani i oceniający. Mamy taki obiekt w głowie, zwany mózgiem, który pojmujemy, jako źródło naszej mądrości, a co ocenia rzeczywistość, w jakiej jesteśmy. Nie ma w tym nic złego. O ile rozróżniamy mierzenie i opiniowanie. Kiedy jadę samochodem i ktoś mi zajeżdża drogę wciskając się na pas przede mną to mój mózg mówi: 'Odległość między poprzedzającym cię pojazdem robi się za mała – zwolnij”. To jest mierzenie. Opinia zaś się pojawia kiedy włącza się lęk. „Ten pacan zaraz mnie zadraśnie, powinien poczekać!” Wyobraźmy sobie sytuację, że na mierzeniu mózgiem sytuacji kończymy. Nie przechodzimy do opinii. Wyobrażacie sobie? Trudne zadanie, takie nie wyrażanie tego co się myśli, o jakimś nadmiernie szybkim pacanie. A jeśli wam powiem, że większość opinii tworzymy z lęku? Jak się z tym czujecie? Dziwnie, prawda. Niezależnie, czy to są tzw. dobre czy złe opinie, są tworem myśli, ucieczką przed konfrontacją. Mój lęk, że jakiś gozdek mnie walnie swoją rozpędzoną furą, wyraża się w mojej opinii. Mózg tworzy ją na bazie moich doświadczeń. Wyobraźmy sobie teraz sytuację, że faktycznie dochodzi do stłuczki. Wyskakuję z samochodu pełna gniewu, a tam drobna kobietka z zapłakanym maluchem na tylnym siedzeniu. Może być? Może. Kiedy uświadomimy sobie lęki, jakie prowadzą nas do opinii, o wiele łatwiej nam będzie dostrzec prawdziwą rzeczywistość.
Czym jest strach? Iluzją. Strach to myśli, jakie rozpętujemy w głowie, kiedy się straszymy. Zaraz, zaraz, tzn. że boimy się myśli? Tak, myśli się boimy. Kiedy ktoś w niedzielę wieczorem nie może zasnąć, bo już żyje poniedziałkowym tokiem zadań, to pogrąża się podwójnie, bo ani nie działa, co odciąża od stresujących myśli, ani nie wypoczywa przed podjęciem działania. Straszy się myślami. Iluzja strachu polega na tym, że jak coś przemyślimy, postraszymy się konsekwencjami tego, że może nam się coś nie udać, np. zrobić w pracy, nie dojechać do celu, nie znaleźć klienta, to samo straszenie nas zmobilizuje i w ostateczności nam wyjdzie. Nic bardziej mylnego. Im więcej strachu – tym marniejszy efekt.
Prosty, choć krańcowy, przykład z metra koreańskiego. Kobieta spada z peronu na tory. Jakiś chłopak rzuca się za nią i błyskawicznie podnosząc jej ciało, staje z nią pod ścianą tunelu. Pociąg przejeżdżając w tej samej chwili nawet ich nie drasnął. Chłopak opowiadał potem, że się w ogóle nie zastanawiał, co robić, działał. Bo jakby się zaczął zastanawiać, to by się zdążył wystraszyć, że za mało czasu, że się potknie, że może ona za wiele waży i jej nie podźwignie. Robienie rzeczy zamiast przemyśliwania o nich ma taką prostą funkcję, że rzeczy się wtedy dzieją samoczynnie. Ciało się dostosowuje, umysł czyści i wdraża odpowiednie programy do robienia, nie konfabulowania. Są ludzie, którzy to mają automatycznie, większość się jednak powinna przestawiać z myślenia o robieniu, na akt robienia. Dlatego kiedy zasypiam w niedzielę nie straszę się poniedziałkiem, nawałem zadań, ilością godzin przed monitorem i mnogością skomplikowanych obliczeń. Zasypiam, albo jestem sobie, a w poniedziałek idę, siedzę, piszę, czasem tańczę dla rozluźnienia kręgosłupa przy biurku, żeby nie wybiegać w strachy, jakich nie ma, poza moją głową.
