My Lisbon Story: Second Episode, Part 1

„Włóczęga”

W moim hostelu stoi sejf, który jest tak ciężki, że nie można go było wynieść podczas remontu. Pochodzi z czasów, gdy była tu fabryka. Nikt nie ma do niego kluczy. Jest zamknięty na trzy spusty i nie do ruszenia. Śpię w ciepłym i przytulnym pokoju. Polecam to miejsce, blisko metra i przy głównej ulicy-deptaku, ale od tyłu. Świetne na wypady i włóczęgę po starej Lizbonie.

Jestem w bufecie przy Praca de Rossio i postanowiłam wyjąć komputer i szybko napisać co zauważyłam. Przed chwilą przy bufecie stała ciemnoskóra kobieta w czerwonej spódnicy. Miała niesamowite kształty. Niektórzy uważają, że w szczególności kobietom nie wypada zauważać, a co dopiero wyrażać się na temat tego, jak wyglądają inne kobiety. Ja zawsze zauważam, ale nie oceniam. Widzę i piękno i brzydotę. Oba stany czemuś służą moim zdaniem. Poza tym jest wiele względności w tym co widzimy i traktujemy jako piękno. Ostatnio widzę coraz więcej piękna, a jego brak traktuję jak zaniedbanie, przytłoczenie karmą, programami, albo niemożnością z mojej strony dostrzeżenia tego co kryje się pod iluzją rzeczywistości wyłapywanej przez filtr zwany wzrokiem nim trafi do wnętrza. Często zatrzymujemy się na pierwszym wrażeniu i tylko ono nam zostaje, nie drążymy głębiej z powodu lęków, bo sami boimy się dostrzec jakieś własne mankamenty, zaniedbania odbite w innych jak w lustrze. Grubi drwią więc z jeszcze otylszych, niscy z krasnali, kierowcy z rowerzystów itd. Kiedy pozbywamy się programu oceniania również siebie z wyglądu, widzimy więcej. Kobieta naprzeciw mnie ma siwe włosy i okulary jak lenonki. Im dłużej na nią patrzę tym wyraźniej przypomina mi Yoko Ono, tylko starą i piękną. Znów wychodzi słońce. Zjadłam prawie, więc pójdę dalej w tej włóczędze bez mapy przez miasto. Chodzę kierowana uczuciem. Skręcam tam gdzie za rogiem bardziej mi się podoba i idę. Zdjęcia robię rzadko, bo zauważyłam, i to zahacza o fizykę kwantową, że obiekty zmieniają się, gdy staram się je pochwycić. Więc idę i patrzę, i czuję. I tak jak napisałam mojemu przyjacielowi, im dłużej idę, tym bliżej mam do swego wnętrza. A Lizbona staje się podświadomie, tak jak zauważył, moim miastem wolności, do którego będę wracać w chwilach, gdy ta wolność będzie mi potrzebna, wracać myślą, uczuciami, obrazami, smakiem. Idę chłonąć i obserwować, jak mój stan obserwacji zmienia stan wszechświata. Magia w czystej postaci.

Weszłam do kawiarenki na drodze do zamku i poprosiłam o kawę i pastel de nata, portugalskie ciastko. Właśnie się skończyły, więc wzięłam ciasto z czekoladą i maliną na szczycie. Pycha. Jak polska babka z polewą czekoladową, z cieniem innego smaku. W czasie, gdy czekałam na kawę muzyka przeniosła mnie do wspomnień, które odpuściłam. Jak łatwo to idzie. Odpuszczanie i uwalnianie uczuć, emocji. Skoro tak, to dam sobie prezent i przed kolejnym łykiem kawy odpuszczę jeszcze jedną emocję-wspomnienie. Teraz … Muzyka przypływa na pomoc ..” Listen to your heart”. Znów ten sam efekt. Wchodzę do prawie pustego lokalu i w ciągu pięciu minut jest pełny. Kolega zauważył to już wczoraj. Magnetycznie przyciągam ludzi 🙂

