Po prostu znów padł mi komputer. Tym razem system, więc dane na dysku przetrwały. Podejrzałam je na powłoce. Są, ale póki sławetny cyrulik komputerowy – Piotr – nie uruchomi mi jakiegoś szczątka systemu, leżę.
Teoretycznie da się popracować na czymś innym, na laptopie, czy gdzieś po sąsiedzku, ale … Mam dziś taki dzień, że nie wyrywam się do pracy. Dziś jest dzień na refleksję. Reflektuję się więc zapamiętale i z wielką czułością do wszystkich aspektów siebie. Słucham jazzu, trąbki Chrisa Botti i oddycham. Postanowiłam sobie, jakiś czas temu, nie szarpać się więcej z życiem, z przeszkodami, z trudami, z regułami, z nagłymi wyskokami zza rogu, z chodnikiem pod nogami i stromizną. Jak mam przed sobą wysokie wzniesienie to wzdycham u podnóża, czasem zaklnę sążniście, a potem sama się z siebie śmieję, że taka jestem w tym prawdziwa. W tym wścieku jaki mnie ogarnia, ale pozwala prawie zaraz rozładować stres bez odkładania złogów na później i wyzwala mnie do działania. Jeśli chcę zadań. Dziś podjęłam kilka kolejnych decyzji w ważnych sprawach. Bieżących, przeszłych, a do przyszłych się nie zabieram. Jak podchodzą – robię. A jak nie, nie robię i nie zamartwiam się tym. Decyduję, wybieram i patrzę. W pewnym momencie życia przestajemy się tak zawrotnie spieszyć z udowodnieniem sobie, że nasze życie ma jakiś sens, że coś jesteśmy warci. Dopiero wtedy, ten sens naprawdę przychodzi. Dopóki naciskamy, staramy się, żyjemy w intencji, że trzeba, że muszę, bo dzieci, bo autobus, bo praca, bo lot, bo konferencja, wszechświat opiera się jak może, żebyśmy w końcu wyczerpani i leżący na deskach swoich starań, zdołali zrozumieć, gdzie leży ten sens i, że większość życia żyjemy w projekcjach umysłu, że musimy coś sobą udowodnić.
Każdy ma inne coś, do czego dąży. Udowadniamy, że jesteśmy coś warci, do czegoś zdolni, istotni. Zbieramy różne doświadczenia, jak jagody do koszyczka w lesie życia i czujemy, że to właśnie jest sens. Dzieci, mąż, żona, firma, zawód, dom, albo samochód, błysk w oku sąsiada, kuzyna, szefa. Nikt nie wie, gdzie jest granica tego gromadzenia, gdzie zaczyna się pełnia, do której, jak sądzimy, dążymy. Nie da się tego nauczyć, nikt nie podał algorytmu do wyznaczenia, gdzie kończy się ta gonitwa… bo przecież większość z nas i tak wciąż, bezustannie się stara, z dnia na dzień, z przedmiotu na przedmiot, z zaszczytu do zazdrości.
Zaryzykuję, bo spróbuję przekazać doświadczenie pełni, jakie ja miewam. To nie pełna pełnia, ale najbardziej aktualna kompletność, jaką mam. Moja pełnia to nie koszyk pełen rzeczy, jakie uzbierałam w życiu, zaszczytów, całkiem uzasadnionej dumy z wielu sfer mojego życia, ale to, że umiem ten koszyk zostawić w lesie i żyć mimo to, pełna przekonania, że jestem warta wszystkiego najlepszego w życiu, bo na to zasługuję. Nie dlatego, że się starałam, walczyła, poświęcałam, ale dlatego wyłącznie, że jestem. Co więcej, że jestem właśnie i absolutnie taka – jaka jestem, wstydliwa do tanga, i odwrotnie do przyjaźni, zakochana w muzyce i pięknie, bojąca się bólu i smutku, poświęcająca się i obdarowywana, wściekła czasem jak osa i spokojna jak przestrzeń kosmiczna. A Chris Botti sączy mi do ucha nektar nieskończonej harmonii … Nawet tę moją niepoprawną, romantyczną, zakręconą duszę, co mnie wodzi na rezolutne manowce, kocham, choć nie muszę. Kiedy coraz bardziej szczerze mówię, robię i myślę, nic mnie nie ogranicza. Ani szczęście, ani nieszczęście. Ani opinie, ani rozsądek. Zawsze czułam, że do czegoś dążę. Od dzieciństwa wiedziałam, przeczuwałam. I teraz wiem do czego i wszystkim życzę takiego