Lęk od strachu różni się położeniem w czasie. Strach wybiega przed lęk i mówi: „Patrz! Tam się może palić! Oj, będzie piekło w pięty.” Dlatego strach można rozpuścić patrząc na swoje myśli i łagodnie się do nich uśmiechając. Ja tak robię i działa. O, pięty powiadasz? A czemu nie palce? A może pośladki? Właściwie zrobiła się zima to trochę ciepła się przyda itd. Lęk dla odmiany pojawia się w sytuacji bezpośredniego zagrożenia. Co robić z lękiem? Ja pozwalam mu być i tyle. Serce mi wali, a ja to widzę, no wali. Ręce mi drżą, nie mogę usiedzieć w miejscu. Wstaję i chodzę, jak tego nie wytrzymuję. A w duszy mówię do siebie spokojnie: „No tak, zdenerwowałaś się Agnieszko. Boisz się tego. Tak jest ok. Możesz się bać. To ludzkie, to autentyczne. Popatrz na siebie w tym i nie udawaj, że cię to nie rusza, jak kiedyś udawałaś. Lęk to prawdziwe, ludzkie emocje. Przyszło i przejdzie, jak zwykle.” I lęk się wtedy rozpuszcza. Trenowałam, to może za dużo powiedziane, trochę ze strachem i lękiem osobiście. Tak mi wyszło, że się oswajałam z lękami różnego rodzaju przez akceptację, że się boję. I doszłam do tego, że już nie chojraczę, że co, ja się boję? Nigdy! Wchodzę do tego tunelu ze skorpionami, pierwsza wchodzę! Otóż nie. Nie wchodzę, jak się boję, ale wielokrotnie się przekonałam, że jak nie zakłamuję strachu i mówię, tak, ja się boję, to strach, lęk mnie opuszcza prawie od razu. I poprzez akceptację samej możliwości strachu, lęku, poczucia zagrożenia doszłam do stanu, że ostatnio prawie w ogóle się nie boję. Niczego, aż się zaczęłam rozglądać, czego by się tu pobać, bo jakoś pusto się zrobiło i taka przestrzeń dookoła. Czas ją zapełnić tym co lubię, tak myślę. Mną samą, nie zestresowaną kolejnymi wyzwaniami życia, a mną ciekawą, co się pojawi, jakie zadanie, jaki finał. Nie myślę o porażkach, sukcesach, a doświadczeniach. Bo opinie segregują nam życie na pozory dobrego i złego, a czegoś takiego nie ma. Jest tylko to, co się zdarza, może być ruiną firmy, albo wyczyszczeniem kalendarza do zapełnienia nową działalnością. Może być w finalnej scenie śmiercią kogoś bliskiego, albo wyzwoleniem z obciążającej nas zależności. Każde doświadczenie lękowe odsłania nam opinie, jakie mamy o rzeczywistości. Ona nam nie zagraża, ona tworzy możliwość transformowania naszych ukrytych, nieświadomych uwarunkowań. A lęk nas prowadzi do tego, czego jeszcze nie przetransformowaliśmy. Zostawiam torebkę wszędzie, idę po nocy w ciemnych ulicach. Nie brnę w zagrożenie, ale świadomie mierzę, jaka jest moja odległość od poprzedzającego pojazdu i zwalniam tam, gdzie zdążę. A jak nie zdążam, wręcz się cieszę, że jest coś jeszcze czego nie przeżyłam, jakieś nowe terytorium, nowy podzbiorek do zajęcia w mojej przestrzeni własnej. Opinie wyłączam, albo daję im przepływać przez moją głowę. Dziś w nocy po spaleniu jakiegoś jedzenia w mikrofali cały dom śmierdział jak wnętrze kominka. Zasypiając złorzeczyłam mężowi, że się zagapił, a potem powiedziałam w myślach: „To będzie ciekawe doświadczenie zasnąć w stęchłym powietrzu, jak w komorze gazowej. Zapach w końcu zwietrzeje, a ja mam nowe doświadczenie.” Obudziłam się wyspana i rześka, a moja opinia o roztargnieniu męża minęła bezpowrotnie.
Lęku nie trzeba przełamywać, tak jak i strachu. Walka z nimi, albo z sobą w lęku powoduje spiętrzenie, czyli panikę, albo zaprzeczenie, czyli odrzucenie lęku i siebie. Nie odrzucam siebie w lęku, po prostu siebie widzę i lęk, i sytuację i zagrożenie, jeśli istnieje. A wtedy zaczynam efektywniej myśleć nad rozwiązaniem tego co mi doskwiera. Co zrobić jednak, kiedy zamiast zwalniać przed pacanem w autku, nałogowo przyspieszasz? Idziesz na kolizję z pełną akceptacją wszystkich konsekwencji. Włącznie z pobiciem się z karkiem z BMW, jakie rozbiłeś. Bądź świadom tych konsekwencji i mierz swoim mózgiem, czy je bierzesz na klatę, żeby potem nie fałszować rzeczywistości, że to jego wina. Jak nie bierzesz takich konsekwencji, zwalniaj. Ja się czasem trykam z jakimiś pacanami co mnie drażnią i zauważyłam, że kiedy nie jestem w opiniach, emocjach a faktach, mój mózg nieźle potrafi nawijać i wybroni mnie z każdej matni. „Zajechał/a mi pan/i drogę.” Koniec. I sprawa do wyjaśnienia. A nie „Co pan/i narobił/a!”, bo taki klimat, bo to już jest opinia.
Mierzenie rzeczywistości to głęboki temat. Widzisz to, co widzisz swoim wnętrzem, swoim doświadczeniem. To co pokazują ludzie jest ich doświadczeniem, które jest odmienne. Jak kobieta zakłada krótką spódnicę to nie musi znaczyć, że ma ochotę kogoś wyrwać na dyskotece na łatwy seks. To może oznaczać, że lubi mieć swobodne nogi w tańcu, który kocha. Dlatego ja się powstrzymuję przed opiniami, mierzę i słucham, co ludzie mówią o sobie, żeby nie iść przez świat jak specyficzny ślepiec w matni własnego mózgu, maszyny do mierzenia. Ona zmienia się z doświadczeniem. Jedyne co się nie zmienia, to prawda. Kiedy patrzymy na ludzi sercem, nie kadzimy im, nie strofujemy, widzimy prawdę w oderwaniu od wszelkich umysłowych opinii. A prawda wyzwala, zwłaszcza od lęku, ale pojawia się czasem w wielu przybliżeniach, sytuacjach jakie nas do niej wiodą. Nie należy się za bardzo fiksować na jej szukaniu. Kiedy jesteśmy gotowi do jej zobaczenia, ujawnia się sama. A wtedy nie da się jej zignorować, staje się fundamentem naszego istnienia i żadna opinia, żadna sytuacja jej nie zmienia.