W piątek weszliśmy na wzgórze i trafiliśmy na kafejkę z fado. Mężczyzna siedział przed wejściem i grał na gitarze. Pięknie grał, muzyka była miękka i lekka, jego głos magiczny. Dziś wracając z zamku może znów tam trafię. Albo nie, nie wiążę się planami, oczekiwaniami. Wow, malina była boska! Jak u mojej babci na wsi, na krzaku za domem, który teraz stoi pusty, a kiedyś tętnił życiem wielu pokoleń. Zatęskniłam za nim, za letnim słońcem i zapachem łąki i sadu za stodołą. Ciekawe jakie rzeczy pamiętamy. Ja pamiętam niektóre, bo przypominają mi się w snach. Niedawno przyśnił mi się taki sen w którym siedziałam przed domem babci, przy drodze wiele lat temu i to był świadomy sen. Wiedząc, że śnię i, że to przeszłość, ruszyłam w drogę odszukać coś z przeszłości. I znalazłam, i byłam bardzo szczęśliwa. Bo tego mi było trzeba, by się pożegnać i przywitać przyszłość. Wszystko ma swój czas. Wszystkie zdarzenia na drodze życia prowadziły mnie do tej kafejki, w której otaczają mnie sparowani ludzie. Siedzę i patrzę, słucham i cieszę się. Ogarnia mnie ogromne współczucie w sensie współistnienia, jak czułość do ludzi do miejsca, i w jednej chwili wiem, że w moim pobliżu nikomu nie może nic złego się zdarzyć, że ich chronię swoją energią serca, że wpływam na ich myśli, na odczucia. Jesteśmy jednością, każdy atom tej przestrzeni stworzyłam, każdą manifestację, każdy ruch, uśmiech, słowo w całkiem obcym języku. Jestem magicznym stworzeniem, które zawija przestrzeń wokół siebie. Czuję się odpowiedzialna za cały stan tej przestrzeni. Jeśli jestem pełna miłości, spokoju, troski i radości, wytwarzam falę oczyszczenia i nie ważne, że żadna z tych osób tego nie wie. Ja to biorę na siebie, bo czuję jak to działa. Kobieta obok zaczęła śpiewać i dobrze śpiewa. Za chwilę ruszę, żeby przed zmrokiem wejść na mury zamku i złapać zachód słońca. Mój przyjaciel się ucieszy, że wędruję i zmierzam po nową siebie. A za tydzień? Kim będę za tydzień? Sama nie wiem.

Przyłączyłam się do krucjaty w zupełnie nowej wierze. Wierzę, że wystarczy zmienić siebie, aby zmienić wszystko wokół siebie. Czuję jak przepływa przeze mnie energia innych ludzi, jak moja energia łączy się z nimi na jakimś nieświadomym poziomie, bądź nadświadomym. Widziałam tu wczoraj parę niesamowitych występów ulicznych artystów. Czułam się zespolona z nimi, kiedy grali. Nie czuję lęku i o nic się nie martwię. Wszystko przeżywam trochę obok. W pełni, ale … i to jest wspaniałe uczucie, jakbym sięgała do głębi. Wsłuchuję się w tę głębię i słyszę … prawdziwą siebie. Może to zbyt osobiste doświadczenie, by je opisywać, ale cóż, kiedy przepuszczam to przez serce,  nie czuję nic niewłaściwego, w tym co czuję. To, że nie mówimy, nie objawiamy swoich uczuć nie jest bynajmniej dobre. Nie oczekuję po tym co tu piszę niczego, żadnej reakcji,  raczej czuję się uwolniona od tego co we mnie drzemie i się wyrywa. Każdy zniesmaczony, niech nie czyta. Mnie to i tak nie zawiedzie, bo nie mam oczekiwań. Oczekiwania sobie odpuściłam. Pisanie mnie cieszy niepomiernie, i dlatego nie martwię się odbiorem, czy sensem. Taka wolność wyrażania siebie.