spełnienia, jakiego potrzebują. Ja swojego dla siebie nie wymyśliłam. Ono nie przyszło mi z głowy, ale z serca, trochę bezwiednie, trochę je zapraszałam, w takiej właśnie formie. Nawalczyłam się już o wiele rzeczy. Teraz stoję i czekam, patrzę, uśmiecham się i okazuje się, że to co mam mieć, samo przychodzi. Nie naciskam, nie wybiegam. Jak chcę, to biorę, a czasem nie biorę. To trudno przekazać, ale kiedy się nie ma potrzeb, to nie oznacza, że niczego nie potrzeba do życia. Chodzę do pracy, bo lubię i zarabiam na siebie i dzieci. Konsekwencja i tyle. Nie robię z pracy misji wyzwolenia świata, ani pokazywania, że jestem jakaś poważniejsza, albo trochę warta. To co w ludziach najgłębsze, nawet cierpienia i ich prawda, potrafią mnie przyciągnąć bardziej niż splendor, marka, zadowolenie z siebie. Ten kto przekroczył pewną granicę spojrzenia w swoje głębie w szczerym, prawdziwym skupieniu, temu żaden przejaw iluzji wartości nie zawróci w głowie. Co więcej, nie będzie to też temat do wyśmiania, do umniejszenia ludzi, co dalej pragną. Mądrość nie drwi z nikogo, ani pożądania tych, co ich pobudza sensem kolejna dębowa szafka, bo widząc prawdę, widzimy poprzez współczucie, a okiem miłości można ludzi zobaczyć na wielu poziomach, w jakich wyraża się ich osobowość. I każdy ma swoje miejsce, swoją rolę do odegrania, choćby taką, żebyśmy dzięki nim zobaczyli, że nam nie przyświeca podobna sprawa, idea czy sposób na życie.
Miałam kiedyś sen, o którym obiecałam napisać. Przyszłam na lekcję tanga do zwykłej szkoły podstawowej. Było pusto wewnątrz, więc wyszłam na plac przed szkołą i zobaczyłam rzędy krzeseł ustawionych pod chmurką na trawiastym boisku, jak w prowizorycznym amfiteatrze. Niebo zachmurzone zupełnie jak dzisiaj, pogoda ponura, na trawie topniał śnieg. Wczesna wiosna. Podeszłam do pierwszego rzędu, w którym siedziała już publiczność. Wszystkie miejsca zajęte. Wzięłam krzesło z tylnego rzędu do pierwszego, postawiłam cokolwiek krzywo i usiadłam. Rozejrzałam się i zobaczyłam mężczyznę obok siebie. Siedział z nogą na nodze i patrzył na trawnik przed nami.
– Co to będzie za przedstawienie? – spytałam.
Odwrócił się do mnie całym ciałem i powiedział patrząc mi głęboko w oczy:
– Wszystko jest teatrem.
Poczułam uderzenie mentalne tym stwierdzeniem, jakby postrzelono mnie w tym śnie i gwałtownie obudziłam się.
Im dłużej żyję, tym wyraźniej widzę, że wszystko wokół jest teatrem, w którym odgrywamy swoją rolę. Odgrywamy rolę człowieka, który w swoich ograniczeniach idzie w kierunku świadomości, zrozumienia swojego istnienia. Może brzmi to trochę zbyt radykalnie, ale wszyscy wokół, bliscy i dalsi, są tylko, i aż statystami na planie akcji, sytuacje to sceny, akty, przedmioty to rekwizyty. To co w teatrze życia jest najpiękniejsze i najtrudniejsze to odegrać siebie, swoją rolę najszczerzej jak się potrafi. Nie udawać, bo publika wychwyci fałsz, a co ważniejsze, my go wychwycimy. Być jak najprawdziwszym sobą i grać zapamiętale w skończonej w czasie sztuce autointrospekcji, autokreacji wyborami, odnajdywania swojego niepowtarzalnego rdzenia – prawdy. I w nagrodę, że doszłam w mojej drodze aż tutaj, youtube mi nuci teraz przypadkowy utwór z listy, jaką właśnie dla mnie stworzył – piosenkę Leonarda Cohena w interpretacji Chrisa Botti, cudna kombinacja talentów. Piosenkę, której oryginał przeedytowałam bawiąc się jakiś czas temu pisaniem nowych tekstów do piosenek obcojęzycznych. Ciekawy zbieg okoliczności. Więc dołączam tę interpretację w linku dla tych, co czują łagodny jazz, co czytają i idą własną ścieżką. Do siebie.