Na zamek nie weszłam. Już było za późno. Z paroma osobami, dostrzegliśmy jednak możliwość dostania się na mury w miejscu niedostępnym i nielegalnym. Przeskoczyłam raźnie barierkę i stanęłam na murze. Pod nami rozciągał się piękny krajobraz miejskich dachów i rzeki przed zachodem słońca. Pochmurna pogoda nie przeszkadzała, by dostrzec to co w tym miejscu było zjawiskowe. Lekkość i potęga. Przemknęła mi myśl, że to długo nie potrwa, takie nielegalne stanie na murze wysoko nad miastem. Po chwili policjant na skuterze trąbił na nas żebyśmy zeszli. Zaczęłam schodzić chwilkę wcześniej tknięta przeczuciem przed jego przyjazdem. Wymknęłam się bokiem, kiedy inni musieli wysłuchiwać rugania. Patrzyłam na to i myślałam. Warto było nawet narażając się na burę policjanta, który do rugania nie zdjął nawet kasku, bo chyba zdawał sobie sprawę, że i tak nikt nie rozumie jego słów, bo krzyczał po portugalsku do cudzoziemców.  Ale mowa ciała, klakson i podniesiony głos robią swoje. W tym kasku wyglądał jak rycerz, który broni zamku przed cudzoziemskim legionem. Japończyk nawet tego nie zrozumiał. Nadal się wspinał po śliskich schodach odciętych barierką na górę. Żona z dołu krzyknęła i wtedy dopiero zaczął schodzić. Schodząc już po drugiej stronie bramy zamku wciąż czułam się rozbawiona całą sytuacją. Kiedyś bym się przejęła. Teraz wcale. Wręcz lubię takie sytuacje. Jakbym w bezpieczny sposób bawiła się światem.

Pod koniec dnia i wędrówki weszłam na małą kolację do pastelarni i kupiłam pastel de nata z małą porcją porto. Weszłam do przestronnej sali na piętrze i w pięknym otoczeniu popijam i smakuję moją dzisiejszą kolację przy dźwiękach fado. Para naprzeciw mnie przytulała się kiedy wchodziłam, on wodził dłonią po jej piersi. Czuli się sami. Teraz przeglądają mapę miasta i może planują jutrzejszy dzień. Muzyka jest tak cudowna, że mam ochotę wstać i zatańczyć. Jednak moim powołaniem nie jest tango a flamenco. Taniec jako wyraz emocji, muzyki przepływającej przez ciało tancerki. Sunę w myślach tańcząc po sali i czuję, jakbym medytowała w tym stanie. Taniec jest jak fala emocji płynąca przez ciało. Znów to samo, sala się zapełnia. Powinnam na tym zarabiać. Za wikt przychodzić do lokalu i zapełniać klientami. O rany, robi się tłoczno 🙂

Dziś padało. Właściwie mżyło, bo tutaj deszcz nie pada, tylko wisi w powietrzu z tendencją do opadania w kierunku ziemi. Po kilku godzinach chodniki są mokre, ludzie chodzą z parasolami, ja bez. Zawsze mi przeszkadzał, zajmował ręce. Tutaj też tak chodzę, bez planu i parasola. I wtedy zdarza się to co najlepsze, pastel de nata i porto w pakiecie, piękna sala z kryształowymi żyrandolami i niebieską sofą w kolorze wieczornego nieba nad Lizboną. I muzyka fado, piękna, pełna ekspresji serca. I moja anonimowość w tym miejscu, długo żyjąca bateria w laptopie. Więcej cóż mi potrzebne w tej chwili? Nic. Nic absolutnie. To jest prawdziwa wolność. Życie pełnią w każdej chwili. Unoszenie się jak na falach energii, surfuję łagodnie po emocjach, odczuciach, ludzkim szumie, wrażeniach. Wyraźnie odczuwam każdy wzlot i opadanie, pozwalam na to, by płynąć, zostawiam za sobą to co już mi nie służy, co było moim ciężarem. Czuję jak otwiera się moje serce, znów ucisk w czakrze, ale taki jaki znam i wiem co znaczy. Naprawa i oczyszczanie, uwalnianie serca od strachu, przywiązania, zgoda na poszerzenie przestrzeni w jakiej będę przebywała, na miłość, do chwili, do tego co czuję, i akceptacja.